strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Clive Barker Na co wydać kasę
<<<strona 38>>>

 

Kobierzec (fragment)

 

 

II. PRZEŚLADOWCY

O KSIAŻCE
Kobierzec to powieść o jednoczesnym funkcjonowaniu dobra i zła, to mroczne fantasy. W życiu pary młodych, współcześnie żyjących Brytyjczyków przypadkiem pojawia się dywan, w którym, o czym wkrótce się przekonują, zawarty jest inny świat. Istnieją jednak złe moce pragnące zniszczyć go na zawsze. Bohaterowie z pomocą mieszkańców "utkanego świata" podejmują walkę z demonami i siłami zła, chcąc zachować ten "bajkowy" świat, o którym wszyscy marzymy...

Kobieta stojąca przy oknie hotelu "Hanover" odsunęła popielatą zasłonę i wyjrzała na ulicę.

– Czy to możliwe? – powiedziała półgłosem do cieni skupionych w kącie pokoju.

Nie padła żadna odpowiedz, ale też nie było takiej potrzeby. Chociaż wydawało się to niemożliwe, trop niewątpliwie wiódł aż tutaj, do tego umęczonego, zapomnianego miasta, leżącego nad rzeką niegdyś zatłoczoną statkami pełnymi niewolników i bawełny, rzeką, która z ogromnym trudem doprowadzała swoje wody do morza. Trop wiódł tutaj, do Liverpoolu.

– Takie miejsce – podjęła znów kobieta.

Tuman kurzu zerwał się nagle z ziemi, unosząc w górę kilkusetletnie śmieci.

– Dlaczego tak się dziwisz? – zapytał mężczyzna siedzący na łóżku z głową opartą na poduszkach i splecionymi nad czołem palcami. Twarz miał szeroką, rysy zbyt wyraźne, jak u aktora, który zrobił karierę w mydlanych operach i został ekspertem od tanich chwytów. Jego usta, znające setki grymasów imitujących uśmiech, przybrały teraz kształt, który współgrał z nastrojem rozleniwienia, który go ogarnął. Mężczyzna rzekł:

– Niezłego kłopotu nam narobili. Ale już ich prawie mamy. Nie czujesz tego? Bo ja czuję.

Kobieta odwróciła się i spojrzała na mężczyznę. Zdjął marynarkę – najcenniejszy podarunek, jaki mu sprawiła – i przerzucił ją przez oparcie krzesła. Koszulę pod pachami miał przesiąkniętą potem, a skóra na jego twarzy lśniła jak wosk. Mimo wszystkich uczuć, które do niego żywiła – a one wystarczyły, by czasami wprawić ją w przerażenie – był tylko człowiekiem i dzisiaj, po tak długiej podróży w upale, jego pięćdziesiąt pięć lat wyraźnie dawało mu się we znaki. Przez cały ten czas, kiedy razem ścigali Fugę, wspierała go jak mogła, przekazywała siłę, której miał za mało, a on w zamian dzielił się z nią doświadczeniem. Pomagał przetrwać w tym okropnym świecie, w Królestwie Dudków, jak nazywały to miejsce rody, w nędznej krainie ludzkich istot, którą tolerowała tylko ze względu na zemstę. Ale już niedługo pościg dobiegnie końca. Shadwell – mężczyzna leżący na łóżku – dobrze na tym zarobi, a ona, gdy ujrzy swą ofiarę w poniżeniu, wystawioną na sprzedaż i pohańbioną, będzie pomszczona. Wtedy z ogromną radością opuści to brudne królestwo, zostawi ludzi samych sobie.

Znowu spojrzała na ulicę. Shadwell ma rację. Narobili im kłopotu, ale wkrótce zabawa w kotka i myszkę skończy się.

Z miejsca, gdzie leżał Shadwell, sylwetka Immacolaty, zwanej też Incantatrix, była doskonale widoczna na tle okna. Nie po raz pierwszy zaczął rozmyślać o tym, jak wystawiłby tę kobietę na sprzedaż. Te, zresztą czysto teoretyczne rozważania pochłaniały go bez reszty. Kupiec z zawodu, handlem zajmował się od czasów młodości. Był do tego nie tylko przygotowany; miał również talent. Szczycił się tym, że nie istniało w przyrodzie ożywionej i nieożywionej nic, czego nie potrafiłby sprzedać. A handlował różnymi towarami: żółtym cukrem, bronią małego kalibru, lalkami, psami, polisami ubezpieczeniowymi, używaną odzieżą i sprzętem oświetleniowym. W Lourdes sprzedawał wodę święconą i haszysz, który przemycał w chińskich parawanach i tabletkach na przeczyszczenie. Oczywiście, przy tak ogromnej ilości towarów trudno było uniknąć oszustw i podróbek, ale wszystko, dosłownie wszystko, prędzej czy później udawało mu się wcisnąć klientowi, czy to drogą perswazji, czy zastraszenia.

Ale ona – Immacolata, ta niezupełnie kobieta, z którą dzielił każdą chwilę od paru już lat – była żywym zaprzeczeniem jego talentu do handlu. Po pierwsze, skondensowały się w niej chyba wszystkie sprzeczności, a kupujący nie bardzo to lubią. Chcą, żeby towar był pozbawiony jakichkolwiek dwuznaczności, aby był prosty i bezpieczny. A ona na pewno nie zaliczała się do bezpiecznych osób. W każdym razie nie wówczas, gdy ogarniał ją szał i rzucała zaklęcia. Pod doskonale piękną twarzą, w głębi oczu, w których ukryte były stulecia, a które potrafiły wyssać z człowieka krew, pod oliwkową skórą, skórą Żydówki, drzemały namiętności, które mogłyby rozsadzić świat, gdyby dać im ujście. Była za bardzo wierna sobie, żeby ją sprzedać – zdecydował nie po raz pierwszy zresztą i postanowił zaniechać rozmyślań. I tak do niczego nie prowadziły. Po co więc się męczyć?

Immacolata odwróciła się od okna.

– Czy już wypocząłeś? – zapytała go.

– To ty przecież chciałaś uciec od słońca – przypomniał. – Jestem gotów wyruszyć, kiedy tylko zechcesz. Chociaż nie mam najmniejszego pojęcia, od czego zaczniemy.

– To nie takie trudne – odrzekła Immacolata. – Pamiętasz, co przepowiedziała moja siostra? Wydarzenia zbliżają się do punktu zwrotnego.

W tym momencie cienie w rogu pokoju znów się poruszyły i dwie zmarłe siostry Immacolaty zaszeleściły przezroczystymi sukniami. Shadwell nigdy nie czuł się dobrze w ich towarzystwie, a one z kolei zawsze nim gardziły. Ale Wiedźma miała niezwykłe umiejętności: przewidywała przyszłość. To, co dostrzegła w nieczystościach Magdaleny, swojej siostry, w jej popłodzie, zazwyczaj prędzej czy później spełniało się.

– Fuga nie pozostanie długo w ukryciu – powiedziała Immacolata. – Gdy tylko ktoś ją ruszy, zaraz wywołuje wibracje. Nic nie może temu zapobiec.

Cóż, tak wiele życia na takim małym skrawku...

– A ty czujesz te... wibracje? – zapytał Shadwell, wstając z łóżka.

Immacolata potrząsnęła głową.

– Nie, jeszcze nie, ale powinniśmy być gotowi.

Shadwell wziął do ręki marynarkę i narzucił ją na siebie. Podszewka zamigotała, wysyłając w głąb pokoju jaskrawe światło. Shadwell dostrzegł wtedy Magdalenę i Wiedźmę. Starucha zakryła oczy, broniąc się nie tylko przed nagłą jasnością, lecz także przed tajemną mocą marynarki. Magdalena nie wykonała żadnego ruchu, pod szczelnie zaszytymi powiekami nie miała gałek ocznych.

– Od momentu, gdy zaczną się drgania, upłynie godzina lub dwie, zanim dokładnie określimy położenie – rzekła Immacolata.

– Godzina? – zdziwił się Shadwell.

Wydało mu się teraz, że całe życie spędził na poszukiwaniu Fugi.

– Mogę poczekać tę godzinę.

 

III. DLACZEGO ZIEMIA DRGNĘŁA?

Ptaki nie przestawały kołować nad miastem. Jeśli nawet jeden czy dwa opuściły stado, to ich miejsce zajmowały natychmiast trzy czy cztery następne.

Nie tylko Cal zauważył to zjawisko. Ludzie zatrzymywali się na chodniku, wychodzili z domów, przysłaniali oczy dłońmi i gapili się w niebo. Wszędzie wypowiadano opinie o tak dziwnym zgromadzeniu. Cal nie zatrzymywał się jednak na pogawędkę, lecz brnął uparcie przez labirynt ulic. Czasem musiał zawrócić i wybrać inną drogę, ale i tak stopniowo zbliżał się do celu. Zaczynał sobie zdawać sprawę z tego, że jego teoria była błędna. Ptaki nie przyleciały na ucztę. Nie wyrywały sobie z dziobów sześcionożnych, skrzydlatych stworzeń ani innych smakowitych kęsów. Ptaki po prostu krążyły. Mniejsze gatunki takie, jak jaskółki i zięby zmęczyły się już lataniem i teraz zapełniały szczelnie dachy i płoty. Trochę potężniejsi od nich krewniacy – wrony, sroki, mewy – byli najwyraźniej niezmordowani. Nie brakowało również gołębi: mogło ich być około pięćdziesięciu. Piętrzyły się jak wielka chmura nad miastem, a ich cienie tańczyły na kalenicach. W tym tłumie fruwały też udomowione gołębie – uciekinierzy, jak Numer 33 – oraz kanarki i papugi – ptactwo oderwane od prosa i dzwoneczków przez tajemniczą siłę, która doprowadzi ich do zguby. Chociaż w tej chwili potężniejsi krewniacy byli zbyt zajęci dziwnym rytuałem, by myśleć o łowach, to jednak, gdy tylko skończy się to wariackie wirowanie, puste żołądki upomną się o swoje prawa. Rzucą się wtedy na kanarki i papużki, chwycą je w swoje ogromne szpony i wydziobią im oczy, a potem zabiją za grzech życia w klatce. Na razie jednak członkowie zgromadzenia, związani jakąś nieznaną siłą, wznosili się wspólnie w niebo, coraz wyżej i wyżej.

W pogoni za gołębiem Cal zawędrował do części miasta, którą rzadko odwiedzał. Regularne bryły skromnych szeregowców komunalnych ustępowały tu miejsca ziemi zapomnianej i niczyjej, gdzie nadal jednak istniały ulice pełne niegdyś pięknych, trzypiętrowych kamienic, które, nie wiadomo dlaczego, ktoś uchronił przed buldożerem. Wokół nich rozpościerał się równy teren, jak gdyby ciągle czekano tu na czas rozkwitu, który nigdy nie nadejdzie, domy wyglądały jak małe wysepki w morzu piasku.

To nad jedną z tych ulic, nad ulicą Rue – jak głosił wytarty napis – krążyło ptasie zgromadzenie. Było też tutaj znacznie więcej wyczerpanych ptaków niż gdzie indziej. Porozsiadały się na antenach telewizyjnych, kominach i dachach, i ćwierkając, czyściły piórka.

Idąc wzdłuż ulicy Rue, Cal przyglądał się uważnie niebu i dachom. I nagle, choć to niemal niemożliwe, dostrzegł swojego ptaka. Samotny gołąb w chmurze wróbli. Długie lata wpatrywania się w niebo i czekania na gołębie po zawodach sprawiły, że Cal miał wzrok bez mała sokoli. Potrafił rozpoznać ptaka po cechach szczególnych jego lotu. To był z pewnością Numer 33. Nie na wiele się to jednak zdało; ptak zniknął po chwili z pola widzenia i ukrył się za dachami.

Cal zaczął znowu biec i gdzieś w połowie długości ulicy znalazł wąską alejkę, która prowadziła do innej, szerszej uliczki na tyłach szeregowców. Nikt tu chyba nie dbał o porządek: wszędzie walały się stare meble, kubły na śmieci leżały na chodniku poprzewracane, wokół fruwały papiery. Ale dwadzieścia metrów od miejsca, gdzie zatrzymał się Cal, coś się działo. Dwóch mężczyzn z przedsiębiorstwa przewozowego wynosiło ogromny fotel z jednego z domów, podczas gdy trzeci gapił się na ptaki. Kilka setek pierzastych stworzeń rozsiadło się na parapetach, balustradach i murze otaczającym dziedziniec. Cal ruszył w tamtą stronę, przypatrując się głównie gołębiom, ale mimo, że było ich tam kilkanaście, Numeru 33 nie znalazł.

– Co o tym myślisz?

Cal był teraz około dziesięć metrów od robotników i jeden z nich, ten zapatrzony w niebo próżniak, najwyraźniej zaadresował to pytanie do przybysza właśnie.

– Nie mam pojęcia – odrzekł zgodnie z prawdą Cal.

– Może stąd emigrują? – powiedział młodszy z mężczyzn wynoszących fotel, jednocześnie stawiając swoją połowę ciężaru na ziemi i patrząc w górę.

– Nie bądź głupcem, Shane – odezwał się drugi, wyglądający na mieszkańca wysp Bahama. Jego imię, Gideon, wyhaftowane było na plecach kombinezonu, który miał na sobie. – Dlaczego miałyby odlatywać w środku tego cholernego lata?

– Za gorąco – odrzekł próżniak. – Oto dlaczego, cholernie gorąco. Pewnie im się mózgi wygotowały.

Gideon opuścił fotel na ziemię i oparł się o mur dziedzińca. Wyjął z górnej kieszeni kombinezonu niedopałek papierosa i zapalił.

– Nie byłoby źle, co? – rozmyślał głośno. – Być ptakiem. Przynosić tu swój tyłek tylko na wiosnę i lato, a później, jak się zaczną chłody, uciekać do południowej Francji.

– One nie żyją długo – wtrącił Cal.

– Nie żyją? – powtórzył Gideon, wciągając dym. Wzruszył ramionami. – Krótki i słodki żywot. To by mi odpowiadało.

Shane skubał sobie nieliczne blond włosy na brodzie.

– Ty, kolego, znasz się na ptakach, co? – zapytał Cala.

– Tylko na gołębiach.

– Jeździsz na wyścigi?

– Czasami.

– Mój szwagroszczak hoduje charty – powiedział trzeci mężczyzna, próżniak. Spojrzał na Cala wzrokiem tak zachwyconym, jakby ich spotkanie graniczyło z cudem i miało prowadzić do wielogodzinnej dyskusji. Ale wszystko, co Cal był w stanie powiedzieć na ten temat, ograniczało się do jednego słowa:

– Psy.

– Zgadza się – potwierdził jego rozmówca zachwycony, że rozumieją się w tak istotnej sprawie. – Ma ich pięć. Ale jeden zdechł.

– Szkoda – odrzekł Cal.

– Niezupełnie. Był całkiem ślepy na jedno oko i ledwo widział na drugie.

Mężczyzna parsknął rubasznym śmiechem, po czym nastąpiła przerwa w wymianie zdań. Cal spojrzał znów na ptaki i wtedy – ku swemu ogromnemu zadowoleniu – zobaczył swojego ptaka na parapecie okna najwyższego piętra.

– Widzę go – szepnął cicho.

Gideon poszedł za jego wzrokiem.

– Co to jest w ogóle?

– Mój gołąb. Uciekł z klatki. – Cal wskazał palcem na odpowiednie okno. – Tam, w samym środku. Widzi go pan?

Wszyscy trzej odwrócili głowy w stronę domu.

– Pewno jest wart trochę grosza, co? – zapytał próżniak.

– Nie zadawaj głupich pytań, Bazo – odezwał się Shane.

– Ja tylko chciałem wiedzieć... – zaczął Bazo.

– Zdobył już parę nagród – odrzekł Cal z odrobiną dumy w głosie. Wpatrywał się nieustannie w Numer 33, ale na szczęście ptak nie wykazywał ochoty do latania. Czyścił sobie spokojnie piórka i tylko od czasu do czasu zwracał swoje paciorkowate oczy ku niebu.

– Zostań tam... – powiedział Cal do gołębia. – Nie ruszaj się. – A potem do Gideona: – Czy mogę tam wejść? Żeby go złapać?

– Rób, co chcesz. Ta stara damulka, która tu mieszkała, jest w szpitalu. Zabieramy jej meble, żeby popłacić rachunki.

Cal ruszył biegiem przez podwórko, lawirując wśród staroci porozrzucanych przez robotników. Wreszcie dotarł do domu. W środku była kompletna ruina. Nawet jeśli właścicielka miała coś cennego, to już dawno jej to zabrano. Kilka obrazów na ścianach nie przedstawiało żadnej wartości; meble były stare, ale nie dość stare, by znów stać się modnymi. Z chodników, poduszek i zasłon zostały tylko szmaty nadające się wyłącznie do pieca. Ściany i sufity pokrywała gruba warstwa sadzy, której istnienie wyjaśniały setki świec rozstawionych na półkach i parapetach. Zwisały z nich długie, pożółkłe stalaktyty wosku.

Cal przeszedł przez kilka małych, mrocznych pokoi i dotarł do równie mrocznego korytarza. Brązowa wykładzina była pomarszczona i podarta. Wszędzie unosił się zapach pleśni, kurzu i zgnilizny. Każde miejsce jest dla niej lepsze niż to, pomyślał Cal. Nawet szpital. Przynajmniej tam ma suche i czyste prześcieradła.

Zaczął wspinać się po schodach. Gdy zanurzał się w mrok wyższej kondygnacji czuł się dziwnie i z każdym stopniem coraz mniej widział. Jedyny kontakt ze światem stanowiły w tej chwili dla niego stłumione krzyki mew i tupot ptasich nóg na dachówkach. Wydawało mu się nawet – choć zapewne było to tylko złudzenie – że świergot ptaków rozlegał się dokładnie nad jego głową... Może właśnie to miejsce było przyczyną zgromadzenia? Przed oczyma stanęła mu fotografia z "National Geographic". Aparat z opóźnionym wyzwalaczem doskonale utrwalił okrężny ruch maleńkich jak łebki od szpilek świateł, z Gwiazdą Polarną w środku.

Trzepot ptasich skrzydeł i wspomnienie wirujących gwiazd oszołomiły go. Poczuł osłabienie, a nawet strach. Nie czas na dziwactwa, pomyślał. Musi złapać gołębia, zanim ten znów odleci. Przyspieszył kroku. W holu na górze ominął kilka sypialnianych staroci. Gdy w końcu dostrzegł kilkoro drzwi, otworzył pierwsze z brzegu i wszedł do środka. Na parapecie okna sąsiedniego pokoju rozsiadł się Numer 33. Słońce zaglądało tu przez pozbawione zasłon okna i po chwili na czole Cala pojawiły się kropelki potu. Stęchłe, duszne powietrze nie pozwalało oddychać. Z pokoju wyniesiono meble. Jedynym śladem po właścicielce był kalendarz na rok 1961. Rysunek na nim przedstawiał lwa leżącego pod drzewem: z kudłatą, potężną głową opartą na łapach i zasępionym wzrokiem utkwionym w przestrzeń.

Cal wyszedł znów na korytarz, otworzył następne drzwi i tym razem znalazł się w odpowiednim pokoju. Tam, za brudną szybą, siedział jego gołąb. Teraz wszystko zależało od taktyki. Musi działać powoli. Nie może spłoszyć ptaka. Podszedł ostrożnie do okna. Na wygrzanym słońcem parapecie Numer 33 przekrzywił główkę, mrugnął, ale nie poruszył się. Cal wstrzymał oddech i położył ręce na ramie, chcąc nieco unieść okienne skrzydło, ale ani drgnęło. Wystarczyło jedno krótkie spojrzenie i Cal wiedział już, dlaczego trafił na opór. Kilkanaście gwoździ tkwiło głęboko we framudze. Ktoś musiał już dawno temu dokładnie zabić to okno. Ten cokolwiek prymitywny środek ochrony przed złodziejami niewątpliwie dawał starszej pani poczucie bezpieczeństwa.

Z dziedzińca dochodził głos Gideona. Cal zerknął w dół i ujrzał całą trójkę zajętą wynoszeniem dużego, zrolowanego dywanu. Gideon monotonnym głosem wydawał polecenia:

– ...w lewo, Bazo. Lewo! Nie wiesz, gdzie jest lewo?

– Idę w lewo.

– Nie twoje lewo, idioto! Moje lewo!

Ptak na parapecie nie wykazywał najmniejszego zainteresowania tym zamieszaniem. Wydawał się zupełnie zadowolony ze swego losu.

Cal ruszył w dół po schodach, stwierdzając po drodze, że jedyne, co mu pozostało, to wspiąć się na mur dziedzińca i stamtąd spróbować zwabić gołębia. Przeklinał siebie za to, że nie zabrał ani jednej garści ziarna. Czułe słówka i namowy będą wiec musiały wystarczyć.

Gdy ponownie znalazł się na zewnątrz, robotnicy zdołali już wynieść dywan z domu i teraz odpoczywali po wysiłku.

– Nie udało się? – zapytał Shane, zobaczywszy Cala.

– Okna nie można otworzyć. Spróbuję stąd.

Cal dostrzegł pełne dezaprobaty spojrzenie Bazo.

– Nigdy nie złapiesz stąd tego drania – rzekł mężczyzna, drapiąc się po wielkim, białym brzuchu, który nie mieścił się pod koszulką.

– Spróbuję z parkanu – odrzekł Cal.

– Uważaj na siebie, chłoptasiu – wtrącił Gideon.

– Dzięki.

– Możesz sobie złamać kark...

Używając wyszczerbionych cegieł jako stopni, Cal wdrapał się na szczyt dwu i półmetrowego muru dzielącego ten dziedziniec od sąsiedniego. Słońce mocno grzało go w tył głowy i szyję, toteż powróciło uczucie osłabienia, którego doświadczył wewnątrz domu, na schodach. Usiadł okrakiem na murze, jak na koniu, i powoli przyzwyczajał się do nowej pozycji. Chociaż jego siedzisko miało szerokość cegły i było dostatecznie szerokie, żeby po nim spacerować, to jednak Cal nie czuł się bezpiecznie na wysokościach.

– Wygląda to na ładny kawałek ręcznej roboty – powiedział Gideon.

Cal zerknął w dół i ujrzał go na kolanach, pochylonego nad dywanem, który zdążył już częściowo rozwinąć. Bazo podszedł do Gideona, przyglądając się uważnie wymyślnym wzorom na obrzeżach kobierca. Cal widział stąd, że Bazo zaczynał łysieć i miał przerzedzające się włosy posmarowane jakimś kremem.

– Szkoda że jest w takim kiepskim stanie – odezwał się Shane.

– Spokojnie – odrzekł na to Bazo. – Przyjrzyjmy się dobrze...

Cal powrócił do swoich problemów. Musi jakoś wstać. Robotnicy, zajęci dywanem, nie będą zwracali uwagi na jego poczynania. Oby tylko starczyło mu czasu! W powietrzu panował absolutny bezruch. Ani jeden podmuch wiatru nie łagodził skwaru. Cal czuł, jak po plecach spływa mu pot i przylepia slipy do pośladków. Wstawanie rozpoczął od położenia jednego kolana na murze. Cały czas trzymał się kurczowo parkanu.

W miarę jak Gideon rozwijał dywan, pomruki podziwu stawały się coraz głośniejsze.

– Spójrzcie tylko na tę robotę – rzekł Gideon.

– Czy myślisz o tym, o czym i ja myślę? – zapytał zniżając głos Bazo.

– Skąd mam wiedzieć, co ci chodzi po głowie? – odpowiedział Gideon.

– Może byśmy to zabrali do Gilchrista? Powinniśmy dostać niezłą cenę.

– Szef się zorientuje, że coś zniknęło – zaprotestował Shane.

– Ciszej. – Bazo przypomniał kumplom o obecności Cala, ale ten zbyt był zajęty nieudolnym balansowaniem na murze, żeby przejąć się jakąś nieistotną kradzieżą. Udało mu się w końcu postawić obie stopy na wąskiej powierzchni i teraz pozostało jedynie wstać.

Na dziedzińcu zaś kontynuowano rozmowę.

– Chwyć ten drugi koniec, Shane. Przyjrzyjmy się temu w całości.

– Myślisz, że to perski?

– Nie mam, cholera, zielonego pojęcia.

Cal prostował nogi bardzo powoli. Ramiona miał wyciągnięte pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i czuł się wystarczająco stabilnie, że zaryzykował nawet krótkie spojrzenie na parapet okienny. Ptak ciągle tam siedział.

Z dziedzińca dobiegł odgłos rozwijanego dywanu i słowa podziwu zmieszane z pomrukami zadowolenia.

Ignorując, w miarę swych możliwości, obecność robotników, Cal zrobił pierwszy chwiejny krok na murze.

– Hej, ty tam... – rzekł półgłosem do uciekiniera – pamiętasz mnie?

Numer 33 zdawał się go nie zauważać. Cal odważył się na drugi niepewny krok, a potem na trzeci. Był coraz bardziej pewny siebie. Wreszcie udało mu się opanować sztukę balansowania na wysokościach.

– No dalej, złaź – powiedział do gołębia, jak mało romantyczny Romeo do swojej kochanki.

W końcu ptak rozpoznał chyba głos właściciela i przekręcił głowę w jego kierunku.

– No dobrze już, chłopie – szepnął Cal wyciągając ostrożnie rękę w stronę okna i jednocześnie robiąc następny krok.

W tym momencie stopa ześliznęła mu się z parkanu, albo też pękła pod nim cegła. Usłyszał, jak z jego gardła wydobywa się wrzask, który spłoszył ptaki odpoczywające na parapetach. Wzniosły się w górę i odleciały, a furkot ich skrzydeł zabrzmiał mu w uszach jak szyderczy aplauz. Jego przerażony wzrok powędrował najpierw w dół, na stopy, a potem na dziedziniec. Nie, nie na dziedziniec; już go nie było. Pod nim leżał rozwinięty dywan i zakrywał wszystko od parkanu do parkanu.

To, co nastąpiło później, trwało zaledwie kilka sekund, ale dla Cala było to wystarczająco długo. Może wyobraźnia płatała mu figle, a może świat zamarł na chwilę w bezruchu... Miał w każdym razie dość czasu, by zachwycić się zadziwiającą zawiłością wzoru, który nagle objawił się pod nim; szokującą obfitością wyśmienicie wypracowanych detali. Stulecia zamazały blask kolorów tkaniny, zamieniając cynober w róż i pokrywając patyną kobaltowy błękit. Tu i ówdzie tkanina była tak wytarta, że pojawiły się szare plamy, ale z miejsca, na którym chwiał się Cal, widok był zachwycający.

Każdy centymetr przedstawiał przeogromne bogactwo motywów. Nawet brzeg dywanu kipiał ornamentami, które różniły się od siebie. Nie było jednak w tym przesady i Cal mógł spokojnie delektować się wielokolorową mozaiką. Miejscami wzory splatały się ze sobą, gdzie indziej tworzyły odrębne, wręcz wrogie światy. Niektóre ściśle przylegały do brzegu dywanu, inne koncentrowały się wokół zagęszczonego detalami środka. Tam, na tle nasyconego brązu i zieleni, wstęgi kolorów kreśliły arabeski, wzory czysto abstrakcyjne; jaskrawe malunki, jakby zaczerpnięte ze szkicownika człowieka, który postradał zmysły. Ta gmatwanina barw i kresek traciła jednak swój blask w samym centrum dywanu, tuż przy ogromnym medalionie mieniącym się odcieniami sierpniowego ogrodu i przeładowanym detalami o geometrycznych kształtach. Oko ludzkie mogło je uznać zarówno za rozwijający się kwiat, jak i skomplikowaną bryłę. Dla jednych mógł to być widok niemiły, bo chaotyczny, dla innych kojący, bo uporządkowany.

Cal objął to wszystko jednym zachwyconym spojrzeniem. Gdy zerknął po raz drugi, dywan zaczął ulegać transformacji. Kątem oka dostrzegł, że reszta świata – dziedziniec, robotnicy, parkan, na którym balansował – powoli zanika. Czuł, że wisi w powietrzu, a dywan rozrasta się pod nim pchany nieznaną siłą. Sploty drgnęły, jakby usiłując wyzwolić się z jarzma tkaniny. Kolory zlewały się i z tego połączenia barw wyłaniały się nowe formy. Stała się rzecz nadzwyczajna: dywan ożył.

Z osnowy i wątku wyłaniał się krajobraz, a może raczej bajeczna mieszanina krajobrazów. Czy to nie szczyt góry przedzierał się przez chmurę kolorów? A tamto, czy to nie rzeka? I czyż nie słyszał huku wody w zacienionym wąwozie?

W dole rozciągał się świat.

I nagle poczuł, że jest ptakiem, bezskrzydłym ptakiem, który przez jedną, cudowną chwilę trwa zawieszony w kojącym powietrzu napełnionym wonnościami. Jest jedynym świadkiem cudu. Tylko on widzi, jak śpiąca piękność budzi się do życia.

Z każdą sekundą pojawiały się nowe szczegóły i serce biło mu coraz mocniej. Oto jezioro z miriadami wysepek rozcinających spokojne wody niczym rozbawione delfiny; pstrokate poduszki pól, na nich trawa i pszenica wysmagane tym samym wiatrem, który jego unosi w powietrzu; aksamit lasu wspinającego się po gładkim zboczu góry; na jej szczycie strażnica z pobielonymi ścianami, które lśnią w słońcu i granatowieją, gdy przemyka obok deszczowa chmura.

Były też inne oznaki obecności ludzi, chociaż Cal nie dostrzegł ani jednego człowieka. Gromadka domów przytuliła się do rzeki; kilka chat sterczało niebezpiecznie na krawędzi klifu, jakby usiłując sprawdzić istnienie prawa ciążenia. Było też miasteczko, którego plan pochodził zapewne z najkoszmarniejszych snów architekta: kręte ulice, nie kończące się serpentyny albo Ślepe zaułki prowadzące prosto w przepaść.

To samo lekceważenie ładu widać było zresztą wszędzie. Wszystko wydawało się dziwnie wymieszane i nie uporządkowane. Gorące strefy klimatyczne sąsiadowały z zimnymi, ziemia urodzajna była przeplatana ugorami; wszelkie prawa geologiczne i klimatyczne zostały złamane. Może ten świat pochodził od Boga, który uwielbiał sprzeczności?

Jak cudownie byłoby móc tam spacerować, pomyślał Cal. Zachwycała go ta wielka różnorodność wciśnięta w tak maleńki skrawek przestrzeni. Pełno tam było niespodzianek: za kolejnym rogiem czy drzewem mogła czekać na przybysza pustynia, ale mógł to być również lodowiec. Takiej gmatwaniny krajobrazów nie wymyśliłby żaden kartograf. W tym świecie życie nie mogło być nudne.

W centrum owej kwitnącej krainy był widok najbardziej zadziwiający: skupisko stalowoszarych chmur, których wnętrze poruszało się nieustannie po linii spirali. Ten obraz przypomniał Calowi ptaki kołujące nad ulicą Rue – lustrzane odbicie tego, co teraz tutaj zobaczył.

Wspomniał miejsca, które za sobą zostawił, i ptaki nad miastem. Wtedy usłyszał ich krzyk. W tym momencie wiatr z tego niezwykłego świata, wiejący od dołu i utrzymujący go dotąd w powietrzu, ucichł.

Cal poczuł, jak strach ściska mu najpierw żołądek, a potem wszystkie mięśnie. Zrozumiał, że za chwilę spadnie.

Wrzawa nad jego głową stawała się coraz głośniejsza. Ptaki obwieszczały światu swoją radość z upadku człowieka, który miał czelność uzurpować sobie prawo do ich tajemnic. Teraz, skoro ujrzał dla nich tylko zastrzeżony cud, musi umrzeć.

Pęd powietrza wcisnął wołanie o pomoc z powrotem do gardła. W uszach miał huk, włosy stanęły mu dęba. Próbował rozłożyć ramiona, żeby zwolnić spadanie, ale zamiast tego przekoziołkował kilkakrotnie i już nie wiedział, gdzie jest ziemia, a gdzie niebo. Może to nawet dobrze – przemknęło mu przez głowę. Przynajmniej nie będzie wiedział, ile czasu mu pozostało. Po prostu stoczy się w dół, aż w końcu...

...aż w końcu zniknie świat.

Runął w ciemność nie rozjaśnioną gwiazdami. W uszach ciągle słyszał krzyk ptaków. Spadł na ziemię. Twardą ziemię. Bolało. Bardzo bolało. Pomyślał, że to dziwne. Zawsze sądził, że niebyt jest stanem bezbolesnym. I niemym. On jednak słyszał jakieś głosy.

– Powiedz coś... – zażądał jeden. – Nawet jeśli ma to być "żegnaj".

Rozległ się śmiech.

Podniósł lekko powieki. Oślepiło go słońce, ale szybko zasłonił je Gideon.

– Złamałeś sobie coś? – zapytał.

Cal otworzył oczy trochę szerzej.

– Powiedz coś, chłopie.

Podniósł głowę o kilka centymetrów i rozejrzał się. Leżał na dziedzińcu, a właściwie na dywanie.

– Co się stało?

– Spadłeś z muru – odpowiedział Shane.

– Musiałeś się pośliznąć – rzucił Gideon.

– Spadłem – powtórzył Cal podnosząc się do pozycji siedzącej. Czuł mdłości.

– Chyba nic sobie nie zrobiłeś – rzekł Gideon. – Kilka zadrapań i to wszystko.

Cal spojrzał na swoje ciało, sprawdzając słowa robotnika. Zdarł sobie naskórek z przedramienia i miał potłuczone pośladki, ale nie odniósł chyba poważniejszych obrażeń. Na tym upadku ucierpiała jedynie jego godność, a to rzadko bywa przyczyną śmierci.

Wstał wykrzywiając z bólu twarz. Skierował wzrok w dół. Kobierzec milczał. W sieci splotów nie było śladu najmniejszego ruchu. Nic nie wskazywało na to, żeby za chwilę z plątaniny wzorów i kolorów miały wyłonić się góry, rzeki, wąwozy i lasy... Twarze robotników też pozostawały niewzruszone, jak gdyby nie mieli pojęcia o cudzie, który przed chwilą tu się stał. Wszystko wskazywało na to, że dywan, który leżał pod stopami Cala, był tylko zwykłym dywanem.

Utykając, ruszył w stronę bramy. Zdołał na koniec wykrztusić z siebie słowa podziękowania. Gdy znalazł się na ulicy, doszło go wołanie Bazo:

– Twój ptak odfrunął.

Cal nieznacznie wzruszył ramionami i skierował się w stronę domu.

Czym było to, co widział przed chwilą? Halucynacją wywołaną przez nadmiar słońca albo przez kiepskie śniadanie? Jeśli tak, to wizja ta była niewiarygodnie prawdziwa. Spojrzał w górę. Ptaki ciągle kołowały nad ulicą Rue. One również wyczuwały coś niezwykłego; dlatego przyleciały tu ze wszystkich zakątków miasta. A jeśli nie dlatego? To znaczy, że zarówno ptaki, jak i on sam, padli ofiarami jakiegoś wielkiego oszustwa.

Jednego tylko był pewny: całe ciało miał potłuczone i obolałe. I może jeszcze tego, że choć znajdował się zaledwie trzy kilometry od domu, w mieście, w którym spędził całe swoje życie, poczuł się zagubiony i samotny, jak małe, bezradne dziecko.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 38 >