strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Elizabeth Moon Na co wydać kasę
<<<strona 35>>>

 

Przysięga Złota (fragment)

 

 

Przysięga krwi to Liarta jad

Przysięga śmierci zmarłych jest

Przysięgę kamienia lud skalny składa

Przysięga żelaza domeną Tira

Na przysięgę srebra kłamcy się ważą

Przysięga złota tylko pozostała...

– z Pieśni przysiąg Mikeli

 

Rozdział pierwszy

 

Wioska wydawała się jakby znana, lecz większość wiosek tak wyglądała. Dopiero gdy dotarła do skrzyżowania z gospodą, zorientowała się, że już tu kiedyś była. Przed budynkiem rozpościerał się brukowany podwórzec, a nad szerokim wejściem kołysał jaskrawy szyld: "Wesoły Garkotłuk". Oddech zamarł jej w piersiach. Ruch na drogach był większy, niż pamiętała, w drzwiach gospody także mijało się wielu ludzi. Okna jadalni otwarto na oścież, z drugiej strony traktu dosłyszała znajomy ryk śmiechu. Wzdrygnęła się. Mogli ją rozpoznać, nawet w ubraniu, które obecnie nosiła. Pomyślała o monetach w sakiewce i posiłku, jaki chciała za nie kupić, lecz tam właśnie, do Josa Hebbinforda – najbardziej ze wszystkich miejsc na świecie – nie mogła pójść. Nie miała dokąd iść: znano ją w Moście Piwowarów i gdyby poprosiła o ochłap którąś z gospodyń, zaraz by ją rozpoznano.

Potrząsnęła głową, walcząc z łzami. Kiedyś jeździła tymi ulicami – spała w tej gospodzie – miała przyjaciół.

– Hej, skąd ten smutek? – Paks podskoczyła i uniosła wzrok, by ujrzeć przyglądającego się jej zbrojnego w mundurze hrabiego. Uśmiechnął się do niej, miał znajomą twarz. – Nie możemy pozwolić, by ładne dziewczęta chodziły po naszym miasteczku z nosami na kwintę, złotko – pozwól mi postawić ci kufel ale i nieco rozweselić.

Serce zaczęło jej walić, a strach przyćmił wzrok.

– Nie... nie, dziękuję, panie. Nic mi nie jest – po prostu zamyśliłam się...

Mężczyzna zmrużył oczy.

– Jesteś przerażona. Czy ktoś cię ściga? W tym miasteczku jest bezpiecznie – na tym polega moja praca. Sprawiasz wrażenie, jakbyś potrzebowała pomocy, powiedz mi, co się dzieje...

Paks próbowała go obejść, zmierzając ku drodze na północ.

– Nie... proszę, panie, nic mi nie jest.

Złapał ją za ramię.

– Nie sądzę. Coś mi przypominasz... kogoś. Może powinien obejrzeć cię kapitan – chyba że powiesz mi coś o sobie sama. Znasz tu kogoś, kto mógłby za ciebie poręczyć? Gdzie chcesz przenocować? Przyszłaś na targ?

Przez chwilę miała w głowie kompletną pustkę, zaraz jednak przed oczami przemknęły jej znajome twarze: marszałek Cedfer, Hebbinford, kapitan Felis, mistrz Senneth. Nie mogła jednak wymienić żadnego z nich, by za nią poręczył. Znali ją jako wojowniczkę, weterankę Phelana, najemniczkę, która oczyściła gniazdo zbójców. Wyjechała stąd do Fin Panir, spodziewali się, że wróci jako marszałek albo rycerz. Nawet gdyby ją rozpoznali – w co wątpiła – okazaliby jej pogardę lub litość. Trzęsła się jak szarak we wnykach w uścisku zbrojnego, który popychał ją już północną drogą ku strażnicy, gdy przypomniała sobie coś jeszcze: spokojne drzewa i czysty staw oraz ogorzałą, mądrą twarz Kuakgana.

– Ja... szłam do gaju – wykrztusiła. – Żeby... zobaczyć się z Kuakganem.

Mężczyzna przystanął, wciąż ją trzymając.

– Naprawdę? A znasz imię Kuakgana?

– Mistrz Oakhallow – odrzekła.

– I chcesz tam się zatrzymać?

– Ja... tak myślę, panie. Mam pytanie do Kuakgana, to dlatego tu przybyłam. – Uświadomiła sobie, że mówi prawdę.

– Hmmm. No cóż, skoro to sprawy kuakgannirów... mówisz, że idziesz do gaju: możesz pokazać mi, gdzie to jest?

Wejście do gaju znajdowało się sto kroków dalej, kiwnęła głową w tamtą stronę.

– Przynajmniej tyle wiesz. No cóż, odprowadzę cię. I pamiętaj: jeśli zobaczę cię wieczorem, jak myszkujesz między domami, wylądujesz u kapitana. A mam dzisiaj służbę na wieży wartowniczej. – Podprowadził ją do oznaczonego białymi kamieniami wejścia między drzewa. – Jesteś pewna, że tam właśnie idziesz?

Pokiwała głową.

– Tak, panie... dziękuję. – Odwróciła się i zanurkowała w głąb gaju, wędrując krętą ścieżką o bokach wyłożonych białymi kamykami.

W gaju panowała cisza. Przez zielone liście przeświecało słońce. Jak poprzednio nie słyszała odgłosów pobliskiej wsi. Niedaleko śpiewał ptak, powtarzając w kółko te same trzy dźwięki. Zatrzymała się, by posłuchać, przestała dygotać. Coś zaszurało w krzakach po lewej i panika ścisnęła ją za gardło. Gdy na ścieżkę kicnął brązowy zając, prawie popłakała się z ulgi.

Szła przed siebie. Wysoko nad głową szeleściły liście, lecz tutaj, w dole, było cicho. Pod jednym z drzew usłyszała brzęczenie i uniosła głowę, by zobaczyć rój pszczół uwijających się wśród maleńkich, żółtych kwiatków. Wreszcie dosłyszała pluskanie fontanny Kuakgana i wyszła na słoneczną polanę przed jego domkiem. Wszystko wyglądało tak, jak podczas jej pierwszej wizyty. Niski, szary budyneczek o dachu z kory trwał nieruchomo z pozamykanymi okiennicami. Poruszała się tylko woda, przelewając się ze śmiechem przez obrzeże kamiennej misy.

Paks stała przez chwilę w słońcu, obserwując ją. Przypomniała sobie, co powiedziała strażnikowi – gdy wymawiała tamte zdania, kłamstwo brzmiało jak prawda. Lecz tym razem nie było dla niej ratunku. Kuakgan nie miał nic wspólnego z tym, co utraciła. Oni nie lubili żołnierzy. A jednak musiała tu zostać, przynajmniej do wieczora. Nie mogła wrócić do wioski. Może zdołałaby przekraść się przez gaj i uciec polami. Westchnęła. Była już taka zmęczona uciekaniem i ukrywaniem się przed tymi, którzy ją znali. A przecież nie mogła ich spotkać. Doprowadź to do końca, pomyślała.

Wyślizgnęła się z pasków plecaka i zaczęła grzebać w nim w poszukiwaniu mieszka z monetami – rezerwy, którą podarowała jej Marszałek-Generał. Dodała do tego miedziaki i dwa srebrniki z sakiewki u pasa. Schludna kupka. Oszczędnemu wystarczyłaby na miesięczne utrzymanie, utracjuszowi – na sutą biesiadę. Poruszyła szczęką. Cisnęła monety do misy ofiarnej, zabrzęczały głośno i nieskładnie. Zajrzała do plecaka, szukając dalszych kosztowności. Znalazła jedynie zimowy płaszcz, zapasową koszulę, sznurowadła... nie, był jeszcze pierścień, który Książę Phelan podarował jej w dniu wyjazdu z Fin Panir. "Prześlij go albo przynieś, gdybyś mnie potrzebowała" – powiedział. Wpatrywała się w niego. Nie chciała, żeby znaleziono go przy niej, kiedy będzie... Odsunęła tę myśl na bok i rzuciła pierścień na stertę monet. Spojrzała na plecak i postanowiła także go zostawić. Kuakgan znajdzie kogoś potrzebującego płaszcza i koszuli. Położyła bagaż na wierzchu misy i odwróciła się, rozważając, gdzie mogłaby się ukryć do zmierzchu. Może powinna ruszyć przez gaj już teraz.

Po drugiej stronie polany stał Kuakgan, obserwując ją spod ocieniającego twarz kaptura. Zamarła, serce zaczęło jej szaleńczo walić. Jego głos zabrzmiał wyraźnie pomimo chlupotu fontanny, choć nie przemówił głośno.

– Chciałaś rozmawiać z Kuakganem?

Przeszedł ją chłód, choć po żebrach ściekał pot.

– Panie, ja... przyszłam tylko po to, żeby złożyć ofiarę.

Kuakgan podszedł do niej. Miał na sobie ciemnozieloną szatę we wzorki z liści i gałązek.

– Rozumiem. Większość darczyńców życzy sobie w zamian przysługi. Rady, mikstury, leczenia – a ty nie chcesz niczego? – Pamiętała ten głos, basowy i wibrujący, pełen ukrytych znaczeń. Zupełnie jakby – przeszło jej nagle przez głowę – spędzał dużo czasu z elfami. Widoczne spod kaptura oczy przewiercały ją bystrym spojrzeniem.

– Nie. Nie, panie, niczego nie chcę. – Spuściła oczy i wpatrzyła się w ziemię, mając nadzieję, że nie rozpozna jej i puści.

– Czy wobec tego jest to ofiara dziękczynna? Otrzymałaś jakiś dar i dzielisz się nim? Nie, gdyż – jak widzę – oddałaś wszystko, nawet ostatniego miedziaka. Możesz powiedzieć dlaczego?

– Nie, panie. – Wyczuła, że podszedł bliżej, do samej misy ofiarnej, wciąż ją obserwując.

– Hmmm. A jednak słyszałem kogoś bardzo podobnego do ciebie, jak mówił strażnikowi, że chce ze mną rozmawiać, ma do mnie pytanie. A potem znajduję cię w moim gaju, wrzucającą do misy ostatniego miedziaka – ba, nawet ostatnią koszulę – a ty nie masz żadnych pytań. – Urwał. Patrzyła na przybliżający się do niej cień. Zadrżała. – Lecz ja mam pytania, jeśli ty nie. Popatrz na mnie! – Głowa Paks uniosła się, jakby obdarzona własną wolą. Oczy miała pełne łez. – Hmmm. Tak, przypominam sobie. Szukałaś już u mnie kiedyś rady. Czy była tak zła, że nie chcesz więcej pytać... Paksenarrion?

Gula w gardle uniemożliwiła odpowiedź, po policzkach pociekły jej łzy. Próbowała odwrócić się, lecz silna dłoń złapała ją pod brodę i musiała na niego patrzeć.

– Widzę, iż od tamtej pory wiele się wydarzyło. Nie uważam cię jednak za kłamcę, niezależnie od tego, kim się stałaś. Zadasz więc swoje pytanie, Paksenarrion, i ponownie wysłuchasz mej rady.

Zdołała pokonać napięcie gardła i wykrztusiła:

– Panie, ja... ja nie mogę. Nie możesz nic zrobić... Po prostu pozwól mi odejść...

– Nic nie mogę zrobić? Pozwól mi samemu to osądzić, dziecko. A jeśli chodzi o twe odejście, to dokąd chcesz iść bez pieniędzy i plecaka?

– Dokądkolwiek. Na wschód albo na południe, na wzgórza... nieważne...

– Wśród tamtych wzgórz dosyć jest już kości umarłych. Nie, nigdzie nie pójdziesz, dopóki nie opowiesz mi o swoich kłopotach. Chodź ze mną.

Zorientowała się, że idzie za Kuakganem do jego domu. Bez zdziwienia odnotowała, że drzwi otworzyły się, nim do nich podszedł. Pochylił się pod niską framugą. Paks także się zgarbiła i zstąpiła na chłodne klepisko dużego, długiego pomieszczenia. W oknach w przeciwległej ścianie widać było gaj podchodzący niemal pod dom Kuakgana. Z belek sufitu zwieszały się pęki suchych ziół. Po drugiej stronie pokoju czerniało olbrzymie, uprzątnięte palenisko. Pod oknami stały dwa stoły, jeden zasłany był zwojami, a do drugiego, pustego, przystawiono ławeczkę.

– Chodź – zachęcił ją gospodarz. – Usiądź i napij się.

Opadła na ławę i patrzyła, jak nalewa jej do kubka przezroczystego płynu z glinianego dzbana. Napiła się. Woda, ale o korzennym posmaku.

– Liście mięty – wyjaśnił. – I pół laski cynamonu. Proszę... – Sięgnął po wiszący w siatce okrągły ser. Odkroił spory kawałek. – Najedz się przed rozmową.

Była pewna, że nie przełknie choćby kęsa, lecz śmietankowy ser bez trudu pokonał zaciśnięte gardło i uspokoił żołądek. Uporała się z serem i drugim kubkiem wody, który jej napełnił. Kuakgan zdążył ukroić pajdę ciemnego chleba i położyć przed nią. Ugryzła, smakował orzechami.

Mistrz Oakhallow usiadł za stołem, odrzucił kaptur i zjadł kawałek chleba z serem. Zerknęła na niego, miał tę samą ogorzałą twarz, gęste brwi i włosy przewiązane rzemienną plecionką barwy kory. Wyglądał przez okno, marszcząc lekko brwi. Podążyła za jego spojrzeniem. Do pnia pobliskiego drzewa przywarł czarno-biały ptak, gdy go obserwowała, zaczął bić dziobem w korę. Uderzenia były szybkie i donośne, niemal jak werbel. Zastanawiała się, jak to się dzieje, że nie rozłupał sobie łebka. Nigdy czegoś takiego nie widziała, choć słyszała już kiedyś taki odgłos i nie wiedziała, co go powodowało. W powietrzu zawirowały kawałki kory.

– To dzięcioł – wyjaśnił, odpowiadając jej myślom. – Wyszukuje gnieżdżące się pod korą insekty i zjada je. Las bez dzięciołów zostałby pochłonięty przez maleńkich, którzy pożerają drzewa.

Czuła, jak jej mięśnie rozluźniają się, jeden po drugim.

– Czy to... jest ich więcej rodzajów?

Kuakgan uśmiechnął się.

– O tak. Na ogół nakrapianych, choć są także brązowo-białe lub szaro-białe. Są małe i duże – większe od tego – i przeważnie mają jaskrawo ubarwiony łebek. Ten ma żółty pasek, ale z tej odległości trudno go dojrzeć.

– Jak mogą tak walić w drzewo, nie wyrządzając sobie krzywdy?

Wzruszył ramionami.

– Po to je stworzono, taka jest ich natura. Postępowanie zgodne z naturą nie krzywdzi zwierząt. Jakże inaczej konie mogłyby cwałować po kamienistym gruncie na tych swoich cienkich kopytach? Cienkich w stosunku do ich wagi, oczywiście. – Sięgnął po dzbanek i napełnił wodą kubek Paks i swój własny.

Dziewczyna wzięła kolejną kromkę chleba.

– Gdy tu szłam, słyszałam ptaka. Śpiewał trzy nuty... – Spróbowała je zagwizdać.

– Tak, znam go. Jest bardzo płochliwy. Nigdy go nie zobaczysz: ma brązowy grzbiet i szary, nakrapiany brzuch. Żywi się muchami i komarami i składa zielone jajka w brązowe wzorki.

– Myślałam, że większość ptaków – za wyjątkiem sokołów i kruków – je ziarno.

– Część tak. Na przykład większość wróbli. Jest taki ptak, który wyjada nasiona z szyszek. Patrz... – Wziął kawałek chleba i rozkruszył go na szeroki parapet, po czym wyjął z zanadrza cienką, drewnianą rurkę i zadął w nią. Wydobyły się ciche, świergoczące dźwięki. Między gałęziami zatrzepotały skrzydła i na parapecie wylądowało pięć ptaków. Paks znieruchomiała. Trójka przybyszów była podobna do siebie: zielona, z żółtą piersią. Jeden brązowy i jeden ognistopomarańczowy z czarnymi skrzydłami. Ich małe ślepka błyszczały, gdy dziobały okruchy, popatrując na nią. Kiedy skończyły, Kuakgan poruszył ręką i ptaki odfrunęły.

Odetchnęła.

– Są takie śliczne. Nigdy nie widziałam czegoś równie pięknego – zwłaszcza ten czarno-pomarańczowy...

– A więc przyznajesz, że nie widziałaś jeszcze wszystkiego na świecie, który tak skwapliwie chciałaś opuścić?

Przygarbiła się w milczeniu. Usłyszała donośne westchnienie i zgrzyt odsuwanego stołka.

– Zostań tutaj – powiedział – dopóki nie wrócę.

Nie podniosła głowy, słyszała jednak przemierzające pomieszczenie kroki i cichy stukot zamykanych drzwi. Przez chwilę rozważała ucieczkę oknem, lecz o zmierzchu gaj wydawał się taki gęsty i ciemny. Nakrapiany ptak odleciał, stukanie dobiegało teraz z oddali. Odłożyła resztę chleba, przeszedł jej apetyt. W pokoju pociemniało. Zastanawiała się, czy odszedł na całą noc, rozejrzała się, lecz nie dostrzegła nigdzie miejsca do spania. Z gaju dobiegł dziwny okrzyk, zadrżała, przypominając sobie pogłoski o tym, jak to Kuakgani przemierzają lasy pod postacią olbrzymich niedźwiedzi.

Nie usłyszała otwierania drzwi, lecz nagle znalazł się obok niej.

– Pomóż mi przynieść drewno – powiedział, a ona wstała i wyszła na dwór. Tuż przy drzwiach natknęła się na stertę chrustu. Na zachodzie jaśniały ostatnie promienie słońca. Połamali gałęzie na odpowiednią długość i wnieśli do środka. Zapalił świece i umieścił je w lichtarzach na ścianach, po czym ułożył drewno na palenisku, nie rozpalając jednak ognia. Wyszedł ponownie i wrócił z zawiniątkiem, w którym znajdował się gorący garnek. W środku parę węgielków podgrzewało kilka miseczek. Gdy odwinął tkaninę, pomieszczenie wypełniło się wspaniałym aromatem cebul, grzybów i mięsnego sosu. Poczuła, jak ślina napływa jej do ust i szybko ją przełknęła.

– Najlepszy gulasz Hebbinforda – wyjaśnił, rozstawiając naczynia na stole. – Zawsze lubiłaś duszone grzyby, prawda? Usiądź i zabieraj się do jedzenia, nie pozwól mu ostygnąć. Wiesz, jesteś stanowczo za chuda.

– Nie jestem głodna – wymamrotała żałośnie Paks.

– Nonsens. Widziałem twoją minę, gdy poczułaś grzyby. Twoje ciało ma własny rozum, nawet jeśli ty go chwilowo postradałaś.

Odgryzła kawałek grzyba: soczystego, gorącego, smakującego cebulą i mięsem. Zanim zdała sobie z tego sprawę, grzyby i gulasz zniknęły. Wyczyściła miseczkę kawałkiem chleba. Brzuch zaburczał jej z zadowoleniem, nie pamiętała, kiedy ostatni raz tyle zjadła. Dawno temu, odkąd... podniosła głowę. Mistrz Oakhallow obserwował ją.

– Deser – zarządził stanowczo. – Ciasto ze śliwkami czy jabłecznik?

– Jabłecznik – odparła. Pchnął ciasto w jej stronę. Wgryzła się w kruszonkę, słodki sok z jabłek pociekł jej po brodzie. Pochłonęła całą porcję, nim Kuakgan zdążył zjeść swoją. Otarła brodę rąbkiem tkaniny, w którą owinięty był garnek. Zauważyła, że ściska w ręce kolejną kromkę chleba i zjadła ją. Czuła się pełna i lekko senna. Mężczyzna dokończył deser i spojrzał na nią.

– Tak lepiej – orzekł. – A teraz, jak sądzę, chciałabyś się umyć i pójść do ubikacji. Pokażę ci. – Dotknął panelu przy palenisku i ten odsunął się, odsłaniając wąski korytarzyk. W jednej ścianie znajdowały się drzwi, za którymi widać było łóżko, w drugiej zaś otwierało się trzystopniowe zejście do wyłożonego kamieniami pokoiku z kanałem pod jedną ze ścian. Usłyszała bulgotanie bieżącej wody, blask świecy zaiskrzył się na powierzchni. – Tylko zimna woda – stwierdził. – Oto korzeń mydlany i ręcznik... – Mówiąc, zapalał dodatkowe świece. – Jeśli wolałabyś zmienić ubranie, możesz założyć tę szatę. – Wskazał na brązowy strój, wiszący na kołku. – Wyjdę na trochę. Kiedy skończysz, przejdź do drugiego pomieszczenia. Pod żadnym pozorem nie wychodź na zewnątrz. Jasne?

– Tak, panie – odrzekła. – Nie wyjdę.

– Dobrze. – Obrócił się i wspiął na schodki, w korytarzyku zamigotał płomyk świecy.

Pokoik był zimny i wilgotny, lecz pachniał czystością i ziemią. Zaczęła ostrożnie od umycia dłoni, lecz zimna woda tylko lekko szczypała, zamiast kąsać. Ochlapała sobie twarz i wytarła ją, po czym zerknęła podejrzliwie na drzwi. Z pewnością już poszedł. Weszła po schodach i wyjrzała. Nikogo. Zeszła na dół i przez chwilę przyglądała się wodzie, po czym chrząknęła i rozebrała się, była oblepiona brudem i potem. Namoczyła korzeń mydlany i wyszorowała się, po czym stanęła w kanale i opłukała wodą. Zanim skończyła, cała dygotała, lecz energiczne wycieranie ręcznikiem rozgrzało ją na nowo. Popatrzyła na ubranie i pożałowała, że wrzuciła zapasową koszulę do misy ofiarnej. Jej strój wyglądał tak samo brudny jak ona. Zerknęła na brązową szatę i zdjęła ją z kołka. Czuła jej ciepło i miękkość. Po wyjściu z ubikacji znowu spojrzała na ubranie. Rozważała wypranie go w kanale, lecz uznała, że potrzebuje gorącej wody i cebrzyka. Strzepnęła je i złożyła. Naciągnęła znoszone buty i weszła po schodach do korytarzyka, a stamtąd do głównego pomieszczenia.

Przed wyjściem Kuakgan zapalił dodatkowe świece oświetlające pokój ciepłym blaskiem. Ucieszyła się, że pozamykał okiennice. Usiadła przy stole, by na niego zaczekać i zastanawiała się, kiedy wróci. Pomyślała sobie, gdzie miała być tej nocy: sama wśród wzgórz, może nie ujrzałaby świtu... wzdrygnęła się, rozglądając szybko dookoła. To było całkiem przyjemne: miękka szata i dobry posiłek. Dlaczego ja nigdy...? Chociaż raz mogłam kupić grzyby... – odepchnęła te myśli. Zastanawiała się, gdzie jest Kuakgan i czy zapłacił za posiłek pieniędzmi, które położyła na ofiarę. A przede wszystkim: co zamierzał zrobić? Pomyślała, że powinna być przestraszona, ale nie była.

Nawet nie wiedziała, kiedy zasnęła z głową na stole, nie miała pojęcia, o której przyszedł. Gdy się zbudziła, leżała na podłodze pod ścianą owinięta w zielony koc. Przez otwarte okna wpadał blask słońca. Była wypoczęta i wyspana. Zaburczało jej w brzuchu. Właśnie odrzucała koc, kiedy drzwi otworzyły się, wpuszczając powódź światła.

– Pora na śniadanie – oświadczył Kuakgan, wchodząc. Nad miską niósł ociekający miodem plaster. Poczuła napływającą do ust ślinę. Wygrzebała się spod koca, złożyła go i podeszła do stołu, na którym leżał już ser, chleb i tylko co przyniesiony miód. – Takiego miodu jeszcze nie jadłaś – stwierdził. – To miód z żółtodrzewu, wczesnowiosenny, nigdy nie robią go zbyt wiele. – Zerknął na nią i uśmiechnął się. – Dobrze spałaś.

Przyłapała się na uśmiechu.

– Tak... tak, panie, faktycznie. – Usiadła.

– Proszę. – Nalał jej z dzbanka. – To kozie mleko. Włóż do kubka trochę miodu.

Zrobiła, jak jej radził. Pokroił ser i pchnął część w jej stronę. Siorbnęła mleka, było wspaniałe. Miód dodawał mu smaku i słodyczy. Kuakgan nalał sobie trochę na ser, uczyniła tak samo i wkrótce zjedli połowę gomółki. Przez okno wleciały pszczoły i usadowiły się na resztkach plastra.

– Nie, siostrzyczki – zawołał Kuakgan. – Potrzebujemy go. – Zabuczał krótko i pszczoły odleciały. Paks spojrzała na niego, mistrz Oakhallow uśmiechnął się.

– Naprawdę rozmawiasz z pszczołami? – zapytała.

– To nie do końca jest rozmowa. Przypomina raczej śpiew – to muzykalny ludek. Lubią też tańczyć, wiedziałaś o tym? – Pokręciła głową, zastanawiając się, czy z niej kpi. – To prawda, pokażę ci któregoś dnia.

– Potrafisz rozmawiać ze wszystkimi zwierzętami? Wczoraj tamte ptaki, teraz pszczoły...

– Sztuką Kuakgana jest poznanie natury wszystkich stworzeń: drzew i trawy, tak samo jak ptaków, zwierząt i pszczół. Kiedy wiesz, co jest czym – jaka jest tego natura – jakim jest elementem pajęczyny życia – możesz przemawiać językiem tegoż. To powolna nauka, żywe istoty są różnorodne, każda jest inna.

– Niektórzy czarodzieje potrafią rozmawiać ze zwierzętami – zauważyła Paks.

Kuakgan prychnął.

– Czarodzieje! To co innego. Jak pierścień, który miałaś. Mag chce mocy dla siebie. Jeśli przemawia do zwierzęcia, czyni to we własnych celach. My, Kuakgani, uczymy się ich języków, ponieważ je kochamy. Takimi jakie są i dla powodów, z których powstały. Kiedy przemawiam do sowy, mieszkającej na tamtym jesionie – kiwnął głową w stronę okna – to nie po to, by ją wykorzystać, lecz pozdrowić. Oczywiście przyznaję, iż czerpiemy z tego moc. Możemy prosić je o rzeczy, które nie przeczą ich naturze. Niemniej jesteśmy po to, by służyć wszystkim stworzeniom, nie chcąc ich zmieniać. Dlatego właśnie marszałek sioła nigdy nie jest pewny, czy jestem wystarczająco dobry na sprzymierzeńca.

Paks patrzyła na niego, czując, iż powinna odszukać głębsze znaczenie tego, co właśnie powiedział i co odnosiło się do niej. Nie potrafiła nic wymyślić. Zastanawiała się, kiedy zacznie ją wypytywać.

Odsunął się od stołu i spojrzał na nią.

– No dobrze. Twoje ubranie suszy się na krzakach na zewnątrz, lecz jest jeszcze wilgotne. Przypuszczam, że wygodniej będzie ci chodzić po dworze w czymś innym niż ta szata. – Wstał i podszedł do kufra pod ścianą. – To powinno pasować. – Wyciągnął spodnie z samodziału ze ściąganym pasem i płócienną koszulę. – Wyjdź, kiedy się ubierzesz, chcę ci coś pokazać. – Wyszedł, a drzwi zatrzasnęły się za nim.

Spojrzała na ubrania. Były pogniecione, jakby leżały w tym kufrze od bardzo dawna. Dotknęła ich palcem, zerkając nerwowo na okno. Poszukała korytarzyka za paleniskiem, lecz panel został zamknięty, a ona nie mogła znaleźć mechanizmu otwierającego. W końcu usiadła na podłodze koło stołu i szybko oddychając, przebrała się w spodnie i koszulę. Ścisnęła ją pasem i poszukała wzrokiem sztyletu, leżał na stole.

Kiedy pchnęła drzwi, te otworzyły się cicho. Słoneczna polana wyglądała na pustą, dostrzegła jednak Kuakgana stojącego nieruchomo przy początku obłożonej kamieniami ścieżki. Skinął ręką i podeszła do niego.

– Musisz trzymać się blisko mnie – powiedział. – Gaj nie jest bezpieczny dla spacerowiczów, nawet doświadczeni tropiciele nie mogą być pewni jego ścieżek. Jeśli się rozdzielimy, stań w miejscu. Odszukam cię. Nic ci nie grozi, dopóki stoisz nieruchomo albo przebywasz w moim towarzystwie. Może się zdarzyć, że będę musiał nagle cię opuścić... mam nadzieję, że nie, lecz zawsze może do tego dojść. Zwyczajnie zatrzymaj się tam, gdzie cię zostawię. Znajdziesz wystarczająco wiele piękna do podziwiania, zanim wrócę. – Zagłębił się między drzewa cicho jak powiew powietrza, deptała mu po piętach. Od czasu do czasu przystawał i w milczeniu dotykał lekko drzewa lub zioła. Paks także nie odzywała się. Im było cieplej, tym więcej ptaków śpiewało, a warstwa liści i poszycia wydzielała coraz mocniejszy zapach. Uświadomiła sobie, że oddycha wolno i głęboko. Nie miała pojęcia, w której części gaju się znajdują, lecz nie miało to najmniejszego znaczenia. Z większą uwagą przyglądała się mijanym drzewom i krzewom. Kuakgan dotknął pnia: Paks dojrzała niewielki porost, jaśniejący na tle ciemnej, pomarszczonej kory. Samodzielnie znalazła kępkę małych grzybków o lśniących, czerwonych kapeluszach, truskawkę między kwiatami, małą paproć wyrastającą z suchych liści. Zauważyła, że Kuakgan stoi nieruchomo i obserwuje ją. Gdy napotkała jego wzrok, pokiwał głową.

 

Rozdział drugi

Tak minął dzień. Ciepło i cisza rozluźniały węzły mięśni jej grzbietu i szyi, od tak dawna napiętych. Natknęli się na maleńką strugę czystej wody i napili, po południu przysiedli koło stosu kamieni i Paks zdrzemnęła się. Gdy się obudziła, Kuakgana nie było, lecz nim zdążyła przeciągnąć się po raz wtóry, ujrzała go nadchodzącego między drzewami. Od czasu do czasu przypominała sobie wczorajsze cierpienie, lecz nie była w stanie go dotknąć. Zupełnie, jakby od rzeczywistości oddzielała je gruba tafla szkła. Nie potrafiła wymyślić, co powinna uczynić i dokąd pójść, toteż w końcu zarzuciła próby planowania.

O zmierzchu wrócili do domu Kuakgana. Paks zdjęła suche rzeczy z krzaków i złożyła je. Czuła się przyjemnie zmęczona i lekko głodna. Kuakgan uśmiechnął się.

– Usiądź w cieple, a ja przyniosę kolację – zaproponował. – A może chcesz pójść ze mną?

Na myśl o gospodzie żal powrócił z całą mocą. Napięcie pofałdowało jej czoło i zgarbiło ramiona. Spróbowała wyprostować się. Zanim zdążyła ułożyć odpowiedź, Kuakgan pokręcił głową.

– Nie. Jeszcze nie. Zostań. Tego się obawiałem: leczenie potrwa dłużej niż jeden dzień. – I poszedł na przełaj przez polanę, by dotrzeć ścieżką do wsi.

Siedziała rozdygotana, nienawidząc siebie za strach, który z powrotem zagościł w jej umyśle. Nie mogła nawet pójść do karczmy – nawet tutaj, gdzie miała przyjaciół i żadnych wrogów. Przyjrzała się własnym dłoniom, szerokim i pobliźnionym przez lata wojen. Co mogła robić, skoro nie potrafiła utrzymać miecza ani łuku? Nie mogła zostać na zawsze u Kuakgana, to nic nie da. Pomacała pas w poszukiwaniu sakiewki i przypomniała sobie, że włożyła ją do misy ofiarnej. Wszystko zniknęło, nagromadzone przez te lata przedmioty odeszły, jakby nigdy ich nie było. Wojownicy nie mogą nosić zbyt wiele, lecz przywiązują się do swego skromnego dobytku. Wciąż bolało oddanie ostatnich skarbów Kuakganowi: czerwonego konika Sabena, medalionu Canny. Nie zostawiła sobie nawet pierścienia Księcia, trzeciego, który jej dał, pomyślała ponuro, a ona wszystkie je jakoś straciła.

Podobnie jak poprzednio nie była pewna, ile czasu go nie było. Pojawił się nieoczekiwanie w półmroku z garnkiem w ręku. Zmusiła się do wstania, gdy do niej podszedł. Kiwnął głową i razem udali się do domu. Tym razem pomogła mu odpakować garnek i nie protestowała przeciwko jedzeniu. Przyniósł plastry baraniny pływające w sosie i warzywa z masłem i grzybami. Znowu. Podniosła głowę, chcąc powiedzieć coś o kosztach, lecz napotkała jego wzrok i porzuciła ten pomysł. Jadła z apetytem, ciesząc się posiłkiem bardziej, niż oczekiwała, a jednocześnie z lękiem czekając na pytania, którymi z pewnością zasypie ją po kolacji.

Lecz on nie odzywał się, kiedy jadła, a gdy skończyła i złożyła naczynia, wpatrywał się w przeciwległą ścianę. Zabrała stojący przed nim pusty talerz i wytarła go, po czym włożyła do garnka. Wtem spojrzał na nią i uśmiechnął się przelotnie.

– Zastanawiasz się, kiedy zacznę cię wypytywać.

Spuściła wzrok, zaraz jednak zmusiła się do spojrzenia mu w oczy.

– Tak.

– Myślałem o tym wieczorze, ale zmieniłem zdanie. – Zapadło długie milczenie. Paks odwróciła wzrok i rozejrzała się po pokoju, po czym wróciła do jego twarzy. Była nieprzenikniona.

– Dlaczego? – zapytała wreszcie.

Westchnął i potrząsnął głową.

– Nie jestem pewny, jak – i ile – mam ci powiedzieć. Jak wiesz, Kuakgani kultywują sztukę uzdrawiania. – Przytaknęła. – Cóż, ważną częścią tej sztuki jest wiedza, kiedy. Kiedy zacząć, a kiedy zaczekać. W przypadku ludzi trzeba także wiedzieć, kiedy zapytać, a kiedy milczeć. Nie jesteś jeszcze gotowa o tym mówić, czymkolwiek to jest.

Poruszyła się niespokojnie.

– Ty... myślałam, że coś słyszałeś...

– Hmmm. – Zawibrowało tak samo jak wcześniejsze buczenie do pszczół. Podniosła na niego wzrok. – Słyszę wiele rzeczy. Większość z nich to fałszywe pogłoski. Most Piwowarów leży nieco na uboczu, nie dociera tu zbyt wiele wiarygodnych wieści. – Spojrzał jej w oczy. – A niezależnie od tego, co usłyszałem, liczysz się ty. To ty sama uleczysz się, gdy będziesz gotowa.

Spojrzała w bok. Zapiekły ją oczy.

– Nie jesteś jeszcze gotowa. Nie martw się, to przyjdzie samo. Niech przez najbliższe dni twoje ciało nabiera sił. Już jest z tobą lepiej, choć tego nie czujesz.

– Ale nie mogłam pójść... – Głos jej się załamał, ukryła twarz w dłoniach.

– To minie. To minie. – Poczuła ogarniającą ją falę ciepła i spokoju, ból zelżał.

Lecz kilka nocy później sen powrócił. Znowu walczyła o życie głęboko pod ziemią, dręczona głodem, pragnieniem i bólem ran. Czuła smród zielonych pochodni i ciosy noża i bata, które rozszarpywały jej bok. Chwytała powietrze, dusiła się, gmerała palcami przy gardle – i obudziła się, by zobaczyć siedzącego przy niej Kuakgana, trzymającego ją za ręce.

Pokój oświetlał łagodny blask świec. Patrzyła na niego dzikim wzrokiem, zatracona we śnie i rozdygotana od włożonego w walkę wysiłku.

– Leż spokojnie – przemówił cicho. – Nie próbuj mówić. Rozpoznajesz mnie?

Po sekundzie czy dwóch skinęła głową. Język nie mieścił się jej w ustach, z trudem nim poruszała.

– Mistrz Oakhallow. – Jej głos zabrzmiał dziwnie.

– Tak. Jesteś bezpieczna. Leż spokojnie, przyniosę coś do picia.

Woda o miętowym smaku wypłukała z ust wspomnienie przeżytej grozy. Spróbowała usiąść, lecz Kuakgan pchnął ją lekko z powrotem na łóżko. Trzęsła się, a ból starych ran powrócił, wysysając z niej wszystkie siły.

– Wciąż cię boli? – zapytał.

Pokiwała głową.

– Jak dawno zadano ci te rany?

Próbowała policzyć wstecz. Umysł zasnuła jej mgła, która jednak rozwiała się zaraz.

– To było zeszłego lata. Pod koniec.

– Tak dawno? – Uniósł brwi. – Jaka magia je wiąże?

Pokręciła głową.

– Nie wiem. Paladyn i marszałek próbowali leczenia. Pomogło, ale ci... kuaknomi coś zrobili...

– Kuaknomi! Co z nimi robiłaś?

Zwiesiła głowę, dygocząc.

– Porwali mnie. W Kolobii.

– Ach, tak. Nie dziwię się już, że masz poważne kłopoty. To oni zadali ci te rany?

– Nie... niedokładnie. To... – Napływ wspomnień odebrał jej mowę. Gwałtownie pokręciła głową. Kuakgan złapał ją i unieruchomił.

– Na razie wystarczy. Śpij. Nie będziesz miała koszmarów – odpowiedział lękowi w jej oczach. – Potrafię je odpędzić i będziesz smacznie spać, jak pierwszej nocy. Śpij. – Zanurzyła się w jego głosie i kryjącej się za nim ciszy. Usnęła.

* * *

Rano obudziła się wypoczęta, jak jej obiecał. Wstydziła się jednak swojego załamania i przyszła do stołu milcząca i bez uśmiechu.

– Nie będziesz więcej miała tych snów – powiedział cicho, gdy jadła. – Zaczniesz śnić dopiero, jak wyzdrowiejesz. Masz moją obietnicę. Czekałem z leczeniem twego ciała, jak długo mogłem, Paksenarrion, teraz przyszła pora na umysł. Cokolwiek złego cię spotkało, najwyraźniej wpłynęło na obie te sfery.

Przytaknęła w milczeniu, zajęta chlebem.

– Muszę obejrzeć rany, o których wspominałaś. – Sięgnął po jej ramię. Zamarła, po chwili wyciągnęła rękę. Podwinął rękaw, odsłaniając purpurowe, nabrzmiałe blizny. – Masz ich więcej?

– Tak.

– Dużo?

– Tak. – Zadrżała mimo woli.

– I wszystkie mają pół roku? – Pokiwała głową.

– Oznacza to potężną i niebezpieczną magię. Czy one w ogóle przybladły? Ile czasu zabrało im zabliźnienie się do takiego stanu?

– Czasami... znikają – odparła cicho. – Na tydzień, czasem dłużej, jakby się goiły. A potem z powrotem nabrzmiewają i czerwienieją. Początkowo... nie wiem, ile to trwało. Chyba dzień lub dwa, ale straciłam poczucie czasu.

– Rozumiem. Czy widział to jakiś prawdziwy elf?

– Tak. Ten, który był z nami. Uznał, że wykorzystały magię, jakiej prawdziwe elfy używają do przyspieszania i spowalniania wzrostu roślin.

– Ach. Faktycznie mogło tak być. Wypaczyli to, jak to w ich zwyczaju, żeby szybko zaleczyć rany i tak je pozostawić. Tylko po co?

Walczyła z pragnieniem zwinięcia się w kulkę, niczym jeż. Nie spodziewała się, że mówienie o tym sprawi jej taką trudność.

– Żebym... żebym mogła walczyć.

– Walczyć? – Kuakgan zamilkł. Nie odzywała się, więc dodał: – Powiedziałaś, że to nie oni cię poranili. Chcieli, byś była zdolna do walki, ale utrudniali ci. A teraz nie możesz walczyć. To także ich dzieło?

– Nie. – Nie była w stanie powiedzieć nic więcej. Usłyszała westchnięcie Kuakgana.

– Wypróbuję coś na jednej z ran. Niestety, będzie bolało. – Ujął jej ramię i lekko ścisnął. Nie zwróciła na to uwagi. Wyczuła, jak przebiega palcami wzdłuż blizn. Po chwili poczuła w jednej chłód, a w innej gorąco. Wrażenie zaraz znikło. Zerknęła na niego, twarz miał zamkniętą i oddaloną. Ramię przeszył jej wściekły ból, który zaraz minął. Cierpienie równe temu, które towarzyszyło zranieniu, wyrwało jęk z jej ust. Spojrzała na ramię, szrama była ciemniejsza niż przedtem. Po chwili ból minął, Kuakgan skupił wzrok na niej.

– Elf miał rację. Nie zagoją się bardziej bez interwencji. Podjął próbę?

– Twierdził, że brak mu umiejętności. Znał kogoś, kto to potrafił, ale...

– Rozumiem. Paksenarrion, będzie to wymagało czasu i cierpliwości. Nie będzie to dla ciebie łatwe, trzeba oczyścić rany z trucizny. Jeśli zdołasz znieść ból nieco dłużej, twe ciało nabierze sił do dalszego leczenia. Podołasz?

Zmusiła się do uśmiechu.

– Po tylu miesiącach? Oczywiście.

Odprężył się nieco.

– Dobrze. Teraz musimy przejść do czegoś innego – to nie cierpienie pchało cię do pozbawienia się życia. Co jeszcze ci uczynili?

– Czy muszę...? Teraz?

– Tak uważam. Wyleczenie tego – usunięcie trucizny – będzie wymagało siły od nas obojga. Zanim zacznę, muszę wiedzieć, co jeszcze jest nie w porządku. – Jak każdego ranka zaczął sprzątać po śniadaniu. Paks siedziała w milczeniu. Po wysypaniu okruszków na parapet obrócił się do niej. – Na dworze będzie łatwiej. Światło słońca oczyszcza lepiej niż płócienna szmatka. Przespacerujmy się.

Wędrowali po gaju przez godzinę, nim Paks przemówiła, zaczynając od pierwszych dni w koszarach Fin Panir. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy doszła do kryjówki kuaknomów. Nawet w słonecznym blasku, gdyż zdążyli wrócić na polanę, czuła mrok i zepsucie tamtego miejsca. Mówiła krótkimi, urywanymi zdaniami, lecz Kuakgan nie poganiał jej. Gdy zamilkła, ciszę wypełniło bulgotanie fontanny.

– Nie mogłam wymówić jego imienia – powiedziała w końcu. – Nie mogłam wezwać Girda. Z początku próbowałam. To pamiętam. Lecz potem... nie byłam w stanie go wymówić. I musiałam walczyć, byli przy mnie przy każdym przebudzeniu i zmuszali do pojedynków. – Opowiedziała wszystko, co pamiętała, o potyczkach na arenie i przerażeniu na widok olbrzymiego pająka pożerającego pokonanych. – Więcej nie pamiętam. Ci, którzy mnie uratowali, mówili, iż miałam na sobie zaczarowaną zbroję i symbol Achryi na szyi.

– Kto cię znalazł?

– Reszta wyprawy: Amberion, marszałek Fallis i pozostali. W ogóle tego nie pamiętam. Podobno następnego dnia obudziłam się i rozmawiałam z nimi, lecz następne, co sobie naprawdę uświadamiam, to marsz przez inną dolinę w poszukiwaniu drogi do fortecy Luapa.

– A więc ona istnieje – znaleźliście ją?

– O tak, istnieje. Potężna twierdza, wydrążona głęboko w skale, pełna magii. – Oczyma wyobraźni ujrzała tamten łuk z czerwonej skały prowadzący do głównej twierdzy. – Gdyby nie czary, nie wrócilibyśmy tak szybko do Fin Panir.

– Magia, ale nie lecząca?

Przerwała na chwilę.

– Nie. Przynajmniej nie mnie. – Opowiedziała o wydarzeniach po powrocie do Fin Panir. Jak Marszałek-Generał orzekła, że została skażona złem kuaknomów i jak w końcu wyraziła zgodę na zabieg. Drżała, opisując to, Kuakgan przerwał jej.

– Wracajmy na kolację. Już późno. – Słońce zdążyło skryć się za drzewami. Kiedy weszli do domu, Paks bała się zostać sama, choć nie przyznała się do tego. Lecz Kuakgan wyjął chleb i ser. Zjedli w milczeniu, był zamyślony. Po kolacji po raz pierwszy rozpalił w kominku. Usiedli przed płomieniami.

– Mów dalej – zachęcił ją. – Tylko się nie spiesz. Co zaproponowała Marszałek-Generał? Czemu, jej zdaniem, Gird cię nie ochronił?

– Tego nie powiedziała – zaczęła od odpowiedzi na ostatnie pytanie. – Myślę jednak, iż ich zdaniem byłam zbyt świeżą wyznawczynią Girda i zanadto podatną na wpływy kandydatką na paladyna. Mówili, że w trakcie szkolenia jesteśmy bardziej otwarci na zło. Walka dla iynisin otworzyła złu dostęp do mego umysłu. Można je było wykorzenić, ale... – Urwała, po czym uspokoiła się i ciągnęła wpatrzona w płomienie: – Powiedziała, że zło było bardzo blisko tego, co czyniło ze mnie wojowniczkę i że zniszczenie jednego może pociągnąć za sobą zniszczenie drugiego.

– A co to było według niej?

– Moja odwaga. – Z trudem to wyszeptała, lecz ukryty w słowach ból zadźwięczał w całym pomieszczeniu.

Kuakgan zanucił cicho. Paks siedziała sztywno jak pika, czekając na jego reakcję. Poruszył pogrzebaczem drwa w kominku. W górę komina poleciały skry.

– A teraz nie jesteś wojowniczką. Myślisz, że to dlatego?

– Ja to wiem, panie. – Siedziała zgarbiona, wpatrzona w złożone na podołku dłonie.

– Ponieważ poznałaś strach? Przedtem nigdy się nie bałaś? Myślałem, że lękałaś się mnie podczas pierwszej wizyty. I zaklęcia prawdy mistrza Zinthysa – sama to przyznałaś.

– Przedtem zawsze dawałam sobie z tym radę. Mogłam walczyć. I zazwyczaj nie bałam się. Zanadto.

– A teraz nie możesz. – W jego głosie nie usłyszała nic. Ani aprobaty, ani przygany.

– Zgadza się. Próbowałam od pierwszej chwili, jak tylko opuściłam łóżko, lecz przerażała mnie własna zbroja. Broń, hałas, ich miny, wszystko. Z początku nie mogłam chodzić i nie radziłam sobie z najprostszymi czynnościami. Marszałek-Generał twierdziła, że to normalne, więc kiedy po raz pierwszy wzięłam do ręki miecz i poczułam się dziwnie, nie byłam zaniepokojona. Lecz potem... – Pokręciła głową, przypominając sobie pierwszą lekcję szermierki. – To były zwykłe ćwiczenia – powiedziała powoli. – Wiedzieli, że zostałam ranna, nie skrzywdziliby mnie. Lecz ja nie mogłam stawić im czoła. Zamarłam na widok zbliżającego się ostrza. Powiedzieli mi potem, że zemdlałam. Nawet mnie nie dotknęło. Nazajutrz było jeszcze gorzej. Cała dygotałam, zanim jeszcze znalazłam się na placu ćwiczeń. Nie potrafiłam dosiąść konia. Wiesz przecież, panie, jak kochałam konie – podniosła głowę i Kuakgan przytaknął. – Mój własny rumak – karosz, którego tutaj dostałam – nie pozwolił mi się dosiąść. Wyczuwał mój strach i płoszył się, a ja byłam w stanie myśleć jedynie o tym, jakie ma wielkie kopyta. Mieli nadzieję, że pomoże mi przejażdżka, więc wsadzili mnie na najłagodniejszą klacz. Siedziałam na niej sztywna i spadłam, gdy tylko przeszła w trucht.

– Więc odeszłaś. A może wyrzucili cię?

Pokręciła głową.

– Nie. Byli wspaniałomyślni. Marszałek-Generał zaproponowała mi pozostanie u nich i przyuczenie do dowolnego zawodu. Wiesz jednak, panie, że Gird jest patronem wojowników. Jakże mogli mnie zrozumieć? Byłoby to nie w porządku i wyznawcy Girda doskonale o tym wiedzieli. A Książę... – Głos się jej załamał.

– Był tam?

Odzyskała panowanie nad sobą.

– Tak. Przyjechał, kiedy... kiedy powiedzieli mu, że ja... co zamierzają zrobić. Zaoferował mi posadę kapitana. Ale... ja wiedziałam... że to oni mają rację. Coś poszło źle. Trzeba było to zrobić. Nadal tak uważam. Był także później, kiedy wiedzieli już, że zabieg się nie udał. Dał mi...

– Pierścień, który zostawiłaś w misie. – Przytaknęła. Kuakgan westchnął. – Twój Książę to niezwykły człowiek. Nie pała miłością do wyznawców Girda, a do Marszałka-Generała w szczególności. Musiał dużo o tobie myśleć.

– Teraz już nie – mruknęła żałośnie.

– Przecież dał ci pierścień później, prawda? Gdy wiedział już, co się stało? Nie oceniaj go zbyt nisko, Paksenarrion. – Znowu poruszył drwa. – Widziałem go kiedyś, dawno temu. Zastanawiałem się wtedy, kim zostanie. Potem słyszałem o nim, lecz tylko to, co wiedzieli wszyscy. Przeważnie.

– Czemu tak nie lubi czcicieli Girda? – zapytała.

Kuakgan pokręcił głową.

– To nie moja sprawa. Słyszałem co nieco, lecz niekoniecznie prawdę. Może pewnego dnia opowie ci o tym sam.

– Ja... nie sądzę.

– Ponieważ uważasz, że nigdy nie wrócisz? Bzdura. Powinnaś spotkać się z nim i uspokoić z czystej grzeczności.

– Ale...

– Musisz. Niezależnie od tego, czy będziesz jeszcze kiedyś dla niego walczyć, czy też nie, nie wolno ci pozwolić, by zamartwiał się, czy żyjesz, czy może już nie. Nie dziś ani nie jutro, ale musisz spotkać się z nim. A kiedy pojedziesz, przyznasz mi rację.

Nie odezwała się. Nie wyobrażała sobie wyprawy do twierdzy Księcia, zanim nie pokona swych lęków. Nie spotka się z Księciem ani dawnymi towarzyszami, dopóki nie odzyska odwagi i zdolności do walki.

– Jeszcze jedna sprawa i możesz iść spać. Jak to było, kiedy po raz pierwszy pomyślałaś, że opuściła cię odwaga? Skąd wiedziałaś?

Zamyśliła się, jak to opisać.

– Kiedy zaczęłam szkolenie u Księcia, czułam coś – ochotę – do nauki. Gdy Siger, zbrojmistrz, groził mi swym ostrzem, to uczucie tylko przybierało na sile. Podniecenie, wola walki – nie wiem, jak to nazwać – ale miałam ochotę bić się, ryzykować. Kiedy mnie trafił, ból był zwykłym bólem, jak przy upadku. Nie widziałam powodów do strachu czy niepokoju. A potem, podczas bitwy, zdarzało się, że ogarniało mnie przerażenie, lecz nawet wtedy czułam to w sobie. Gdy zaczynała się walka, ta ochota podrywała mnie i napędzała. Nigdy mnie nie zawiodła. Nawet w najgorszych chwilach, gdy wpadliśmy w zasadzkę albo razem z Macenionem stawialiśmy czoła staremu elfiemu władcy, brałam pod uwagę możliwość śmierci, lecz nie wpływało to na moje umiejętności. Wręcz przeciwnie: walczyłam jeszcze lepiej. Wszyscy tacy byliśmy. Ci, którzy obawiali się śmierci i ran, porzucali Kompanię. Niebezpieczeństwo było naszym życiem. Niektórzy tak lubili walczyć, że tylko zasady powstrzymywały ich przed bójkami. Sama wdałam się kiedyś w bijatykę, ale nie chciałam więcej kłopotów. Wolałam walczyć z konkretnych powodów. – Przerwała, zaschło jej w ustach, a oddech przyspieszył. Kuakgan wstał i przyniósł jej kubek wody. Podjęła opowieść.

– W Fin Panir było jak we śnie. Znalazłam tam wszystko, o czym marzyłam w dzieciństwie: rycerzy, paladynów, pieśni i muzykę, codzienną naukę pod okiem wojowników znanych w całych Ośmiu Królestwach. Nie dostrzegałam tam niczego, co... niepokoiło mnie na południu. Mieliśmy walczyć jedynie z prawdziwym złem. Poznałam elfy i krasnoludy. Mogłam opanować sztukę walki każdą bronią, uczyć się, ile dusza zapragnie. Mówili, że dobrze mi idzie, chcieli, abym wstąpiła do Bractwa Girda, a potem kandydowała na paladynkę. To było wszystkim, o czym zawsze marzyłam... – Urwała i napiła się wody. – Przedtem nie ośmielałam się choćby śnić o takich rzeczach. To było niczym iluminacja. Wszystkie dziwne wydarzenia w Aarenis nabrały nagle sensu. Oczywiście wyraziłam zgodę. Czułam, że znalazłam prawdziwy dom, sens mego istnienia.

– A teraz?

– To był najszczęśliwszy okres w moim życiu. – Dopiła wodę. – Tobie, mistrzu Oakhallow, może wydawać się to głupie. Córka owczarza marząca o walce z potworami magicznym mieczem, uciekinierka przyłączająca się do najemników, która nie wyrzekła się tego marzenia. W Fin Panir mnie zrozumieli, może to takie głupie, że nie ma znaczenia. Lecz zrobiłam wszystko, by opanować sztukę walki do tego stopnia, by być przydatną i w otoczeniu ludzi oddanych honorowi i walce czułam się naprawdę szczęśliwa.

– Nie uważam tego za głupie – stwierdził Kuakgan. – Takie marzenie najtrudniej jest spełnić, co nie oznacza, że jest głupie. Powiedz mi jednak, co zmieniło się po ingerencji Marszałka-Generała.

– Po prostu wszystko odeszło. To uczucie, które ogarniało mnie, gdy walczyłam. Zniknęło, pozostawiając pustkę – zupełnie, jakby usunęła mi się ziemia spod stóp i nie miałam na czym stanąć. Zabrakło mi umiejętności i odwagi, by zapełnić tę pustkę. Najpierw sądziłam, że to wróci, cały czas próbowałam. Po pewnym czasie poruszałam się lepiej i odzyskałam umiejętność władania mieczem, lecz gdy tylko zaczynałam fechtować się z kimś, pustka rozpościerała się we mnie, pożerając wszystko inne. Czasami mdlałam, kiedy indziej... raz uciekłam, a dwa razy stałam bez ruchu, niezdolna do uczynienia czegokolwiek. Teraz, gdy muszę stawić czoła czemuś, co mnie przeraża, nie mam w sobie nic, co mogłabym temu przeciwstawić.

– I dlatego opuściłaś Fin Panir, a potem... czy zamierzałaś przybyć tutaj?

– Nie! Nigdy! Wałęsałam się po traktach, szukając pracy. Myślałam, że mogę wykonywać obowiązki nie wymagające żadnych umiejętności, na przykład pracować na wsi. Lecz przerażało mnie tyle rzeczy, których boją się jedynie najmniejsze dzieci... – Rozważała opowiedzenie mu o kupieckiej karawanie, zbójcach i gospodzie, uznała jednak, że lepiej nie. Jaką to uczyni różnicę? – Głównie podróżowałam. Nie wiedziałam, że to Most Piwowarów, dopóki nie stanęłam przed karczmą. Uciekłabym, lecz strażnik uznał, że dziwnie się zachowuję i chciał doprowadzić mnie do strażnicy.

– Czy marszałek Cedfer nie poręczyłby za ciebie? Mówiłaś, że Marszałek-Generał obiecała ci wstęp do wszystkich siół Girda.

– Przypuszczam, że uczyniłby to, ale wolałam o to nie prosić. Kiedyś, w Finthcie, zwróciłam się do nich o pomoc, ale nie zrozumieli mnie. Gdybym straciła rękę albo nogę, coś widocznego – pojęliby. Lecz tchórzostwo uznali za hańbiącą słabość lub karę za dopuszczenie się wielkiego zła. Dla żołnierzy to jeszcze prostsze: tchórz jest tchórzem i nikim więcej. Przypuszczam, że mają rację, panie, ale nie mogę... – Głos się jej załamał, a z oczu pociekły łzy. – Nie mogę... żyć z tym... z ich pogardą. Marszałek znał mnie przedtem – zaświadczyłby, że nie jestem złodziejką, ale potem potraktowałby z lekceważeniem...

– Wystarczy. Znam marszałka lepiej od ciebie. Jest sprawiedliwy, choć czasami dość ograniczony. Nie jesteś uczciwa wobec samej siebie. Lecz jest już późno, a ty musisz wypocząć. Porozmawiamy jutro. Nie bój się zasnąć – na razie nie będziesz śnić.

Paks myślała, że nie zdoła stawić czoła porankowi, kiedy jednak otworzyła oczy, była spokojniejsza niż kiedykolwiek. Czekała na pytania Kuakgana. Lecz on nie odzywał się przy śniadaniu, a potem zaprosił ją na codzienny spacer po gaju. Pierwsza godzina upłynęła w milczeniu. Jak zwykle, co kilka kroków znajdowała coś ciekawego. Wcześniej nigdy nie mieszkała w pobliżu lasu i nawet nie domyślała się, jaki może być pełen życia. W końcu mistrz Oakhallow odwrócił się do niej i przemówił:

– Usiądź, dziecko, i porozmawiajmy. – Przycupnęła pod drzewem, a on wyciągnął się na ziemi nieopodal. – Jesteś silniejsza, niż kiedy tu przybyłaś, Paksenarrion, czujesz to?

– Tak, panie. – Zarumieniła się. – Za dużo jadłam.

– Nie, wcale nie za dużo. Byłaś stanowczo za chuda, a teraz potrzebujesz jeszcze więcej ciała niż zwykle. Niemniej w dniu twego przybycia nie zniosłabyś tego, co uczyniłaś wczoraj.

– Ale to mój umysł...

Prychnął pogardliwie.

– Paksenarrion, twój umysł i ciało są tak sobie bliskie jak ślimak i jego skorupa. Czy ślimak przeżyje, jeśli podziurawisz skorupę?

– Nie, ale...

– Na Drzewo, musisz już czuć się lepiej, skoro ze mną dyskutujesz! – Chichotał przez chwilę, zaraz jednak spoważniał. – Kiedy cię spotkałem, nie powiedziałaś, jak zamierzasz umrzeć – o ile o tym myślałaś – lecz było widać, iż z jakichś przyczyn jesteś bliska śmierci. Pewne oznaki było widać na pierwszy rzut oka: chudość, słabość. Zacząłem od tego, co najłatwiej uzdrowić – dobre jedzenie i odpoczynek wyleczą wiele ran ciała i ducha. Jednak po drodze tutaj przestraszył cię zwykły zając. Czy tak byłoby teraz?

– Nie... nie tutaj, nie z tobą. Nie wiem jednak, jak byłoby na zewnątrz. – Próbowała to sobie wyobrazić, zobaczyć siebie na ulicy jakiegoś miasteczka. Paniczny strach, który czuła wcześniej, nie wrócił. – Mogę przynajmniej myśleć o pobycie gdzie indziej.

– Bardzo dobrze. Twoje ciało zaczyna zdrowieć, a wraz z nim powraca do normy umysł.

– Wydawało mi się, że powiedziałeś, iż uleczenie ran będzie wymagać czegoś więcej?

– Tak, zgadza się. Podkopie to twoje siły, chciałem więc, żebyś je najpierw odbudowała. Wybór odpowiedniego momentu to bardzo delikatna sprawa, Paksenarrion. Najpierw muszę zdobyć twe zaufanie, żeby cierpienie, które wywołam, nie wzbudziło w tobie paniki. Potem jedzenie i odpoczynek zrobią, co będą mogły z tymi częściami twego ciała, które nie otrzymały ran, aby ich siła wyrównała... Rozumiesz coś z tego?

– Nie za bardzo. Myślałam, że skoro jedzenie i odpoczynek potrafią uzdrawiać...

– To wyleczyłyby wszystko? Zazwyczaj tak. Lecz kuaknomi władają trudną magią, a ich trucizna trwa dłużej od przeciętnego ludzkiego życia. Trucizna odbiera ci siłę ciała i woli. Musimy się jej pozbyć. A dopóki nie oczyścimy ciała, umysł także pozostanie zatruty.

– Och.

– Boisz się, co mógłbym zrobić, żeby cię uzdrowić – dodał cierpko.

– Tak. Panie, ja... już raz przez to przeszłam. Mówili, że to tkwi w moim umyśle, ale to jest to samo. Zło. Coś, co trzeba wyrwać z korzeniami. A teraz ty...

– Hmmm. Tak. Ale ja mogę ci pokazać, co zamierzam zrobić. Popatrz na szramę na ramieniu – tę, która tak bardzo bolała cię w nocy. – Paks podwinęła rękaw i spojrzała. Rano była bardziej czerwona, teraz przybladła do różu. Nie zabolało, gdy nacisnęła ją palcem.

– Naprawdę się goi? – nie dowierzała.

– Tak. Za kilka tygodni powinna stać się tak samo blada, jak twoje stare blizny. Po tym, co ci zrobili, nie mogę sięgnąć po szybsze metody.

– A reszta?

– Pamiętasz ból tej jednej rany? Prawie taki sam, jaki czułaś w chwili jej otrzymywania, prawda? – Przytaknęła. – Masz ich dużo więcej. Zajęcie się wszystkimi naraz byłoby dla ciebie zbyt bolesne. Mógłbym cię uśpić, lecz dochodzą nam jeszcze kłopoty z twoim umysłem. Jeśli wciąż myślisz o śmierci, to mogłabyś wykorzystać moje skupienie na ranach. Sam nie mogę zadbać o obie sfery jednocześnie. Nim zacznę, wolę zapewnić sobie współpracę twego umysłu i ciała. – Patrzył ponad nią, gdzieś w dal. – Mógłbym wezwać na pomoc drugiego Kuakgana albo elfy czy nawet marszałka Cedfera, lecz dopóki nie poznam natury twych problemów, nie mam do tego prawa.

– Ale możesz wyleczyć rany – odparła z przekonaniem Paks.

– Tak.

– Czy to uzdrowi... to drugie? Czy one to powodują?

– Nie wiem. Myślę, że rany osłabiły cię do tego stopnia, iż nawet bez interwencji Marszałka-Generała wpłynęłyby na stan twego umysłu. Bez głębokiego sondowania nie mogę jednoznacznie określić, co zrobiła. Każde działanie, mające na celu wykorzenienie głęboko wrośniętego zła, musi wpływać na inne rzeczy, zło rozprzestrzenia się jak atrament w wodzie, plamiąc wszystko. Jej ingerencja dodatkowo osłabiła twe ciało – powiedziałaś, że po przebudzeniu się nie mogłaś chodzić. Mam nadzieję, że całkowite uzdrowienie ciała ułatwi wyleczenie umysłu. Nie potrafię powiedzieć, czy odzyskasz to, co utraciłaś. Lecz już ci lepiej i to napawa mnie otuchą.

Paks wbijała wzrok w ziemię.

– Wciąż się lękam. Nie bólu – ten i tak mnie nie opuszcza – lecz tego drugiego.

– Wiem. Mogę leczyć jedną ranę po drugiej, ale zabrałoby to miesiące. A muszę cię przestrzec, że im więcej czasu damy truciźnie, tym bardziej się uodporni. Ostatnia blizna będzie o wiele trudniejsza do wyleczenia niż pierwsza. A jednak uczynienie tego bez przyzwolenia tylko pogłębi nierównowagę twego umysłu. To dlatego zwlekałem, mając nadzieję, iż będziesz w stanie mi zaufać.

– Ile czasu to zajmie?

– Wszystkie naraz? Dzień przygotowań dla mnie – będziesz musiała siedzieć cicho w środku i pozwolić mi medytować. Mam większość potrzebnych mi materiałów, resztę zebrałbym jeszcze dzisiaj. Potem dzień, dwa na samo leczenie: trudno mi to dokładnie określić, muszę obejrzeć i dotknąć każdej blizny. Następnego dnia będziesz bardzo słaba, lecz szybko odzyskasz siły.

– I wszystko prześpię?

– Samo uzdrawianie tak. Zalecałbym to. Nawet gdybyś chciała pozostać przytomna i znosić ból, twoje reakcje mogłyby zmącić moją koncentrację.

– Chciałabym... – zaczęła i urwała. Wzięła głęboki wdech i kontynuowała: – Chciałabym, żeby było już po wszystkim – nie musiałabym o niczym decydować.

Odpowiedział łagodnym głosem:

– Nie. Kuakgani nigdy niczego nie wymuszają na innych – nawet dla ich dobra – jeśli jest miejsce na wybór. Każda istota ma własny sposób na życie, uczymy się ich, lecz nie zmieniamy. W przypadku ludzi ten sposób zawiera w sobie wybieranie.

– Pierwszego dnia zmusiłeś mnie do jedzenia.

– Wtedy nie było czasu. Musiałem go sobie kupić, żeby dowiedzieć się, w czym tkwił problem. Teraz zaczynasz zdrowieć i uznałem, iż jesteś w stanie sama dokonać wyboru. Dałem ci radę, lecz tylko od ciebie zależy, czy z niej skorzystasz oraz ile czasu potrzebujesz na podjęcie decyzji.

Podniosła gałązkę i zaczęła wiercić nią dziurki w ziemi koło stóp. Zrobiła jeden rządek, potem drugi. Ujrzała w nich schemat szyku i szybko starła rysunek patykiem.

– Uważasz, że powinnam pozwolić ci to zrobić?

– Uważam, że powinnaś zapytać sama siebie, czy możesz mi zaufać. Uważam, że powinnaś zapytać własny umysł, czy wytrzyma na tyle długo, by dać wyzdrowieć ciału. Jeśli po uleczeniu nadal będziesz chciała rozrzucić swe kości na wzgórzach, to jestem pewny, że z przyjemnością pomoże ci w tym jakiś ork lub wilk.

– Teraz już nie chcę – mruknęła cicho.

– To dobrze.

– Myślę... wiem, że chcę być znowu zdrowa. O ile to możliwe. Jeśli problemem jest trucizna... muszę pozwolić ci to zrobić. Cokolwiek to będzie.

Przez resztę popołudnia zbierali w gaju zioła i inne ingrediencje. Większości nie znała, Kuakgan wyjaśniał niewiele, przeważnie tylko wskazując rośliny do zerwania. Wieczorem poszedł do karczmy po posiłek, nakazując jej uprzednio pozostanie wewnątrz domku. Wrócił z jednym z kuchcików, usłyszała jego głos. Kazał zostawić mu naczynia na stopniu, a kiedy chłopak odszedł, zawołał Paks, by pomogła wnieść jedzenie do środka.

– Trzeba nam zapasów na kilka dni – wyjaśnił. – Jutro musisz się najeść podczas moich medytacji, a ja będę potrzebował jedzenia w trakcie uzdrawiania. – Rozpakował bochny chleba, małą szynkę, plastry baraniny, jajka i inne specjały.

Następny dzień ciągnął się dla Paks w nieskończoność. Przyzwyczaiła się już do wędrówek po gaju, w domu była niespokojna. Kuakgan zostawił tajne przejście otwarte, spędziła więc trochę czasu na kąpieli i myciu włosów, lecz i tak miała przed sobą długie godziny nudy. Zapomniała o obiedzie. Trochę po południu brzuch przypomniał jej o sobie, więc wzięła kilka plasterków szynki z serem. O zmierzchu rozważała, czy Kuakgan zjawi się na kolację. Drzwi do jego osobistego pokoiku były zaryglowane przez cały dzień, nie ośmieliła się zapukać. Uznała jednak, że zjedzenie kolacji bez niego byłoby nietaktem.

Zapalała świece, gdy zjawił się w korytarzu. Bez słowa skinął jej głową i poszedł pozamykać okiennice. Chciała coś powiedzieć, lecz uciszył ją płynnym ruchem ręki. Rozpalił ogień w kominku. Paks stała, nie wiedząc, co ma robić. Pokazał na szynkę, a potem na nią. Gdy podała mu plasterek, pokręcił głową, ale usiadł przy stole i patrzył, jak je. Straciła apetyt, szynka ciążyła jej w żołądku niczym kamień, w ustach zaschło. Podniosła na niego oczy, przypatrywał się jej ciepłym wzrokiem. Jego spojrzenie ukoiło ją i zdołała przełknąć parę kęsów, zapijając je wodą. W końcu dotknął jej dłoni i wskazał legowisko pod ścianą. Spojrzała na nie i opanowała ją panika, o której zdążyła już zapomnieć. Zaczęła dławić się własnym oddechem, zacisnęła powieki, nie wypuszczając niechcianych łez, a dłonie pochwyciły kurczowo brzeg stołu. Milczał. Czas mijał. W końcu odetchnęła i zobaczyła pobielałe dłonie – rozkurczyła palec po palcu. Nie patrząc mu w oczy, zmusiła oporne ciało do wstania z ławy i przemierzenia pokoju.

Dłonie, którymi dotknął jej skroni, były suche i chłodne, bezosobowe niczym kora drzewa. Leżała z zamkniętymi oczami, sztywna i wyczekująca. Pierwszy dotyk mocy był inny, niż oczekiwała. Przypominał raczej wspomnienie ostatnich poranków, wiosny, złotego blasku przesączającego się przez młode listowie. Nie czuła bólu, a jedynie ciszę i spokój, pozwoliła sobie na dryfowanie w to światło jak liść unoszący się w basenie fontanny. Nie wiedziała, kiedy światło snu przyblakło.

Powrót z tego piękna i spokoju był trudniejszy. Wezwanie, na które nie mogła odpowiedzieć, walka, zamieszanie, powrót lęku. Obudziła się, nie mając pojęcia: gdzie ani kiedy – przez długą chwilę była pewna, iż wróciła do Kompanii Księcia i próbuje przedrzeć się do Phelana po napaści Siniavy na Strażnicę Krasnoludów.

– Książę – wymamrotała. – Saben... – Potem przypomniała sobie na tyle dużo, by wiedzieć, że Saben nie żyje, a Książę znajduje się daleko stąd. Nie poznała twarzy Kuakgana, a zrozumienie, gdzie jest, zabrało jej sporo czasu.

– Przeszłaś długą drogę – odezwał się. Oblicze miał pobrużdżone i zapadnięte. – Zaiste długą. Nie byłem pewny, czy w ogóle powrócisz. – Sięgnął po jej nadgarstek i wymacał puls. – Znacznie silniejszy. Jak się czujesz?

– Trochę słabo... to wszystko. Nie mam ochoty na ruch.

– Nic dziwnego. Nie musisz, przynajmniej przez pewien czas. – Westchnął i przeciągnął się. – Dziwi mnie, iż twoja Marszałek-Generał nie dostrzegła, jak poważne są te rany. Możliwe nawet, że uległy pogorszeniu. Byłaś już prawie poza moją mocą. W jednej z ran wciąż tkwił ułamek jakiejś broni – czubek kamiennego ostrza. Musiałem ją otworzyć. – Złapał dzbanek i nalał do kubka jakiejś cieczy. – Postaraj się wszystko wypić. – Siorbała powoli, osuszając kubek do dna. Była rozpaczliwie zmęczona. Potem nie była w stanie przypomnieć sobie, czy obudziła się w dzień czy w nocy.

Spała, budziła się i znowu zasypiała. Wreszcie obudził ją blask płomieni w kominku. Była głodna i mogła się ruszać. Kuakgan był przy niej. Jak zawsze. Kiedy poruszyła się i wymówiła jego imię, uśmiechnął się.

– Z pewnością już ci lepiej. Głodna? Mam nadzieję. Pomogę ci dojść do ubikacji.

Zachwiała się, gdy stanęła, oszołomiona i słaba, zanim jednak dotarli do korytarzyka i schodków, była już w stanie trzymać się ściany. Wróciła samodzielnie, choć powoli i bez odrywania ręki od ściany. Nie miała pojęcia, ile czasu minęło. Tymczasem Kuakgan postawił na stole jedzenie: gulasz z chlebem. Osunęła się na ławkę i oparła o stół. Zjadła wszystko i nieco pewniej wróciła do łóżka.

Nazajutrz obudziła się normalnie, czując taką samą słabość jak po dniu zbyt ciężkiej pracy lub walki. Umysł zdawał się być dziwnie opróżniony z uczuć, lecz ciało słuchało jej, nawet jeśli nieco nieskładnie.

 

Rozdział trzeci

– Przez jakiś czas nie wrócisz do pełni sił – oznajmił mistrz Oakhallow, zasiadając z nią do śniadania. – Musimy jednak zająć się twym drugim problemem. – Przerwał, by pociągnąć długi łyk osłodzonego miodem koziego mleka. – O ile nadal go masz. Możesz to określić?

Pokręciła głową.

– Nie czuję się teraz zbyt dobrze. Każda myśl o walce wydaje mi się bardzo odległa.

– Hmmm. Może tak jest najlepiej. Może będziesz w stanie jaśniej myśleć. – Ukroił sobie chleba i ugryzł go. Napiła się mleka. Nic nie bolało, dotąd nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo ciążył jej ten ciągły ból. Przez chwilę nie obchodziło jej, czy będzie jeszcze kiedykolwiek w stanie walczyć, wystarczająco miło było siedzieć przy stole bez cierpienia i jeść śniadanie. Poczuła wzrok Kuakgana i podniosła głowę. Odprężył się. – No cóż... jesteś gotowa?

– Na co, panie?

– Na rozmowę o odwadze.

Spięła się, lecz zaraz postarała się rozluźnić.

– Tak.

– Bardzo dobrze. Wydaje mi się, że popełniasz dwa błędy. Pierwszym jest założenie, że wykazywanie tak małej odwagi jak każdy inny, zwyczajny, przeciętny człowiek jest powodem do wstydu, wobec czego ty musisz mieć jej więcej. To nic innego jak duma, Paksenarrion. Czułaś, że nie możesz żyć, mając jedynie tyle odwagi co owi zwykli ludzie i to dopiero jest powód do wstydu. I śmiechu. Oto ty: młoda, silna, zdrowa, rozumna – obdarzona ponad przeciętność – która uważa, że nie poradzi sobie bez dodatkowych darów od bogów.

Zaczerwieniła się. Przy takim postawieniu sprawy...

– Paksenarrion, chciałbym, żebyś przez chwilę pomyślała o tych zwyczajnych ludziach. Żyją w codziennym zagrożeniu ze strony rabusiów, gorączki, pożaru, burzy, wilków, złodziei, morderców, złych istot i mocy – oraz wojny. Większość z nich nie ma broni ani nie potrafi się z nią obchodzić. Żyłaś wśród nich zeszłej zimy i dowiedziałaś się, poczułaś, jak bezradna jest żona rolnika w obliczu uzbrojonego obcego czy rzemieślnik przeciwko szajce złodziei. Masz rację: oni się boją, każdego dnia, każdej minuty boją się tak samo jak ty. A mimo to żyją. Orzą pola, hodują bydło, tkają ubranie dla ciebie na zimę, lepią garnki, wyrabiają sery, warzą piwo, szyją buty, budują wozy – ci przerażeni ludzie robią wszystko, czego potrzebujemy. Uważasz, że nie chcesz być taka jak oni. Ale na początku musisz. Musisz mieć ich odwagę, nim wróci ci własna.

– Ale... panie, sam mówiłeś, że oni jej w ogóle nie mają.

– Nie. Powiedziałem, że są przerażeni. I to jest właśnie jest twój drugi błąd. Odwaga nie jest czymś, co się posiada niczym sumę pieniędzy w sakiewce – nie można jej stracić, jak gubi się monety. Odwaga jest wrodzona wszystkim istotom, to jakość utrzymująca je przy życiu, pozwalająca wytrzymać. To odwaga, Paksenarrion, każe pękać żołędziom i zapuszczać korzenie w glebę w poszukiwaniu składników odżywczych. Owszem, możesz zranić istotę, nawet zabić, lecz póki ona żyje i wytrzymuje, ma w sobie tyle odwagi, ile tylko może pomieścić.

Pogubiła się.

– To dla mnie takie dziwne...

– Ponieważ byłaś wojowniczką wśród wojowników. Uważasz odwagę za żądzę niebezpieczeństw, prawda?

– Tak przypuszczam. Co najmniej za zdolność do niepoddawania się, walki i nieulegania strachowi.

– Racja. Lecz sednem jest owo "niepoddawanie się". Radość z ryzyka i niebezpieczeństwa jest jak słabość do orzechów, grzybów czy koloru żółtego. Większość ludzi ma jej trochę – zauważyłaś może, jak dzieci lubią się bać, na przykład wspinając się na drzewa – lecz jej ilość jest różna. Jedną z umiejętności wojownika jest ukrywanie strachu. Lecz nie to jest najważniejsze, Paksenarrion, nawet dla wojownika. Najistotniejsze to wytrzymać i nie poddawać się. Nawet najpotężniejszy wojownik może trafić na takie niebezpieczeństwo i tak straszliwego wroga, że cała radość i podniecenie znikną. Co wtedy? Czy ma opuścić tych, którzy polegają na jego odwadze, bo sytuacja przestała być zabawna? – Potrząsnęła głową. – Nie, tak stawiając sprawę, jest to oczywiste. Sama możesz przypomnieć sobie takie sytuacje. To prawda, że ktoś nie znajdujący przyjemności w stawianiu czoła niebezpieczeństwom raczej nie zostanie wojownikiem, chyba że w wielkiej potrzebie. Pomyśl jednak o swoim patronie, Girdzie. Według legendy nie był wojownikiem, dopóki nie popchnęła go do tego konieczność. Możliwe, że nigdy nie czerpał radości z bitwy, lecz i tak dawał z siebie wszystko. Czy czyni go to mniej godnym czci?

– Nie, panie. Jeśli jednak jest tak, jak twierdzisz, to czy pozostanę taką na zawsze? I czy z powrotem będę mogła walczyć?

Mistrz Oakhallow obrzucił ja przeciągłym, taksującym spojrzeniem.

– A jak to określisz? Czy czujesz się tak samo jak w dniu przybycia tutaj?

Zastanawiała się przez chwilę.

– Nie. Czuję, że sobie poradzę, nadal jednak wolałabym być taka, jak kiedyś byłam.

– Bez wątpienia przyjemniej jest nie czuć strachu i być podziwianym.

Zwiesiła głowę.

– Tak, panie, ale... mogłam czegoś dokonać. Pomagać...

– Wiem. Zrobiłaś wiele dobrego. Jeśli jednak rozważamy, czy zostaniesz taka, jaka jesteś, musimy zastanowić się, kim obecnie jesteś i kim chciałabyś być. Musimy to jasno określić. Musimy skończyć z marzeniami na jawie i przekonać się, czy ta sadzonka – dotknął jej ramienia – będzie dębem, ostrokrzewem, jesionem czy wiśnią. Nie doczekamy się wiśni na dębie czy żołędzi na ostrokrzewie. Poza tym – niezależnie od tego, jak potoczy się dalej twe życie, Paksenarrion – już nigdy nie będziesz taka sama jak kiedyś. Cierpienie zostawi blizny. Lecz tak samo jak połamane drzewo pozostanie tym samym drzewem – będzie dębem, jeśli wcześniej nim było – tak ty pozostaniesz Paksenarrion. Jest w tobie cała przeszłość, ta dobra i ta zła.

– Już jej nie czuję. Wszystko, co wydarzyło się przed Kolobią... nie potrafię do tego dotrzeć.

– Zmienimy to. To jest tam i jest tobą. Chodź, jesteś już na tyle silna, że możesz iść na spacer, a słońce dobrze ci zrobi.

* * *

Podczas wędrówki po cichych ścieżkach gaju wyciągnął z niej kawałek po kawałku historię jej życia. Odkryła, że pamięta drobiazgi z dzieciństwa: jak obserwowała ojca, pomagającego urodzić owcy i wycierającego jagnię, noszenie młodszego brata na plecach z pola do domu, nasłuchiwanie wycia wilków zimą, gdy podchodziły do stajni. Zupełnie, jakby znowu tam była: przywarta do zadu kudłatego kucyka, którym ojciec orał ich jedyne urodzajne pole, i wtykająca palce w krosna, na których matka tkała pasiaste koce, żeby mieli pod czym spać. Jej ojciec nie wydawał się już gniewną personą, jaką zapamiętała go z ostatnich dni w domu, tylko silnym, kochającym mężczyzną, uprawiającym rolę dla swych bliskich.

– Dbał o mnie – przyznała w końcu, wpatrzona w płomienie. – Myślałam, że mnie nienawidził, a on tylko chciał, żebym była bezpieczna. To dlatego...

Kuakgan przytaknął.

– Widział niebezpieczeństwa czyhające na ciebie jako wojowniczkę. Jak każdy ojciec. Myśl o własnym dziecku – córce – wystawionym na miecze i włócznie, rany, konanie wśród obcych...

– Tak. Nigdy tak nie myślałam. Chciałam niebezpieczeństw.

– I miałaś je. Nie, nie krzyw się. Byłabyś bardzo złą żoną dla hodowcy świń, marzącą o zostaniu wojowniczką. Nawet teraz byłabyś złą żoną dla kogoś takiego.

– Nie z tych samych względów.

– Nie. Ale twemu świniarzowi – jakże on miał na imię? – jest lepiej z tą, z którą jest teraz.

Od lat nie myślała o Fersinie Amboissonie. Nigdy nie zastanawiała się, kogo poślubił. Przypomniała sobie jego sympatyczną, choć surową twarz. Nie wyglądał na typowego wieśniaka, podobnie jak Saben.

– Mam nadzieję, że spotkał kogoś miłego – powiedziała z powagą.

– Świat pełen jest dobrych żon – stwierdził mistrz Oakhallow, odwracając się do innych zajęć.

Każdego dnia wracali do kolejnych lata jej życia. Pierwsze dni w Kompanii Księcia, tamtejsi przyjaciele, kłopoty z Korrynem i Stephim, co wielce zainteresowało Kuakgana: dopytywał się o najmniejsze szczegóły tamtego dnia, zdające się nie mieć żadnego związku z samym zajściem.

W miarę jak mówiła, życie zdawało się nabierać realności. Wracała więź z hożą, żądną przygód dziewczyną, mocującą się ze starszymi braćmi i kuzynami, ze zdeterminowaną, młodą kobietą, która uciekła z domu i młodą wojowniczką walczącą u boku zaufanych przyjaciół w Kompanii Księcia. To była prawdziwa ona – odważna, pełna dobrej woli, impulsywna, porywcza i bezgranicznie lojalna wobec tych, którzy zdobyli jej zaufanie. Zaczęła dostrzegać, jak te same cechy stają się jej siłą lub słabością w zależności od sytuacji. Zaufanie do Księcia prowadziło do czego innego niż zaufanie do Maceniona.

– Przedtem nigdy nie myślałam – oznajmiła pewnego dnia, siedząc na rozsłonecznionej polanie – że powinnam wybierać. Uważałam innych za złych albo dobrych, nic pomiędzy. Vik ostrzegał mnie kiedyś przed tym, ale go nie zrozumiałam. To nadal ja, prawda? Muszę zdecydować, kto jest godzien mego zaufania i nawet wtedy, za każdym razem, powinnam decydować, czy coś jest dobre czy złe.

Kuakgan przytaknął.

– To najtrudniejsza rzecz dla wojowników, Paksenarrion. Żołnierz musi nauczyć się posłuszeństwa, często bez zadawania pytań: nie ma na to czasu. To dlatego wielu z nas, Kuakganów, nie ma nic wspólnego z wojownikami. Zbyt wielu z nich nie potrafi dochować lojalności, pozostawiając sobie jednocześnie wybór pomiędzy dobrem a złem. Szerzą chaos, sami o tym nie wiedząc. Dla takich jak ty, którzy wybrali lub zostali wybrani do odegrania roli w większej bitwie, myślenie jest równie ważne, jak sama walka.

Paks pokiwała głową.

– Rozumiem. Nie robiłam tego, prawda? Wykonywałam rozkazy, zakładając, że moi dowódcy zawsze mają rację. Jeśli ich lubiłam, przyjmowałam, że są dobrzy i zapominałam o tym. – Przerwała, sięgając pamięcią wstecz. – Nawet kiedy się martwiłam – kiedy chciałam, by Książę szybko zabił Siniavę – nie roztrząsałam tego później.

– Tak. Wyrzucałaś to z pamięci i wracałaś do roli zwykłego żołnierza. Co rusz stawałaś przed wyzwaniem, by wyłamać się z roli i zacząć samodzielnie myśleć – te wypadki z symbolem Girda, o których wspominałaś – lecz...

– Odrzucałam to. Cofałam się. Rozumiem. – Westchnęła i nagle wyciągnęła przed siebie zaciśnięte pięści, kierując je w stronę drzew. – Ha. Myślałam, że nigdy nie uchylę się przed wyzwaniem, a nawet ich nie dostrzegłam. Czy to także było tchórzostwo?

– Czy ustaliliśmy, czym jest tchórzostwo? Dlaczego to odrzucałaś? Jedną sprawą jest odmowa wynikająca z pewności, iż powinnaś być wykonawczynią poleceń, jeśli jednak obawiałaś się dokonania wyboru, podjęcia ryzyka, że wybierzesz źle...

– To byłoby to tchórzostwem. W takim razie, choć uważałam się za odważną – wszyscy tak uważali – może ja wcale...

– Może lękałaś się czegoś, jak każdy z nas. Nie bądź śmieszna, dziecko! Nie jesteś doskonała, nikt nie jest. Próbujemy ustalić, kim jesteś i kim możesz być, a to nie oznacza tarzania się w poczuciu winy.

Wpatrzyła się w niego, wyrwana z żalu.

– Ale myślałam, że chcesz powiedzieć, iż...

– Mówiłem, że konsekwentnie odmawiałaś dokonywania pewnych wyborów. Musisz to rozpoznać, a nie zamartwiać się przeszłością, której nie możesz już zmienić. Jeśli chcesz, możesz postanowić przyjąć to wyzwanie od tej chwili.

– Mogę?

– Oczywiście. Nie mówię o powrocie do żołnierki. Będąc wojowniczką, wykazujesz skłonność do postrzegania wszystkich wyzwań w kategoriach fizycznych. Lecz z pewnością możesz postanowić, że będziesz samodzielnie rozstrzygać, co jest dobre, a co złe, i postępować zgodnie z własną oceną.

Rozważała to w milczeniu. Kiedy odwróciła głowę, by odpowiedzieć, Kuakgana już nie było. Czekając na jego powrót, dokładnie przemyślała całą sprawę.

Zjawił się w towarzystwie elfa. Paks wstała niezgrabnie, od dłuższego czasu nie widywała nikogo poza Kuakganem.

– To jest Paksenarrion – przedstawił ją elfowi. – Została ciężko zraniona przez mrocznych kuzynów... – Przybysz zamruczał coś cicho i Kuakgan zmarszczył brwi. – Znasz prawdę, Haleronie: oni nie są mitem. Paksenarrion, to jest Haleron, elf z Lyonyi. Powiadomił mnie, że łowcy z południowych wzgórz szukają nowych towarzyszy. Uważam, że dobrze by ci to zrobiło – praca na świeżym powietrzu pomoże ci odzyskać siły. Przyjmą cię dzięki mojej rekomendacji.

Zaskoczenie odebrało jej mowę. Elf zmarszczył brwi i odwrócił się do Kuakgana.

– Nie potrzebujemy słabeuszy – oznajmił w swoim języku. – Niech znajdzie sobie inne miejsce do odzyskiwania sił. A poza tym, czy nie jest aby tą, o której słyszałem, z Fin Panir...

Po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuła falę gniewu.

– Wybacz, panie – przemówiła w swym najlepszym elfim – lecz nie chciałabym, żebyś uznał mnie później za osobę wścibską.

Wlepił w nią wzrok.

– Wybacz mi, pani, moją nieuprzejmość. Nie wiedziałem, że znasz naszą mowę.

– Wie o wiele więcej – wtrącił Kuakgan. – I zapewniam cię, że jest wystarczająco silna, by podołać pracy w lesie. – Mierzyli się z elfem spojrzeniami, Paks wyczuwała pojedynek woli. Elf zdawał się jarzyć mocą, Kuakgan był nieporuszony niczym drzewo. W końcu Haleron pokręcił głową.

– Moc Kuakganów pochodzi z korzeni świata. – Zabrzmiało to jak cytat. Obrócił się do Paks. – Lady, łowcy potrzebują pomocy. Jeśli faktycznie szukasz takiego zajęcia i jesteś biegła w walce, z radością przyjmiemy twoją ofertę.

Zerknęła na Kuakgana. Twarz miał zamkniętą, odniosła wrażenie, że pogrąża się w mroku, odcięta od jego ciepła. Przypomniała sobie, co mówił i westchnęła. Skoro ją odprawiał...

– Z przyjemnością pomogę elfom – oznajmiła, ważąc słowa – w każdej słusznej sprawie. – Spojrzała szybko na Kuakgana, oczy mu zabłysły, choć twarz pozostała nieprzenikniona.

Elf skinął głową.

– Bardzo dobrze. Wyruszam jak najwcześniej... chyba że potrzebujesz dłuższego odpoczynku – skoro jesteś słaba?

Paks czuła się dobrze.

– Nie. Chciałabym przedtem coś zjeść.

– Oczywiście. I spakować się, jak sądzę.

– Nie mam niczego. – Pomyślała o plecaku, płaszczu i ubraniach, lecz nawet nie zerknęła na Kuakgana. Elf uniósł brwi. Patrzyła na niego w milczeniu.

– Gdzie zjemy, mistrzu Oakhallow? – zapytał.

– Och, zapewne w gospodzie. – Obserwował Paks, czuła na sobie ciężar jego wzroku. Przełknęła ślinę i zebrała siły na to ciężkie przejście.

Okazało się jednak, że żadnych przejść nie było. Na ulicach nikt nie zwracał na nią uwagi, choć kilku przechodniów obejrzało się za elfem. W "Wesołym Garkotłuku" spierał się przez chwilę cicho z Kuakganem, kto płaci. Wygrał Haleron. Początkowo nie odrywała wzroku od blatu stołu, wreszcie jednak odważyła się rozejrzeć dookoła.

Karczma nie była tak pełna, jak to będzie miało miejsce później, dostrzegła jednak jedną czy dwie znajome twarze. Mal jak zwykle opierał się o ścianę z kuflem ale koło łokcia. Matka Hebbinforda wyszywała w kącie kolejną przepaskę. Sevri właśnie wybiegała na zewnątrz, urosła co najmniej o dwa palce, odkąd Paks widziała ją po raz ostatni. Odprężyła się nieco, ponieważ nikt jej nie rozpoznał. Przysłuchiwała się rozmowom, szczękowi naczyń – po pobycie w gaju Kuakgana było tu naprawdę głośno – lecz zgiełk już jej nie przerażał. Niemal żałowała, że nikt jej nie zawołał. Niemal. Kuakgan zamówił ciastka na deser. Elf rozsiadł się wygodnie na ławie i rozejrzał po sali. Obserwowała go ukradkiem. Był o pół głowy wyższy od niej, miał ciemne włosy i oczy koloru morskiej zieleni. Na skórzanej tunice, którą narzucił na koszulę i spodnie, widniały ślady, które uznała za wytarcia od miecza i łuku. Przyłapał ją na przyglądaniu się mu i uśmiechnął.

– Czy mogę zapytać, lady, gdzie nauczyłaś się naszej mowy?

– Zostałam zaszczycona naukami elfa z południowych gór. – Skoro wiedział, że przybyła z Fin Panir, musiał wiedzieć także o tym.

– Dobrze mówisz jak na człowieka. Większość jest zbyt popędliwa, by przeznaczyć na to odpowiednio dużo czasu.

– Paksenarrion, choć jest wojowniczką, poznała głupotę pośpiechu – odezwał się Kuakgan. Paks spojrzała na niego. Uśmiechnął się, unosząc kufel.

– To dziwne – stwierdził elf. – Czyżby młodsze rasy wreszcie nauczyły się cierpliwości starszych braci? – Przypatrywał się Kuakganowi.

– To doświadczenie – odparł mistrz Oakhallow. – Wszyscy uczyli się cierpliwości w ten sposób. Elfy z pewnością nie zapomniały własnych początków?

– Niestety, nie. Choć odległe, wspomnienia pozostały. – Obrócił się do Paks. – Proszę wybaczyć, lady, jakąkolwiek nieuprzejmość.

– Nie czuję się dotknięta – zapewniła go ostrożnie. Zastanawiała się, czy Kuakgan i elf nie są aby starymi wrogami. Mistrz Oakhallow z pewnością nie wysłałby jej do kogoś złego. Przypomniała się jej ich ostatnia rozmowa.

Wyszli z gospody, gdy słońce opuściło się już za wysokie wzgórza na południowym zachodzie. Drogą z północy maszerował do skrzyżowania oddział zbrojnych ze strażnicy, zadrżała wbrew sobie.

– Zimno ci? – zapytał elf.

– Nie. Coś sobie pomyślałam. – Spojrzała na Kuakgana. Uśmiechnął się.

– Jeśli będziesz jeszcze kiedyś tędy przechodzić, jesteś zawsze mile widziana w gaju.

– Dziękuję, panie. Ja... – Ale Kuakgan już odchodził, kiwając głową maszerującym żołnierzom i machając ręką do sterczącego w drzwiach dziecka.

– Lepiej już chodźmy – rzucił cicho elf. – Nie chcę być niegrzeczny, lecz czeka nas daleka droga, a jeśli nie czujesz się najlepiej, możesz mieć kłopot z nadążaniem za moim krokiem.

Oderwała wzrok od Kuakgana. Nie myślała, że rozstaną się tak szybko.

– Ja... dobrze, w porządku. Jestem gotowa.

– Nie masz bagażu? Nic?

– Nie. Mam tylko to, co na sobie.

Hmmm. Te buty nie wytrzymają podróży.

Spojrzała na swoje stopy.

– Długo nosiłam gorsze.

Elf zaśmiał się srebrzystym śmiechem, który tak dobrze pamiętała.

– Bardzo dobrze. Chodźmy, najpierw tędy. – Ruszyła o krok za nim, potem dogoniła go. Ruszyli na wschód od Mostu Piwowarów drogą, którą przybyła tu półtora roku wcześniej. Po lewej miała gaj Kuakgana, mroczny i groźny o zmierzchu. Po prawej mijała domki, próbowała przypomnieć sobie, do kogo należały. Kobieta z drugiego gospodarstwa zrobiła jej skarpety, które nosiła aż do zeszłej zimy.

Za ostatnim zaoranym polem elf zszedł z drogi.

– Tędy będzie najkrócej i nie spotkamy innych podróżnych. Podążaj moimi śladami, poprowadzą cię.

Nie spodobało się jej to polecenie, lecz nie chciała wszczynać kłótni. Wolała myśleć o Kuakganie, o tym, co i w jaki sposób zrobił. Ruszyła za elfem przez łąkę. Niebo było jeszcze dość jasne, by wyraźnie widziała drogę. W gęstniejącym mroku przekonała się, że ślady elfa lekko świecą. Gdy na nich stawała, znajdowała solidne, płaskie oparcie dla stopy.

O świcie była bardzo zmęczona, potykała się nawet na jego śladach. Nie miała pojęcia, ile przeszli ani w jakim kierunku: nie mogła jednocześnie śledzić jego tropu i patrzeć w gwiazdy. Wyczuła jednak las, potem łąkę, potem znowu las.

– Odpoczniemy tu przez chwilę – oznajmił elf.

Rozejrzała się dokoła. Znajdowali się w środku lasu, między kępami drzew leżały nieregularnie porozrzucane polanki. Elf znalazł rozłożysty dąb nad strumykiem i rozłożył pod nim płaszcz. Paks wyciągnęła ramiona nad głowę i przeciągnęła się. Spacery po gaju nie przygotowały jej na tak długi marsz. Bolały ją nogi, wiedziała, że po odpoczynku będzie cała sztywna.

– Proszę – dodał. – Połóż się i prześpij. Stanę na straży.

Spojrzała na niego, upewniając się, że nie kpi, lecz uśmiech na jego twarzy był prawie przyjacielski.

– Szedłeś tyle samo co ja – zauważyła.

– Mam własne metody wypoczywania. Gdybyś znała elfy, wiedziałabyś, iż rzadko kiedy mocno śpimy. Poza tym Kuakgan powiedział, że leczysz poważne rany. Śpij. Czeka nas daleka droga.

Paks zdjęła buty i wyciągnęła się na rozłożonym na ziemi płaszczu. Stopy miała gorące i opuchnięte, ściągnęła skarpetki i roztarła sobie łydki i podbicia. Gdy podniosła wzrok, elf przypatrywał się jej bliznom.

– Naprawdę zadali ci je mroczni kuzyni? – zapytał.

– Nie oni – odparła – tylko orki. Na ich rozkaz. – Elf zesztywniał, zmarszczył brwi i odwrócił głowę.

– Słyszeliśmy, że paktują z thribandami, lecz nigdy w to nie wierzyłem. Sądziłem, że nawet iynisin uważają ich za wrogów.

Pokręciła głową, zdumiona, że mogła tak swobodnie o tym mówić.

– Tam gdzie byłam, kuaknomi – iynisin – rozkazywali orkom jak sługom lub żołnierzom. Kiedy ujęto mnie podczas nocnego rajdu, iynisin kazali orkom i innym swym poddanym walczyć ze mną. Bez broni. To znaczy: ja nie miałam broni.

Elf spojrzał na nią z dziwną miną.

– Walczyłaś bez broni z thribandami?

– Na początku. Potem dawali mi oręż pokonanego, bym mogła stoczyć kolejną walkę. Tyle że wówczas było ich więcej. A potem...

– Ile razy? – przerwał jej. – Ile walk stoczyłaś?

– Nie wiem. Nie pamiętam. Sądząc po szramach – dużo.

– I przeżyłaś. – Elf usiadł gwałtownie i spojrzał jej prosto w oczy. – Nigdy bym nie przypuścił, że jakikolwiek człowiek mógłby przetrwać ich niewolę i takie rany, nie popadając w szaleństwo. Może powinienem przyznać, iż muszę dowiedzieć się o ludziach wielu rzeczy. Kto oczyścił twe rany z trucizny?

– Kuakgan. Inni próbowali zaklęć leczących, lecz te, choć na pewien czas tłumiły ból, nie były w stanie uzdrowić ran. Mistrz Oakhallow znał inny sposób.

– Hmmm. No cóż, odpoczywaj. Myślę, że dobrze sprawisz się w Lyonyi.

Leżała przez parę minut, obserwując liście nad głową, wraz ze świtaniem nabierające kształtów i kolorów. Zasnęła. Obudziła się w ciepłe południe, na twarz padały jej ukośne promienie słońca. Elf zniknął. Rozejrzała się, wzruszyła ramionami i poszła do strumyka napić się i obmyć twarz i stopy. Była zesztywniała i niezdarna, lecz po paru ćwiczeniach i ponownym napiciu się wody mogła już bez odrazy myśleć o nocnym marszu. Po powrocie znad strumyka zastała elfa stojącego pod drzewem i wpatrzonego w drogę, którą przyszli.

– Kłopoty? – zapytała. Widziała tylko drzewa, trawę i trzepot skrzydeł przelatującego ptaka.

– Nie. Po prostu patrzę. Pięknie tutaj, żaden budynek nie szpeci widoku. Podczas podróży nikt nie będzie nas niepokoił. Rzuciłem – nie wiem, czy to zrozumiesz – pewien czar. Nie dostrzeże nas oko śmiertelnika, choć inne elfy przebiją zaklęcie wzrokiem.

– Och. – Rozejrzała się w poszukiwaniu jakichś oznak – migoczącego światła lub czegoś dziwnego. Lecz wszystko wyglądało normalnie.

– Jesteś głodna? Za kilka godzin powinniśmy wyruszyć. Łatwiej jest zamaskować nasze przejście, gdy nie rzucamy wyraźnych cieni.

Faktycznie była głodna, żołądek przywarł jej do kręgosłupa. Kiwnęła głową i elf zaczął przetrząsać swój niewielki plecak. Wyciągnął płaski pakiecik i rozpakował go.

– To nasz chleb podróżny. Spróbuj.

Wzięła kawałek, przypominał suchary, które Kompania Księcia brała na długie marsze. Wgryzła się weń, oczekując twardości i zęby zadzwoniły o siebie – chleb był lekki i chrupiący. Miał niespotykany, lecz dobry smak. Najadła się jedną kromką.

Tej nocy przeszli granicę Lyonyi. Drzewa były tu wyższe i o świcie przemierzali już głęboką puszczę, wędrując wąską ścieżką przez gęste poszycie. Kiedy się zatrzymali, elf pokazał jej jadalne jagody.

– To dobra pora dla leśnych wędrowców – oświadczył. – Aż do końca lata trudno będzie głodować w lesie temu, kto zna się na roślinach.

– Niewiele wiem o lesie – przyznała. – Tam gdzie dorastałam, rosło mało drzew. Nazwali miasteczko Trzy Jodły, bo tyle właśnie ich było.

– Ach tak, to na północno-zachodnich wrzosowiskach. Byłem kiedyś w okolicy Trzech Jodeł, bardzo dawno wedle twej rachuby czasu. Zmierzałem do Królewskiego Lasu, daleko na zachód stamtąd, a wracając, natknąłem się na najazd thribandów – orków, jak je nazywasz. Tamtejsi farmerzy odparli napaść, ponosząc ciężkie straty.

– To było za życia mego dziadka. A może pradziadka.

– Od tamtej pory nie wybuchła tam żadna wojna. Co skłoniło cię do zostania wojowniczką?

– Och, pieśni i opowieści, jak przypuszczam. Mój kuzyn uciekł z domu i przyłączył się do kompanii najemniczej. Kiedy wrócił i opowiedział o tym, wiedziałam, że muszę pójść w jego ślady.

– Spodobało ci się?

Uśmiechnęła.

– Owszem. Nawet rekrutce, choć musieliśmy wykonywać prace, których nie lubiliśmy. Pamiętam radość, kiedy po raz pierwszy wzięłam miecz do ręki. Oczywiście później doszło do wydarzeń... nie podobały mi się wojny na południu...

– Brałaś udział w kampanii przeciwko Siniavie? – Przytaknęła. Elf westchnął. – Do gorzkich ziem powróciły gorzkie kłopoty. Kiedy zamieszkiwaliśmy południe...

– Żyły tam elfy? – Pamiętała, jak mówiono jej, że elfy mieszkały tylko na północy.

– Owszem, bardzo dawno temu. Część ludzi z południa uważa, że zostaliśmy wyparci przez przybyszów z Aare. Mylą się im daty, odeszliśmy znacznie wcześniej.

Chciała zapytać dlaczego, lecz nie zrobiła tego. Wrócił do opowieści po przebyciu dłuższego odcinka, gdy słońce było już wysoko na niebie.

– Elfy nie zawsze były mądre i dobre. W Aarenis, jak nazywacie tamtą krainę, popełniliśmy szereg błędów, co sprowadziło wielkie zło. Wielu z nas zginęło, a reszta uciekła. – Zaczął śpiewać po elfiemu, Paks nie była w stanie nadążyć za długimi, rytmicznymi wersami, opisującymi smutek i przeznaczenie. Potem pieśń zmieniła charakter na lżejszy, zakończył ją frazą, którą słyszała w wykonaniu Ardhiela. – Pora odpocząć – przemówił cicho. – Nic nie mówisz, lecz twe stopy gubią rytm. – Dotarli na niewielką polankę, spod skał na jej skraju tryskał strumyczek.

– Opowiedz mi o Lyonyi – poprosiła go po napiciu się z zimnej strugi. – Jedyne, co wiem o tej krainie, to fakt, że znajduje się tam siedziba Aliama Halverica. A król jest półelfem, prawda?

Wbił wzrok w dal i rozpoczął tonem bajarza:

– W dawnych dniach elfy przeniosły się na północ. Było to, nim do Aarenis przybyli ludzie, a nad pustyniami południa górowały wieże Aare. Od gór po Honnorgat rozciągały się lasy, sięgając aż do morza traw, krainy koni. W Dzordanyi puszcza rozpościerała się po Krainy Mrozu, gdzie rosną tylko mchy. Zasiedliliśmy lasy pomiędzy górami a wielką rzeką, rzadko zapuszczając się na północ. Tam las był inny, obcy. – Przerwał, zerknął na nią, po czym odwrócił wzrok. – Czy przez przypadek nie jesteś tą Paksenarrion, która uwolniła elfane taig?

– Tak.

– Hmmm. Wiesz, że elfy przeważnie nie mieszkają w kamiennych budowlach. Mamy swoje miejsca ceremonialne. Tamto... gdzie walczyłaś, było jednym z nich, bardzo potężnym. Stanowiło centrum całego regionu elfów, elfane taig było jednocześnie miejscami mocy i piękna. Lecz wyśledziło nas tam zło z Aarenis. Najpotężniejszy z naszych magów zdołał jedynie opóźnić upadek na tyle, by reszta zdążyła uciec. Zapłacił za to wiekami zniewolenia.

– To ten, którego widziałam? Ten sam?

Elf przytaknął.

– Tak. Podjął ryzyko dla ocalenia pozostałych, nie potrafił jednak uratować siebie. Niczego nie lękamy się tak jak takiego zniewolenia. Człowiek ma zawsze nadzieję na śmierć – nie żyjecie nawet stu lat – lecz elf musi żyć z taką nieczystością wiecznie... – Urwał gwałtownie i wstał, odwracając twarz.

Nie wiedziała, co powiedzieć. Dokończyła chleb i poszła do strumyka, by zaspokoić pragnienie. Po powrocie zastała elfa siedzącego i spokojniejszego.

– Wyruszamy nocą?

– Nie. Spotkamy się z łowcami tutaj, przy tym strumyku. Jeśli nie chcesz jeszcze spać, mogę opowiedzieć ci więcej o Lyonyi...

Pokiwała głową, a on rozłożył na ziemi płaszcz i legł na nim.

– Opowiedziałem ci, jak przybyły tu elfy – zaczął. – Lecz kraina nie była bezludna. Góry i wzgórza zamieszkiwały skalne ludy: krasnoludy i gnomy. W lasach grasowały liczne plemiona orków – te wyparliśmy z naszej domeny. Żyły tu także mniejsze istoty, które szybko znikły i nie zdążyliśmy ich poznać. Po niedługim czasie mieliśmy las tylko dla siebie i rozpoczęliśmy kształtowanie go, kwiatów, drzew i mchu. A potem zjawili się ludzie. – Przerwał, marszcząc brwi. – Pierwszy był okręt Ludu Morza, uciekający Honnorgatem przed nieprzyjaciółmi. Wycięli drzewa nad brzegiem rzeki i zasiali zboża. Obserwowaliśmy ich z oddali. Pierwsza osada powstała tam, gdzie obecnie znajduje się Bannerlith, a druga u ujścia rzeki. Potem przypłynęły następne statki. Zwołaliśmy radę i postanowiliśmy spotkać się z nimi.

– I co się stało?

– To byli porywczy ludzie, przywykli do wojny. Myślę, iż sądzili, że są w stanie nas przepędzić. Lecz syn jednego z kapitanów wraz ze swoją załogą zaprzyjaźnił się z elfem osaczonym na brzegu przez wilki i tak jak jeden dźwięk zwiastuje harmonię, tak jeden dobry uczynek daje nadzieję na zawarcie przyjaźni. Po pewnym czasie ci, którzy chcieli żyć z nami w zgodzie, zostali na południowym brzegu, a reszta zajęła północ. Elfy nie są mile widziane w Pargunie i Kostandanie. Potem pojawili się ludzie z południa. Ci byli inni, założyli Finthę i Tsaia. Kiedy się spotkaliśmy, powitali nas miłymi słowy, a nie ciosami mieczy. Wielu z nich spotykało elfy w górach na zachód od południowego pogranicza. W Lyonyi zawarliśmy układy z ludźmi, dzieląc się ziemią i lasami. Zaczęły się mieszane małżeństwa i gdy Lyonya rozrosła się w królestwo, w żyłach królewskiego rodu płynęła elfia krew, choć aktualny król ma jej niewiele.

– A królestwo dzielone jest przez elfy i ludzi?

– Tak, na tyle, na ile śmiertelni i nieśmiertelni mogą coś dzielić. Ci, z którymi się tutaj spotkamy, są zarówno ludźmi, jak i elfami, a w większości płynie krew obu ras.

– Czy nie jesteś jednym z nich?

– Ja? – Roześmiał się cicho. – Nie. Zbyt wiele podróżuję. Mistrz Oakhallow wie o tym i wykorzystuje mnie jako posłańca i przewodnika. Podobnie jak pozostali Kuakgani wykorzystuje każdą nadarzającą się okazję.

– Nie lubisz go?

– Lubić go? A co to ma do rzeczy? Kuakgani są obcy dla elfów, choć dobrze nas znają, a my jesteśmy obcy dla nich. Zajęli nasze miejsce przy Pierwszym Drzewie, niektórzy z nas nigdy im tego nie darowali, a wszyscy o tym pamiętamy. Ani lubię, ani nie lubię Kuakgana. Szanuję go.

Wyprostowała nogi, a potem ręce. Cieszyło ją, że nie musieli tej nocy podróżować.

– Lepiej się prześpij – doradził jej elf. – Stanę na straży.

 

Rozdział czwarty

Nie zobaczyła łowców, dopóki nie weszli na polankę, jasnozielone i płowe tuniki i płaszcze dobrze ich maskowały. Haleron powitał ich.

– Właśnie wracam z Tsaia, przyjaciele, z kandydatką dla was. To jest Paksenarrion, doświadczona wojowniczka.

– Witaj, pani – przemówił najwyższy z łowców. – Znasz nasz język?

– Tak, dzięki uprzejmości Ardhiela z Doliny Kierin – odparła oficjalnie Paks. Skinął jej głową z uśmiechem i obrócił się do Halerona.

– Dziękujemy za pomoc, Haleronie, choć mieliśmy nadzieję na więcej osób.

Elf zmarszczył brwi i zerknął na Paks. Odniosła wrażenie, iż wolałby, żeby nie znała ich mowy. Chciała coś powiedzieć, lecz nie wiedziała, co. Wysoki łowca zauważył jej skrępowanie i obdarzył kolejnym uśmiechem.

– Nie chodzi o to, że uważamy cię za złą kandydatkę, lecz wskutek gorączki straciliśmy tylu towarzyszy, że choćbyś była półbogiem, potrzebowalibyśmy liczniejszych uzupełnień. Czy mogę zapytać o twe doświadczenie? Słowo Halerona wystarczy, jeśli chodzi o charakter, lecz każdy miecz ma swoją wartość.

Spodziewała się takiego pytania, miała nadzieję, że wahanie zostanie położone na karb słabej znajomości języka.

– Panie...

– Wybacz! – przerwał jej. – Nie poznałaś jeszcze naszych imion. Jestem Giron i pochodzę z mieszanego małżeństwa, jak większość z nas. A tamci to: Phaer, Clevis, Ansuli i Tamar. – Skinęli Paks głowami, a ona oddała ukłon. – A teraz, jeśli pozwolisz?

Przerwa przywróciła jej spokój.

– Oczywiście, panie. Przez trzy sezony walczyłam jako piechur w Kompanii Księcia. Potem przez kilka miesięcy... samodzielnie... – Nie chciała wspominać o elfane taig.

Haleron nie miał takich oporów.

– Nie bądź taka skromna, Paksenarrion. Gironie, to ona uwolniła naszego brata w elfane taig – znasz tę historię.

– Zaiste! A więc jesteś tą Paksenarrion. Słyszałem, że potem poszłaś do wyznawców Girda w Fin Panir.

Przytaknęła.

– Zgadza się. Uczyłam się u nich przez pół roku, a później wyruszyłam z ekspedycją do Kolobii.

– Czy odnaleziono twierdzę Luapa? – Giron wydawał się szczerze zainteresowany.

– Tak. – Czuła, jak zaciska się jej gardło, nie chciała opowiadać obcym o wszystkim, co się tam wydarzyło. Haleron ponownie wtrącił się do rozmowy.

– Paksenarrion przebywała u Kuakgana w Moście Piwowarów, gdy tam się zjawiłem. Pod jego opieką kurowała stare rany, polecił mi ją.

– Ach. – Giron spojrzał twardo na Paks. – Czyli opuściłaś wyznawców Girda. Dlaczego? – Po jego tonie poznała, że słyszał coś o tym i zastanawiała się, która opowieść dotarła do jego uszu i czy była prawdziwa.

– Przez dłuższy czas nie byłam w stanie walczyć. Oni... ja... myślałam, że już nigdy nie będę mogła. Toteż odeszłam.

– Kuakgan uleczył to, czego nie zdołali uzdrowić wyznawcy Girda? – Przytaknęła. – Hmmm. Wiele rzeczy pozostawiłaś niedopowiedzianych, Paksenarrion. Czy teraz możesz walczyć? Nie potrzeba nam niesprawnych łowców, mamy dosyć własnych.

– Tak sądzę, panie.

– Przybyliśmy z Mostu Piwowarów tak szybko, jakbym szedł sam – dodał Haleron.

– To możliwe, ale... – Pokręcił głową i uśmiechnął się ze smutkiem. – Potrzebujemy pomocy, ale nie mogę przyjąć kogoś, kto nie jest w stanie służyć naszej sprawie. Ludzie zmieniają się tak samo, jak miecze słabną i pękają. Oceniam, iż sama sobie do końca nie ufasz, jakże więc mam zaufać tobie ja?

– Kuakgan... – wymamrotał cicho Haleron.

– Kuakgan! Sam ich nie kochasz, czy mam pozwolić starcowi z dalekiego gaju wybierać mi towarzyszy broni? Czyja krew spłynie po tych korzeniach, jeśli się pomylił? Nie jego, ośmielę się stwierdzić!

Przez chwilę wszyscy zamarli, gdy gniew Girona przetaczał się po polanie, nawet słońce lekko przygasło. Paks rozpaczliwie marzyła o fali gniewu, który ogarnąłby ją jeszcze rok temu i tchnął w nią odwagę do konfrontacji i zażądania szansy. Gniew nie przychodził. Czuła na sobie ich spojrzenia, ledwo skrywane lekceważenie. Niemal widziała siebie ich oczyma: wymiętą, brudną, w przetartym ubraniu i znoszonych butach, bez broni. Na pierwszy rzut oka żadna z niej wojowniczka. Nagle uznała to za zabawne. Jak to możliwe, że nic jej nie zostało – żadnego oręża, zbroi ani wyuczonych umiejętności?

Uśmiechnęła się do Girona.

– Panie, każdy wojownik pragnie dobrać sobie broń, która najlepiej będzie mu leżała w ręku, głupotą jednak jest wybieranie po samym wyglądzie. Ostrze z wygrawerowanym "Jestem mistrzem" może okazać się bronią dekoracyjną, przeznaczoną na książęcy dwór. Sam Gird odkrył, że kawał drewna może powalić rycerza, o ile zetknie się z jego głową. Może stałam się taką prostą pałką, jeśli jednak potrafisz wykorzystać umiejętności, które mi pozostały, to lepsze to niż nic. Niemniej jeśli nie, to mogę wrócić do Mostu Piwowarów, choćby i bez przewodnictwa Halerona.

Łowcy uśmiechnęli się, Tamar, jedyna kobieta w tym towarzystwie, otwarcie i radośnie szczerzyła zęby. Giron znowu pokręcił głową, lecz nieco ochłonął.

– Widzę, że przynajmniej jesteś inteligentna. I odważna, skoro chcesz sama wracać. Co byś jadła?

Paks uśmiechnęła się.

– Cóż, panie, jeśli bym nic nie złowiła, wędrowałabym głodna – żadna to dla mnie nowina.

– Hmmm. Umiesz strzelać z łuku?

– Kiedyś ćwiczyłam, choć nie uważam się za eksperta.

– Słyszałem, że jesteś szermierzem.

– Tak.

– Kiedy walczyłaś po raz ostatni?

– Ponad pół roku temu.

– Tamar, pożycz jej miecz, to najlżejszy, jaki mamy. – Kobieta podeszła do niej i wyciągnęła miecz. Podała go na modłę elfów, położony rękojeścią na nadgarstku.

Paks czuła, jak wali jej serce. Potrafi? Ujęła miecz w dłoń i zawołała w duchu do Girda: opiekunie wojowników, pomóż mi, teraz albo nigdy. Po tak długiej przerwie miecz dziwnie leżał jej w ręce. Zmieniła nieznacznie chwyt i rękojeść dopasowała się do dłoni. O tak. Przynajmniej nie upuści go. Usłyszała cichy brzęk stali, towarzyszący dobywaniu broni przez Girona. Gdy podniosła wzrok, przyglądał się jej.

– Przed podjęciem decyzji chciałbym poznać twe umiejętności – oznajmił. – Nie dbam o plotki, lecz muszę wiedzieć, co jesteś warta. – Dał krok naprzód. Przez chwilę Paks była pewna, że ucieknie. Wzrok się jej zaćmił, a oddech utknął w gardle. Zacisnęła palce na mieczu, starając się myśleć o Girdzie. Zamiast tego usłyszała głos Kuakgana: odwagą jest niepoddawanie się. Pokiwała gwałtownie głową i ruszyła Gironowi na spotkanie.

Brzęk stali jakby przeczyścił jej umysł. Ramię poruszało się własnym rytmem, parując pierwsze, lekkie ciosy. Widziała, że zadaje je wolno, tylko ją badając. Potem nieco przyspieszył. Obserwowała ruchy jego nadgarstka, przypominając sobie zwolna, co oznaczają. Skoro tak, to potem tak. Łokieć wygięty w ten sposób umożliwia to – pewnie blokowała każde pchnięcie. Zupełnie, jakby uczyła się od nowa: musiała zastanawiać się nad każdym ruchem. Przypominała sobie coraz więcej, spróbowała pchnięcia. Sparował je, lecz wyglądał na zaskoczonego. Ona także. Poruszała się bardziej płynnie, miecz coraz pewniej leżał jej w dłoni. Okrążył ją, obracała się, nie tracąc go z oczu. Jej stopy przesuwały się bez udziału świadomości. Znów ją obszedł, przyspieszając. Przestraszyła się, lecz zaraz opanowała panikę, blokując kolejne ciosy i postękując z wysiłku. Myśl tylko o ciosach – powtarzała sobie. Tylko o tym. Natrafiła lewą stopą na kamień i na chwilę wypadła z rytmu. Ostrze zadrasnęło jej ramię, pozostawiając cienką, krwawą linię. Przechwyciła następne pchnięcie. Dał krok wstecz.

– Wystarczy. – Patrzył na nią z nowym szacunkiem. – Potrzebujesz praktyki, lecz wykazujesz wielkie umiejętności. Rzadko korzystamy z mieczy, łuki są bardziej przydatne w lesie. Witamy cię jednak w naszych szeregach.

Usłyszała go, lecz nie odpowiedziała od razu. Ulga oszołomiła ją: nie upuściła miecza, nie uciekła, nie zemdlała. Skaleczone ramię piekło, ale nie dokuczało, nie był to ból, którego się bała.

– Dobrze się czujesz? – zapytał. Podniosła głowę.

– Och, tak. Całkiem dobrze. Minęło sporo czasu, to wszystko. – Spojrzała na Tamar i wyciągnęła miecz. – Dziękuję za użyczenie go, faktycznie – świetna broń.

– Rodzinna – odparła z uśmiechem. – Wcześniej należał do mojej ciotki, a przedtem do jej matki. – Paks pomyślała o mieczu starego Kanasa wiszącym nad kominkiem na płaszczu ojca. – Proszę – łowczyni podała jej słoiczek i szmatkę. – Oczyść ranę i posmaruj. – Paks podziękowała jej i podwinęła rękaw, by otrzeć krew.

– Masz już dosyć blizn – zauważył Giron. Przytaknęła bez słowa, rozprowadzając maść wzdłuż rany. – Będziesz potrzebować więcej ubrań – dodał. – Rozbijemy obóz przed zapadnięciem zmroku, w okolicy jest mnóstwo składów. Nie zapytałaś o zapłatę.

Podniosła na niego wzrok i oddała słoiczek Tamar.

– Faktycznie nie. Przyjmę każdą.

Roześmiał się, po raz pierwszy zabrzmiało to naturalnie.

– Świetnie. Nie będzie tak wysoka, jak mogłaby być, gdyż musimy wyposażyć cię w ubranie i broń. Niemniej korona Lyonyi ma swój honor.

* * *

Po tygodniu czuła się wśród nich jak w domu, niemal tak dobrze jak w Kompanii Księcia. Nosiła zieleń i brąz we wzorki liści i korony i nabawiła się takich samych odcisków od wielkiego łuku z czarnodrzewu. Jak dotąd nie zakosztowała walki, włóczyła się po lasach z tą samą grupką, niepewna, co robią ani gdzie są.

– Nadal nie rozumiem – oznajmiła pewnego dnia, wygrzewając się na słońcu. – Strzeżemy granic, polujemy na rabusiów czy robimy jeszcze coś innego?

– Lyonya nie przypomina innych królestw – odrzekł Giron. Słyszała to już tyle razy, że była tym znużona, nie takiego wyjaśnienia oczekiwała.

– Wiem o tym, ale...

– Niecierpliwość! – Roześmiała się łagodnie Tamar. – Typowy z ciebie człowiek, co?

– Za wyjątkiem imienia. Mów dalej.

– W Lyonyi nie zajmujemy się tylko czuwaniem nad granicami, lecz także nad taig samego lasu. Byłaś w elfane taig w dolinie, lecz to był tylko jeden taig. Każde miejsce ma własny, mniejszy i większy. Tutejszy las jest na tyle nienaruszony, by mieć własny taig, a raczej: by zamienić się w taig.

– Ma nazwę?

– Nawet jeśli, to ja go nie znam. Taig lasu nie przemawia do mnie, nie bezpośrednio. Jest zbyt potężny. Nawet Kuakgani nie rozmawiają z tak wielkimi taig.

– Wciąż nie wiem, czym jest taig.

Roześmiali się, lecz był to przyjacielski śmiech.

– Nie. A ja nie wiem, jak to wytłumaczyć. Jeśli pożyjesz wystarczająco długo, być może zrozumienie przyjdzie samo. Jednak, jak wiesz, możesz poczuć taig, nawet jeśli do ciebie nie mówi – poczułaś przyciąganie Ereisbrit. – Jak jej powiedzieli, tak nazywał się niewielki wodospad, zraszający porośnięty mchem grzbiet szaroniebieskiej skały. Gdy zobaczyła go pierwszy raz, zamarła z podziwu.

– Tak. Pamiętam.

– Mamy wczuwać się w taig lasu i meldować królowi, gdyby coś się w nim zmieniło. Podróżujemy daleko, nasłuchując i wyczuwając wszystko. Jeśli zaś chodzi o rabusiów, to w Lyonyi jest ich niewielu, a lordowie mają własnych strażników. Mogą poprosić nas o pomoc, a my udzielamy jej, jeśli mamy czas. A granice... tak, strzeżemy ich. Z pewnością jednak zdajesz sobie sprawę, że mamy tu nie tylko fizyczne granice. – Spojrzał przenikliwie na Paks. Rozejrzała się po nasłonecznionej polanie, na której leżeli.

– Nie jestem pewna...

– Lyonya należy do ludzi i elfów. Elfy są nieśmiertelne. Czy to nic ci nie mówi?

Zastanawiała się intensywnie. Haleron wspominał coś o magii elfów i innych poziomach.

– Granice magiczne? – odgadła w końcu.

Chrząknął.

– Magiczne... tak. Elfy – prawdziwe elfy, a nie półelfy, jak my – nie należą w całości do świata znanego ludziom. Królestw elfów strzegą granice, których ludzie nie są w stanie sami sforsować, nawet nie wiedzą, że one istnieją. Tutaj, we wspólnym królestwie, mamy oba typy granic. My, łowcy, nie przejmujemy się zbytnio tymi oczywistymi. Mając lojalnych lordów, zbliżonych do Tsaia – i samą Tsaia jako sojusznika – nie musimy martwić się armiami. Zbójcy – jeśli natykamy się na nich, pozbywamy się ich, lecz lordowie rzadko potrzebują pomocy. Jednak na południu, w wysokich górach, pozostało stare zagrożenie: czasami schodzi z gór i próbuje inwazji. Przekracza obie granice. Nie tylko thribandowie – orkowie, jak ich nazywacie, lub urchii – lecz czasami coś gorszego.

– Jak to, co opanowało starego lorda?

Przytaknął.

– To i inne. Niektóre są naprawdę subtelne. Nie każde zło chce natychmiastowego panowania. Upadła tkaczka sieci – nie wymówię jej imienia... – zerknął na Paks. Wzdrygnęła się i pokiwała energicznie głową. Nie chciała go usłyszeć. – Jej słudzy ciągle przenikają przez nasze granice. Ukrywają się – być może udają kupców albo chłopów. Przez lata nic nie robią, tkając jedynie wokół siebie delikatne pajęczyny zła i spiskując na różne sposoby. Mała ploteczka tu, sekret, który mogą sprzedać tam. Zwykła straż ich nie wykryje. Lecz my mamy wczuć się w taig lasu i dostrzec pola nawet najlżejszych zakłóceń. Paproć wie, kiedy zdepcze ją zła stopa, przebiegły levet...

– Levet? – Nigdy nie słyszała tego słowa.

– Szybko biega, długi i niski. Poluje na myszy i inne gryzonie. Ma ciemne oczy, ostre pazury i mnóstwo zębów. Gospodarze uznają je za złe, gdyż podbierają im jajka, a większe są nawet w stanie wedrzeć się do kurnika. Lecz podobnie do innych małych stworzeń nie są ani złe, ani dobre, to tylko levety. Są jednak czczone przez wyznawców Pajęczyny, a ich ciała wykorzystuje się w rytuałach zła. Można je także zaczarować i wykorzystać jako posłańców. Jesteśmy w stanie wyczuć to po ich zachowaniu.

– Rozumiem. Skoro jednak posiadacie tę umiejętność dzięki elfiej krwi, to jak mogę wam pomóc? Chyba tylko w walce.

– Czujesz taig – wtrąciła prędko Tamar. – Natychmiast to zauważyliśmy. A wcześniej miałaś do czynienia z elfane taig.

– Poza tym – dodał Giron – przysłał cię Kuakgan z Mostu Piwowarów. Nie poleciłby nam nikogo ślepego na taig.

– Nie zgodziłeś się...

– Nie zawierzyłem jego ocenie twych umiejętności bojowych, Paksenarrion. Ku memu wstydowi dałem posłuch plotkom. Wiedziałem jednak, że będziesz w stanie wyczuć zło w taig.

* * *

Kilka dni później, gdy biegła truchtem pomiędzy Tamar a Phaerem, poczuła dziwny ucisk w głowie. Zatoczyła się oszołomiona. Phaer złapał ją za ramię, ratując przed upadkiem. Tamar obróciła się, zaalarmowana.

– Co się stało? – Phaer przyjrzał się jej dokładnie. Paks czuła spływający jej po szyi zimny pot.

– Ja... nie wiem. Coś wewnątrz... mojej głowy. Wszystko zawirowało... – Wiedziała, że to nie miało sensu. Przewracało się jej w żołądku. Potworny nacisk miażdżył pierś, z trudem chwytała oddech. Z otchłani pamięci wypłynęło wspomnienie zasadzki Siniavy w lesie, podczas burzy. – Niebezpieczeństwo – zdołała wyszeptać.

– Gdzie? – Stanął nad nią Giron. Bardziej czuła, niż widziała, jego troskę. Oparła się o Phaera, niezdolna wykrztusić słowa, chora i trzęsąca się ze strachu pod niemożliwym do zniesienia dotykiem zła. Usłyszała, jak Giron dodaje: – Zostań z nią, Phaer. Reszta...

Skuliła się na kwaśno pachnącej ziemi. W końcu zdołała zaczerpnąć tchu. Cokolwiek to było, nie zniknęło – nadal czuła ten pożądliwy napór – zdawało się jednak koncentrować gdzie indziej. Stanęła na czworakach. Z góry usłyszała głos Phaera:

– Lepiej ci?

Skinęła głową. Nie ufała własnemu głosowi. Usiadła powoli, cały czas mając wrażenie, że za chwilę rozpadnie się na kawałki, po czym zdołała wstać. Zdjęła ostrożnie łuk z ramienia i nałożyła cięciwę. Wyciągnęła strzałę z kołczanu, sprawdziła upierzenie, a potem wyjęła drugą, trzymając ją tak, jak ją nauczyli. Rozejrzała się. Reszta znikła między drzewami, tylko Phaer pozostał widoczny, stojąc u jej boku z gotowym do strzału łukiem.

– Możesz mówić? Zaczarowano cię? – Natychmiast zrozumiała, że jedna z jego strzał była dla niej, gdyby okazało się, że tak jest.

– Nie. – Zaskoczył ją jej głos, czysty i niski, nie zdradzający niepewności, jaką czuła. – Nie, to spogląda gdzie indziej. Jest bardzo blisko, lecz nie potrafię określić gdzie... zbyt blisko.

Przytaknął jej.

– Po twoim upadku wszyscy poczuliśmy coś złego. Zaatakowało cię czy...

Potrząsnęła głową.

– Nie sądzę. Muszę być jakoś wyczulona – czymkolwiek to jest – jak nocne istoty są wrażliwe na światło.

– Rzadko który człowiek jest bardziej czuły od elfa czy półelfa. – Poczuła się lekko urażona. – Może któryś z bogów oświecił twój umysł?

Nie chciała o tym rozmawiać. Wrażenie zła i zagrożenia było bardzo silne, choć nie skupiało się na niej. Teraz, kiedy zwalczyła już słabość, spróbowała skierować się w stronę źródła niebezpieczeństwa. Obracała głowę, zaciskając powieki. Lekkie mrowienie, tam. Nic nie widziała. Zaalarmowany Phaer nie spuszczał z niej wzroku.

– Chyba... w tę stronę – Kiwnęła głową ku wzniesieniu wzdłuż szlaku.

– Nie wyczuwam żadnego kierunku. – Wyglądał na zmartwionego. – Może powinniśmy zaczekać na Girona.

– Nie. Jeśli się ruszymy, mamy szansę zaskoczyć to, czymkolwiek jest. Jeśli będziemy czekać... – Zeszła ostrożnie ze ścieżki. Mrowienie nasiliło się, przechodząc w mentalne swędzenie. Wzdrygnęła się i ruszyła przed siebie. Oglądała każde drzewo i kamień tak, jak nauczyli ją łowcy: znała już nazwy niemal wszystkich roślin. Obejrzała się – Phaer podążał za nią z napiętym łukiem.

Jodła, jeszcze jedna, świerk. Wzniesienie wieńczył masywny, kamienny grzbiet, wysoki na tyle, by przebić się przez sklepienie lasu i wpuścić dodatkowe światło. Ruszyła dalej, krok za krokiem. Poczuła, jak z góry spływa fala zła.

– Teraz już wiem – wymamrotał stojący za nią Phaer. – Nie ruszaj się, Paks, zawołam...

Lecz sama skalna ostroga zadygotała, rozprostowując cuchnące zwoje. Instynktownie nałożyła strzałę, naciągnęła cięciwę i wypuściła pocisk, który pękł na twardych jak skała łuskach. Druga strzała już spoczywała w gotowości.

– Daskdraudig! – wrzasnął Phaer. Nic jej to nie powiedziało. Górowała nad nimi groźba tak wielka, że aż nie do objęcia, większa od drzewa, jakby sama skała zamieniała się w węża. Wyszeptała szybką modlitwę do Girda i wypuściła drugą strzałę, mierząc w spód stwora. Utknęła między łuskami, nie zagłębiając się. Nie zwróciła na to uwagi. Przez jej umysł przetoczyła się fala nienawiści i obrzydzenia. Próbowała skupić wzrok na potworze i wyciągnąć z kołczanu kolejną strzałę. Wtem coś walnęło ją w plecy, rozciągając na ziemi.

– Daskdraudig, mówię! – warknął jej do ucha Phaer. – Leż, człowieku, to robota elfów. – Przez szum w głowie usłyszała innych łowców: wykrzykującego coś w mowie elfów Girona i wysoki głos Tamar przypominający wycie sztormowej bryzy. Obróciła głowę i ujrzała, jak Phaer nakłada strzałę na cięciwę.

– Czemu nie mogę...

– Specjalne strzały. Nie masz ich. – Zauważyła, że opierzenie przypomina kamień, a grot wykonany był z pojedynczego kryształu. Wstała i podniosła łuk. Nad nimi piętrzyły się kolejne sploty, a przód stwora parł w dół zbocza na lewo od nich. Phaer dał krok naprzód, patrząc wzdłuż cielska potwora, nie wiedziała, po co, po czym wystrzelił szybko i rzucił się na dół.

Pocisk pomknął prosto, wbijając się w łuski stwora niby w ser. Na jej oczach splot stężał i na powrót zamienił się w kamień. Phaer zdążył wyciągnąć drugą specjalną strzałę. Tym razem wycelował w splot powyżej uprzednio trafionego. Znowu trafił. Lecz tylna część potwora rozprężyła się, spadając wprost na nich. Nim Paks zdążyła zerwać się do ucieczki, drzewa wokół nich pękły jak zapałki. Przetoczyły się po nich sploty ciężkie i twarde jak skała.

 

Rozdział piąty

Zdała sobie sprawę z dotyku czegoś chłodnego i twardego na skórze, nim jeszcze uświadomiła sobie, co się stało. Było ciemno. Zaczęła dygotać z zimna. W nos kłuł ją gryzący, żywiczny zapach. Gdy próbowała podrapać się po nim, przekonała się, że nie może ruszać ramionami. Wpadła w panikę: mrok, zimno, uwięzienie. Chciała się uwolnić. Czuła nacisk na niemal całe ciało. Wszystko trwało w bezruchu. Szarpnęła się gwałtownie, nie zważając na ocierającą skórę szorstkość. Wzbiła tylko tumany kurzu, zatykające jej nos i wywołujące kichanie, które z kolei podniosło kolejną kurzawę.

Powrócił cień rozsądku: kichanie oznaczało, że nie została całkowicie zmiażdżona. Starała się myśleć. Bolała ją głowa. Ramiona – próbowała je wyczuć, poruszyć palcami. Coś poskrobało ją w plecy, kiwała palcami w przód i w tył. Druga dłoń lekko drgnęła. Więziło ją coś podobnego do worka z jadłem: ciężkiego, lecz miękkiego. Gdy spróbowała unieść głowę z pyłu, uderzyła się o coś twardego i to dokładnie w bolące miejsce. Wymamrotała kompanijne przekleństwo i pozwoliła opaść głowie. Odnotowała także kolejną nieudaną próbę poruszenia nogami. Były uwięzione pod tym samym ciężarem co reszta ciała. Wtuliła policzek w pył i zasnęła.

Kiedy usłyszała głosy, zrazu myślała, że śni. Srebrzyste elfie głosy, podobne do Ardhiela, tkały złożoną materię dźwięku. Leżała, mrugając w ciemnościach oczami i nasłuchując. Po chwili uświadomiła sobie, że ciemności nie są już całkowite. Kilka cali od nosa ujrzała powęźlony korzeń drzewa. Przypomniała sobie twardą przeszkodę nad głową i obróciła się ostrożnie, starając podnieść wzrok. Przez to, co ją więziło, przesączały się nieśmiałe promyki światła. Głosy wciąż rozmawiały ze sobą bądź śpiewały. Możliwe, że to nie sen. Nasłuchiwała.

– ...gdzieś tutaj, o ile prawidłowo usłyszałem wezwanie. Matko Drzew! Daskdraudig musiał spaść prosto na nich.

– Dokładnie tak. Patrz, jak połamane są drzewa.

– Lecz jodły starały się wytrzymać...

– Żadne drzewo by tego nie wytrzymało. – Nagle zdała sobie sprawę, że zna te głosy. Giron. Łowcy. Wracały wspomnienia.

– Muszą być martwi. – Kobiecy głos. Tamar? Tak, tak właśnie brzmiało jej imię.

– Tego się obawiam. – Znowu Giron. – Zaprawdę, tego właśnie się obawiam. Lecz musimy szukać dalej. Nie zostawię ich kości pod tymi nieczystymi głazami.

– O ile zdołamy je poruszyć. – Inny mężczyzna, Clevis albo Ansuli – nie potrafiła stwierdzić. Sprawiał wrażenie znużonego albo rannego – jego głosowi brakowało głębi.

– Nie ty, Ansuli. Staniesz na warcie, a ja i Tamar będziemy szukać.

Dotarło do niej, powoli jak we śnie, że powinna się odezwać. Spróbowała, lecz – znowu jak we śnie – nie mogła wydać dźwięku: usta miała wyschnięte i pełne kurzu. Podjęła drugą próbę i tym razem wydała z siebie cichy skrzek. Usłyszała kroki na pobliskim kamieniu, zabrzmiały głośniej od jej wołania. Jeszcze raz: nieco głośniejsze krakanie, nie przypominające dźwięków wydawanych przez człowieka. Kurz zakręcił jej w nosie i kichnęła. Buty zaszurały na skale.

– Phaer! Żyjesz? Paksenarrion? – Dźwięki zbliżały się.

Spróbowała ponownie.

– Ehm! Tutaj. Tutaj. – Nie było to zbyt głośne, lecz łowcy mieli wyostrzony słuch.

Usłyszała szuranie i rumor, z góry spłynęło więcej światła.

– Pod tym drzewem? – zapytał skądś z wysoka Giron. – Kto tam jest?

– Paks – wykrztusiła. – Tutaj, na dole.

– Gdzie jest Phaer? Żyje?

– Nie wiem. – Mówiąc to, uświadomiła sobie, czym musiał być ów "worek z jadłem", przygniatający jej ramię. Próbowała wyczuć, czy oddycha, lecz nie mogła – ramię zupełnie jej zdrętwiało. – Chyba... chyba też jest tutaj.

– Możesz się poruszyć, Paksenarrion? – To była Tamar, też na górze.

– Nie... nie bardzo. Mogę obracać głowę. – Bezskutecznie starała się rozprostować skurczone ramię.

– No to zaczekaj i nie bój się. Uwolnimy cię.

– Co mnie tu trzyma? – Po chwili ciszy usłyszała:

– Nie martw się tym. Uwolnimy cię. Zabierze to trochę czasu.

Odniosła wrażenie, że trwało to całą wieczność. Niebo pociemniało, zanim Tamar zsunęła się ostrożnie na dół i przytknęła Paks flaszkę wody do ust. Następnie postawiła stopę tuż przed jej nosem i zabrała się do pracy. Po dźwięku piłowania i noża Paks domyśliła się, że większość ciężaru pochodziła od drzewa – lub wielu drzew. Stopniowo otwierała się wokół niej coraz większa przestrzeń. Mogła już spojrzeć wzdłuż ciała, Tamar odcinała gałęzie, więżące jej biodra. Dokładnie nad nią zwieszał się pień dużej sosny – nadal nie mogła unieść głowy z pyłu wyżej niż na cal. Wyciągnęła spod siebie lewe ramię. Było ciężkie i pozbawione życia, nie mogła rozewrzeć pięści. Ostrożnie przekrzywiła głowę i spojrzała w inną stronę.

Twarz Phaera była tak blisko niej jak kochanka. Zimna i blada, poważna i najwyraźniej martwa. Zamarła, przerażona. Nie wiedziała, że był tak blisko niej – poza tym, skoro znajdował się tak blisko, to czemu on nie żył, a ona była bezpieczna? Wyciągnęła szyję i spojrzała ponad prawym ramieniem. Leżał na nim Phaer, przykrywały go gałęzie, które przywalały głazy, ciągnące się w górę zbocza, aż do grzbietu, który wcześniej widziała. Znowu spróbowała uwolnić ramię, lecz nie mogła go poruszyć.

– Tamar!

– Pracujemy, Paks. Nie wolno nam pozwolić sobie na pośpiech – drzewo może obsunąć się i zgnieść cię.

– Wiem. Mogę jednak lekko się obrócić i zobaczyłam Phaera...

– Wiemy – dobiegł ją głos Girona z drugiej strony sterty głazów. – Tamar zdołała spojrzeć ponad tobą.

– Ale on... – Nagle oczy wypełniły się jej łzami.

– Zginął godnie. Strzelał grotami daskin, prawda?

– Daskin? Kryształowymi?

– Tak.

– Tak, strzelał nimi. Oba trafiły. Lecz potem chłosnął nas ogonem...

– Wiem. – Giron westchnął, był wystarczająco blisko, by ją słyszeć. – Mimo wszystko musimy uważać się za szczęściarzy, tracąc jedynie dwóch towarzyszy w starciu z daskdraudigiem. Mógł zabić nas wszystkich, a potem ta wstrętna istota zbezcześciłaby skałę. Doceniam twoją percepcję, nikt z nas nie wyczuł go przed tobą ani nie potrafił odszukać. To jego umiejętność: rozpostarcie swojej esencji na skałę tak, by nie można było go znaleźć.

– Paksenarrion – odezwała się Tamar, z powrotem przy jej głowie. – Możesz określić, jaka część twojego ciała jest uwięziona pod Phaerem?

– Nie... co najmniej prawe ramię... może noga...

– Nie możemy przyspieszyć, ale słabniesz. Proszę: wypij to i daj się nakarmić.

Usiadła w opróżnionej przestrzeni i podsunęła jej butelkę. Paks napiła się powoli, mogła pociągać małe łyczki. Tamar rozmasowała jej lewe ramię, do którego powoli wracało czucie, najpierw jako mrowienie, potem fala ognia. Rozprostowała palce, krzywiąc się z bólu, zdołała jednak wziąć od opiekunki kawałek chleba podróżnego i podnieść do ust. Tamar zdjęła płaszcz i okryła nim Paks.

– Nie upadaj na duchu – powiedziała. – Na pewno uwolnimy ciebie i ciało Phaera.

– Czym jest daskdraudig? – zapytała Paks. – Phaer wykrzykiwał to, a ja nie wiedziałam.

– Hmmm... – Było to niemal tak długie jak mruczenie Kuakgana. W końcu Tamar dodała: – Jeśli naprawdę nie wiesz, wolałabym nie rozmawiać o tym tutaj. Będzie na to wystarczająco wiele czasu, gdy znajdziemy się daleko stąd, w ciszy i spokoju.

– Ale jest martwy... prawda?

– Wyczuwasz w nim życie?

Wzdrygnęła się, wolała nie wczuwać się w to obrzydlistwo. W jej umyśle jednak nic nie drgnęło: żadnego ostrzeżenia, żadnego wstrętu.

– Nie – odparła wreszcie.

– Dobrze. W takim razie nie musimy się na razie martwić. – Tamar wstała i pogłaskała Paks lekko po głowie. – Zaufaj nam i leż spokojnie. Powiedz nam natychmiast, jak poczujesz przesuwanie się ciężaru. Nie chcemy wyrządzić ci jeszcze większej krzywdy.

Pracowali, a ciemność gęstniała między drzewami. Spiętrzone głazy były wielkie, ciężkie i nieporęczne. Dwukrotnie przesunęły się nagle pod stopami Girona. Oboje z Tamar omal nie zostali zgniecieni przez kamienie, które próbowali poruszyć. Podszedł do nich Ansuli. Próbował pomagać, lecz Paks słyszała w jego postękiwaniu cierpienie. W końcu Giron kazał im przestać.

– Nie możemy pracować po ciemku, jeden fałszywy krok grozi nam okaleczeniem. Musimy zapewnić sobie światło – Tamar, myślisz, że Paksenarrion wytrzyma tę noc?

Słysząc to pytanie, Paks chciało się krzyczeć. Nie mogła – nie mogła – zostać unieruchomiona pod tym drzewem przez całą noc. Zacisnęła szczęki. Nie mogła ich do niczego zmusić: jeśli postanowią zostawić ją tam, będzie musiała zostać.

– Gironie, zniosła więcej, niż oczekiwałabym po człowieku. Lecz jeszcze jedna noc w tym chłodzie – bez możliwości uwolnienia kończyn – nie. Musimy dalej pracować.

– Uzgodniliśmy, że nie będziemy korzystać przy niej z elfane hier...

– Jest teraz jedną z nas. Jesteśmy jej to winni.

– Też tak uważam – wtrącił Ansuli. – Widziała elfane taig, wpadła w ręce mrocznych kuzynów, a czyż nie powiedziano nam, że lord Ardhiel zadął w elfi róg, o którym mówi się, że sam Wielki Książę Wewnętrznego Dworu Pana słyszy jego zew i spieszy z pomocą. Zdążyła już zobaczyć tyle elfane hier, ile każdy elf.

Paks próbowała coś zrozumieć. Znała elfane taig, ale czym było elfane hier? Gra na rogu – nie potrafiła tego zapomnieć. Rozmyślania przerwało jej pojawienie się miękkiego, białego światła, jakby zmieszano ze sobą blask wszystkich gwiazd. Nie widziała, skąd się brało, zdawało się rozprzestrzeniać niczym słońce we mgle, nie rzucając cieni.

– Macie siłę, żeby to unieść? – zapytał Ansuli.

– Więcej od ciebie – odparł Giron. – Podtrzymuj światło, jeśli możesz. Tamar?

– Jestem gotowa.

Paks znów usłyszała zgrzyt kamienia o kamień i odległe łupnięcia, towarzyszące upadkowi odrzucanych głazów. Przez Phaera nie widziała wielkości pozostałej sterty. Kostniała z zimna, ciągnącego od ziemi i otaczających ją kamieni. Próbowała leżeć spokojnie i oszczędzać siły, w końcu zasnęła wyczerpana.

Obudził ją ostry ból. Prawe ramię, plecy, nogi – wszystko płonęło. Ktoś ją ciągnął i szarpał, obdzierając ze skóry. Otworzyła usta do krzyku i ujrzała nad sobą twarz Tamar.

– Paksenarrion. Spokojnie. Jesteś wolna. Czujesz, jak wraca ci krążenie, to wszystko. Jakimś cudem nie masz złamanej ani jednej kości.

Sądząc po cierpieniu, nie była tego taka pewna. Ból był wszędzie, kłujący, pulsujący. Próbowała wziąć głęboki wdech i rozkaszlała się gwałtownie. Tamar podtrzymała ją i podała wodę. Paks zdołała przełknąć kilka łyków. Cierpienie ograniczyło się stopniowo do znanych otarć i ran. Napięte mięśnie rozluźniły się, włókienko po włókienku. Rozejrzała się. Giron rozpalił małe ognisko, grzało jej bok. Nie wiedziała, gdzie są. Koło ogniska dojrzała kłębek koców: Ansuli nareszcie wypoczywał.

– Ciało Phaera leży w lesie – powiedziała Tamar, jakby odpowiadając na pytanie. – Jutro ułożymy nad nim stos gałęzi, na razie Giron otoczył go zaklęciem strzegącym. Clevisa zabiła przednia część atakującego nas potwora, jego także zostawiliśmy. Ty i Ansuli wyzdrowiejecie, choć spodziewam się, że przez kilka dni będziesz słaba. – Wyjęła ręce spod głowy Paks. – Przyniosę ci coś gorącego, wciąż jesteś zmarznięta.

Parzący napój uśmierzył ból dziewczyny. Spróbowała poruszyć stopami i poczuła, jak suną powoli po ziemi. Prawe ramię nadal pozbawione było czucia i nie odpowiadało na jej sygnały. Tamar zaczęła nim poruszać, zginając i prostując łokieć i nadgarstek. W końcu odzyskała w nim władzę. Była już w stanie samodzielnie poruszać wszystkimi kończynami i właśnie miała pójść spać, gdy dojrzała na niebie pierwsze przebłyski świtu. Trzymający straż Giron wrócił do ogniska, by ugotować strawę. Tamar poszła po wodę. Ansuli przetoczył się, jęknął i podźwignął na łokciu.

– Co z nią?

– Nic mi nie jest – odrzekła Paks. Nadal czuła się ociężała i zesztywniała, wiedziała jednak, że to minie.

– Cóż – ozwał się Giron, wodząc spojrzeniem od Ansuli do Paks i z powrotem – nawet gdyby coś jej było, to i tak sprawiła się lepiej, niżbym oczekiwał. – Zamieszał posiłek w garnku. – Tamar mówi, że nie wiesz, co to było. To prawda, Paksenarrion?

– Tak, nigdy nie słyszałam tej nazwy.

– Daskdraudig. Skalna groza. Niektórzy nazywają go skalnym wężem, choć nie jest gadem. Przypomina go jedynie kształtem – ma długie, wijące się i zwijające w sploty ciało. Inni twierdzą, iż dasksinyi, krasnoludy, hodują takie stwory, by strzegły ich skarbców. Uważam to za kłamstwo: skalny lud i elfy rzadko żyją ze sobą w zgodzie, lecz krasnoludy nie są złe. Przynajmniej większość z nich. Jak widziałaś, dopóki nikt go nie zbudzi, przypomina skałę – zwykle pojedynczy występ, choć także zrujnowany mur lub budynek. – Paks pomyślała o wszystkich ruinach, koło których przechodziła z Macenionem: a co, jeśli któraś była takim stworzeniem? – Zbudzony – ciągnął Giron – ma siłę i wagę skały. Zwyczajna broń tępi się lub łamie w zetknięciu z jego łuskami. Wyrabiane przez krasnoludy strzały daskin przebijają je i zamieniają go w kamień. Niestety, wiele czasu mija, zanim ich moc przeniknie cały tułów daskdraudiga, dzięki czemu ma on czas na zemstę. Co gorsza, po pewnym czasie może się odrodzić, odzyskując dawną mobilność.

– Czemu jednak zaatakował mój umysł?

– Nie wiem, Paksenarrion, dlaczego okazałaś się taka wrażliwa na jego obecność. Wstręt, jaki poczułaś, jest udziałem wszystkich, którzy wyczuwają taig, gdy znajdą się w odpowiedniej odległości. Ma to przestraszyć i zmylić. Nieczuli na taig mogą podejść wystarczająco blisko, by zostać pożarci. Nie rozumiemy, czemu stworzenie z kamienia pożąda krwi kyth, ale tak właśnie jest. Bez wątpienia jest złe, a bogowie światła przeznaczyli rasy kyth dobru. Może to wystarcza.

Gorący posiłek przywrócił Paks poczucie stabilizacji, lecz nadal była sztywna i słaba. Popatrzyła wzdłuż ramion: pokrywały je ciemne otarcia i była pewna, że reszta jej ciała wygląda równie źle. Ansuli został trafiony przez latające kamienie, miał połamane żebra i paskudną ranę na nodze. Tamar wykpiła się jedynie otarciem na czole – od gałęzi drzewa, jak wyjaśniła – a Giron lekko utykał. Po śniadaniu odpoczywali wokół ogniska. Wreszcie łowca westchnął i wstał.

– Musimy zająć się ciałami naszych przyjaciół – oznajmił. – Ansuli, dasz radę iść, gdybym ci pomógł?

– W takim celu zawsze. – Łowca wyprostował się z wysiłkiem, a dowódca podtrzymał go.

– Paksenarrion, wątpię, żebyś była w stanie wstać, lecz gdybyś spróbowała, Tamar mogłaby ci pomóc. – Paks czuła się tak niezdolna do ruchu jak kamień, ale przy pomocy łowczyni zdołała w końcu stanąć na nogi. Spróbowała dać krok naprzód i omal nie upadła. Giron potrząsnął głową. – Nie zajdziesz tak daleko. Połóż się z powrotem...

– Nie. – Paks pokręciła głową, budząc czający się w czaszce ból. – Nie chcę zostać tutaj sama...

Giron uniósł brwi.

– Stawiłaś czoła daskdraudigowi, a obawiasz się tego spokojnego miejsca? Może znowu coś wyczuwasz?

– Nie. To znaczy... Phaer był ze mną. On... my... upadliśmy razem i gdyby nie odepchnął mnie, ja także...

– Ach. Pragniesz okazać mu szacunek, idąc z nami.

– Tak. Z pomocą Tamar będę w stanie maszerować. – Dla potwierdzenia dała krok naprzód i utrzymała równowagę, choć z trudem.

– Bardzo dobrze. Pójdziemy powoli. – Przekonała się, że spędzili noc na skraju zagajnika zgruchotanego przez daskdraudiga. Znowu zdumiało ją jej ocalenie przed przygnieceniem głazem lub drzewem. Giron poprowadził ich w dół zbocza szlakiem, którym tu przyszli. Na otoczonej srebrzystymi topolami łączce leżeli razem Phaer i Clevis. Obok nich ułożono łuki.

– Zostańcie tutaj i trzymajcie straż – nakazał im Giron – a ja i Tamar poszukamy świętych konarów. – Paks i Ansuli osunęli się na trawę po przeciwnych stronach polany, by obserwować i czekać. Przez pewien czas nie odzywali się. Na srebrnych topolach igrało słońce, Paks wyczuła pod nimi warstwę gnijących liści. Przyjrzała się im: rysowała się na nich subtelna siateczka żyłek, na każdym inna. Omijała wzrokiem leżące na słońcu nagie ciała. Pozostawianie nie zakrytych twarzy zdało się jej nieprzyzwoite – słyszała, że elfy kultywują odmienne niż ludzie obyczaje, lecz nigdy ich nie widziała. W promieniach słońca – wlewającego się na polanę niczym do studni – charakterystyczne dla elfów łuki brwiowe i szczęki sprawiały wrażenie bardziej obcych niż za życia. Zadrżała. Była pewna, że Ansuli zastanawia się, jak przeżyła tam, gdzie zginął jego stary druh, półelf. Była pewna, że ją obserwował. Podniosła głowę i napotkała jego wzrok.

– Nie płynie w tobie krew elfów, nie rozumiesz naszego stylu życia?

– Ja... my grzebiemy zmarłych...

– I zastanawiacie się, czemu my zostawiamy naszych na pastwę wichrów i zwierząt? – Pokiwała głową. – Wy, ludzie, obawiacie się krzywdy, jaką wasi zmarli mogliby odnieść przez uszkodzenie nawet ich wysuszonych kości, prawda? Tak? Elfy i ci spośród półelfów, którzy przyjęli elfie obyczaje, pozbawieni są takich lęków. Ludzie pochodzą z ziemi i jak wszystkie stworzenia ziemi dzielą ze sobą taigin. – Paks patrzyła na niego, jeszcze nigdy nie słyszała, żeby ktoś wymieniał razem ludzi i taigin. Uśmiechnął się i pokiwał głową. – Tak, naprawdę. Część z was jest bardziej... bardziej obdarzona przez bogów, lecz dla wszystkich ludzi ciała są tym samym, czym jest konkretne miejsce dla taig. Jednak gdy giną elfy, ich więź z ciałami znika i żadna szkoda, jaka przytrafia się zwłokom, nie może ich dotknąć. Elf może ulec opętaniu, lecz tylko za życia. Śmierć uwalnia elfy z wszelkich uroków. Dlatego właśnie oddajemy ciała ziemi, żeby ją nakarmić i obchodzi to jedynie żałobników. Sami z siebie kładziemy ich prosto i przykrywamy świętymi gałęziami.

Pokiwała głową, nadal jednak kłopotał ją widok ciał. Ansuli kontynuował:

– W służbie Halvericowi z pewnością traciłaś towarzyszy?

– Tak. Ale... – Spojrzała na niego, próbując znaleźć odpowiednie słowa. – Ale jeśli Phaer...

– Spokojnie, człowieku. Któryś z bogów obdarzył cię umiejętnością wykrywania i tropienia zła. Z twych słów wynika, że Phaer trafił daskdraudiga dwoma strzałami daskin i to wystarczy, by ułożyć o nim pieśń. Zrobił, co mógł, a jodła przewróciła się tak, jak zapragnęło jej drewniane serce, dzięki czemu twój dar nie został zmarnowany. Chcesz spierać się z boskimi podarunkami?

– Nie. Ale...

Zaśmiał się krótko, jakby zaraz rozbolały go żebra.

– Ludzie spieraliby się ze wszystkim. Nie, nie gniewam się. Paksenarrion, czy uważasz, że żałujemy, iż przeżyłaś? Owszem, opłakujemy naszych druhów, lecz to nie ty zabiłaś Phaera czy Clevisa. – Milczała. Wciąż czuła się intruzem, kimś pozbawionym elfiej krwi. Poza tym nie walczyła z daskdraudigiem. Ansuli rozkaszlał się. – Zastanawiałem się nad tym twoim darem – dodał. – Od dawna go masz?

– Proszę?

– Dar wyczuwania zła. Od jak dawna go masz? Od urodzenia?

– Nie wiem – odrzekła. – W Fin Panir twierdzili, że paladyni są w stanie wyczuwać dobro i zło, że to dar Girda dla wybranych i przeszkolonych. Władali też pewnymi mocami, żebyśmy my, kandydaci, mogli poczuć, jak to jest, ale...

– Nie mam na myśli ogółu ludzi. Chodzi mi o ciebie.

– Och. Nie... od niedawna. Od przedwczoraj... – Lecz mówiąc to, wróciła myślami do tajemniczych wydarzeń w Kompanii Księcia. Opowiedziała o nich Ansuliemu, kończąc: – Ale to musiało brać się z medalionu Canny, a nie z mego własnego daru, gdyż Marszałek-Generał powiedziała, że mają go tylko paladyni Girda...

– Odmówiła mocy paladynom Camwyna i Falka? – W jego głosie zabrzmiała kpina.

– Nie, ale...

– Jakkolwiek mądra i potężna jest twoja Marszałek-Generał Girda, Paksenarrion, ustępuje wiekiem, mądrością i mocą samym bogom. I elfom. Wiedziałaś, że w Lesie Pani żyją elfy, które znały Girda tak, jak ty poznałaś Ardhiela?

– Nie... – Nie pomyślała wcześniej o tym aspekcie długowieczności elfów. Popatrzyła z ciekawością na Ansuliego. – A ty?

– Ja? Nie. Nie jestem taki stary, będąc jedynie półkrwi elfem. Rozmawiałem jednak z kimś, kto go znał. Twoja Marszałek-Generał – z całym należnym jej szacunkiem – nie. Nie do niej należy przyznawanie lub odmawianie boskich darów. Myślę, iż sama by to powiedziała, gdybyś ją o to zapytała. Być może w jej czasach bogowie obdarzają wyczuwaniem zła jedynie wybranych spośród kandydatów na paladynów. Lecz dawniej i w innych miejscach czynili inaczej – jak w twoim przypadku. Medalion twej przyjaciółki mógł skupiać moc kogoś, kto o niej nie wiedział i nie umiał używać, jak ty, lecz dar należy do ciebie.

Paks poczuła falę dziwnych emocji, których nie potrafiła zdefiniować – zupełnie, jakby płakała i śmiała się jednocześnie. A w głębi ducha pewność tego daru zapuszczała korzenie i rosła. Mimo to protestowała:

– Ale... to, jaka teraz jestem...

– Ach, o tym mówisz, co? Nie tylko Giron słyszał plotki. A jednak pokonałaś chorobę, nieprawdaż? W twoim kołczanie brakuje strzał, podejrzewam, że ty także strzelałaś do daskdraudiga...

– Strzały łamały się – wyszeptała, wbijając wzrok w ziemię.

– Jak wszystkie, prócz daskin. Następnym razem dostaniesz lepszy oręż, wojowniczko, to nie twoje umiejętności zawiodły. – Roześmiał się miękko. – Ciekawe, jakie jeszcze dary skrywasz. Jesteś światłodawczynią lub uzdrowicielką? Wywołujesz wodę ze skał lub kierujesz wiatr w żagle statków?

– Ja... nie, nie jestem kimś takim... nie mogę być. Oznaczałoby to...

– Oznaczałoby to, że czeka cię jakieś wielkie dzieło, do którego przygotowują cię bogowie. Oznaczałoby to, że powinnaś nauczyć się posługiwać swymi darami, a nie marnować słów na zaprzeczanie... – Urwał, słysząc cichy śpiew powracających Girona i Tamar.

Na polanę pierwszy wszedł Giron, nie przerywając śpiewu, gdy pomagał wstać Ansuliemu. Tamar podparła Paks i razem udali się na środek polany, by przykryć ciała gałęziami ostrokrzewu, cedru, jarzębiny i dębu. Paksenarrion naśladowała wzór, jaki ułożyła Tamar, nie wiedząc ani wtedy, ani później, dlaczego tak właśnie zostały położone.

Kiedy skończyli, łowczyni pomogła Paks wrócić do obozu, gdzie dziewczyna przespała resztę dnia i noc. Następnego ranka udało się jej wstać samodzielnie, choć nadal była obolała i sztywna. Ansuli spał jak kamień, na wąską twarz wypełzł mu rumieniec gorączki. Kiedy zjadła śniadanie, przysiedli się do niej Giron i Tamar.

– Potrafisz uzdrawiać? – zapytał łowca, bez cienia emocji, jakby chciał wiedzieć, czy jada baraninę. Odpowiedziała równie spokojnie.

– Kiedyś spróbowałam, używając należącego do przyjaciółki medalionu Girda. Nie wiem, czy podziałało...

– Rana czy choroba?

– Rana od strzały.

– Zagoiła się?

– Owszem, ale nie od razu. To mogło być... znaleźliśmy maść leczniczą, której użyliśmy.

– Została blizna?

– Moja... moja przyjaciółka zmarła kilka dni później. – Paks spuściła wzrok. – Nie wiem, czy to zadziałało, czy nie.

– Hmmm. Rozumiem. A potem nie chciałaś sprawdzić, czy masz takie możliwości...? – Pokręciła głową. – Dlaczego?

Wzruszyła ramionami.

– To nigdy nie wydawało się słuszne... niezbędne. Mieliśmy lekarzy... czarodzieja...

– Dar uzdrawiania wymaga poważnych nauk – mruknęła Tamar. – Tak przynajmniej mi mówiono. Bez instrukcji nigdy nie wiesz...

– W takim razie musimy się przekonać. Doświadczyłaś tego typu leczenia z rąk innych, prawda?

– Tak. – Przypomniała sobie paladyna w Aarenis i Amberiona w Fin Panir. Oraz Kuakgana, tak innego, a jednocześnie tak podobnego.

– Wobec tego zrób to teraz. – Gdy spojrzała na niego, zaskoczona pomimo jego wcześniejszych słów, uśmiechnął się. – Kiedyś musisz spróbować, Paksenarrion, a równie dobrze możesz zacząć tu i teraz. Ansuli odniósł bolesne obrażenia, tak jak ty. Postaraj się je uleczyć i zobaczymy, co się stanie.

– Ale... – Zerknęła na Tamar, która tylko się uśmiechnęła.

– Nie będziemy o tym rozpowiadać – obiecał Giron. – To nie wstyd, jeżeli okaże się, że nie masz tego daru, niewielu może się nim poszczycić. Jeśli później zostaniesz paladynką, bez wątpienia będzie to poczytane na twoją korzyść. Tutaj jednak możesz spróbować z dala od ciekawskich oczu, żaden z bogów, których my czcimy, nie będzie miał za złe podjęcia próby uzdrowienia. A jeśli ci się powiedzie, nauczysz się czegoś pożytecznego, a Ansuli powróci na szlak.

– Ale ja nie wzywałam Girda od kilku miesięcy – wyszeptała Paks. – Teraz wyglądałoby to na chciwość...

– A skąd wzięła się jego moc? Powiedziałaś nam, że służy Panu. Wezwij więc jego, skoro wolisz.

Paksenarrion zadrżała. Bała się mieć taką moc, a z drugiej strony obawiała się przekonać, że jej nie ma. Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Girona.

– Spróbuję. – Łowca podniósł ją i położył koło Ansuliego. Będąc tak blisko, czuła żar jego gorączki. Położyła mu rękę na boku, w miejscu, w którym podejrzewała złamanie żeber. Nie miała pojęcia, czego ma się spodziewać.

Z początku nic się nie działo. Nie wiedziała, co zrobić i zanadto koncentrowała się na myśleniu o Girdzie albo Panu. Przyłapała się na wracaniu wspomnieniami do Kuakgana, Księcia, Sabena i Canny. Czy naprawdę uzdrowiła Cannę dzięki mocy Pana? Próbowała przypomnieć sobie, co zrobiła: ujęła medalion... tyle, że teraz nie ma medalionu. Spojrzała na zaczerwienioną od gorączki twarz Ansuliego. Nie miała pojęcia o gorączkach, lecz towarzyszyły one pewnym ranom. Brakuje nam ludzi – pomyślała, dumając, czemu Giron o tym nie wspomniał. Potrzebowali jej i wielu innych, a teraz dwóch było martwych, a dwoje innych rannych. Próbowała wyobrazić sobie drogę do rany Ansuliego, poprzez ciemne stłuczenia.

Nagle siniak pod jej dłonią zaczął znikać. Usłyszała, jak Giron wciąga gwałtownie powietrze, starała się to ignorować. W ramieniu ani dłoni nie czuła niczego, co mogłoby ją poprowadzić, powiedzieć, co się dzieje... jedynie blednący siniec. Spojrzała szybko na twarz Ansuliego. Na czole łowcy perlił się pot. Pod jej dłonią oddech rannego stawał się coraz dłuższy i spokojniejszy. Poczuła na szyi zimne krople. Nie wiedziała, co zrobiła ani kiedy powinna przestać. Przypomniała sobie słowa Kuakgana o leczeniu – jego sposobie leczenia – i bała się dalszych działań. A co, jeśli coś uszkodzi? Cofnęła dłoń.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 35 >