strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Steven Erikson Na co wydać kasę
<<<strona 39>>>

 

Krwawy trop (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Steven Erikson to autor bestsellerowej serii Malazańska Księga Poległych, w skład której wchodzą: Ogrody księżyca, Bramy domu umarłych, Wspomnienie lodu, Dom łańcuchów i Przypływy nocy (ukażą się w kwietniu). Uważany jest za największą gwiazdę gatunku, odnowiciela epickiej odmiany fantasy.
Krwawy trop opowiada o losach Bauchelaina i Korbala Broacha, rozgrywających się w świecie Malazańskiej Księgi Poległych. Pierwszą z opowieści o mniej lub bardziej incydentalnych przygodach trzech postaci: lokaja, jego pana oraz towarzysza jego pana. Samo w sobie brzmi to całkiem zwyczajnie i na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niezłym sposobem na przedstawienie trzech niechętnych bohaterów, którzy przeżywają epizodyczne spotkania z siłami zła, zwyciężają w starciach z nimi i ruszają w dalszą drogę. Erikson nie byłby jednak sobą, gdyby nie postawił całego schematu na głowie.
Pełen magii i tajemnic, lecz w pełni logiczny; epicko rozbuchany, lecz bogaty w przemyślane szczegóły; wykorzystujący tradycję fantasy, lecz przecież oryginalny; obejmujący kilka kontynentów, a zarazem historią swych kultur sięgający setki tysięcy lat wstecz; krwawy, kolorowy i fascynujący - taki jest świat Stevena Eriksona.
Jacek Dukaj

Godzinę przed świtem Bauchelain rozkazał Emanciporowi, by pościelił mu łóżko. Drugi mężczyzna, Korbal Broach, nadal się nie pokazał, ale nie wydawało się, by zaniepokoiło to Bauchelaina, który spędził noc na wypisywaniu znaków oraz magicznych symboli na kawałkach łupku. Siedział za biurkiem długie godziny, pochylając się nad szarymi kamieniami. Wytrawiał i pisał, mrucząc coś pod nosem i co chwila zaglądając do jednej z sześciu oprawnych w skórę ksiąg. Każda z nich była warta rocznych zarobków z uwagi na cenę samego papieru.

Emancipor, skacowany i śmiertelnie zmęczony, kręcił się po pokoju. Już przedtem wyniósł resztki kolacji i posprzątał najlepiej, jak potrafił. W kufrze podróżnym Bauchelaina znalazł piękną, czarną kolczugę. Miała długie rękawy i sięgała kolan. Naoliwił ją i załatał uszkodzenia – przecięte i zmiażdżone ogniwa – używając zapasowego drutu. Nie ulegało wątpliwości, że kolczuga widziała walkę i człowiek, który ją nosił, z pewnością również. Jeśli jednak na niego spojrzeć, co Emancipor często robił kącikiem oka, trudno było uwierzyć, że Bauchelain mógł być kiedyś żołnierzem. Pisał, mamrotał pod nosem, mrużył powieki i od czasu do czasu wystawiał język, pochylając się nad łupkiem. Przypominał raczej artystę, alchemika albo czarodzieja.

Emancipor doszedł do wniosku, że to cholernie dziwny sposób na spędzanie nocy. Stłumił ciekawość, przygaszoną już przez jego podejrzenia, że ten człowiek w rzeczy samej para się mrocznymi sztukami.

Im mniej zauważę, tym lepiej. Zawsze tak mówiłem.

Uporał się z kolczugą i odniósł ją na miejsce, stękając pod śliskim ciężarem. Gdy wsuwał jej wyściełane ramiona na ciężki wieszak, zauważył długą, płaską skrzynkę, ustawioną pod hakami. Była na niej zasuwka, ale nie zamknięto jej na klucz. Emancipor uniósł skrzynkę, ponownie stękając z wysiłku, i ustawił ją na wolnym łożu. Zerknął na Bauchelaina i upewnił się, że jego pan nie zwraca uwagi na jego poczynania, odsunął więc zasuwkę i uniósł pokrywę. W środku była rozmontowana kusza, dwanaście okutych żelazem bełtów oraz para kolczych rękawic, otwartych na koniuszkach palców i po wewnętrznej stronie dłoni.

Wróciły wspomnienia młodości, pola bitwy, którą legendy miały zwać Pechem Estbanora. Tam właśnie obdarta milicja z Kradzieży – nim jeszcze każde z jej miast wybrało sobie własnego króla –odparła legiony najeźdźców z Korelu. Niektórzy z korelrijskich żołnierzy mieli mell’zańską broń – znakomicie wykonaną i lepszą od miejscowej. To była właśnie taka kusza, wykonana przez kowalskiego mistrza, zrobiona w całości z utwardzanego, hartowanego żelaza, być może nawet ze sławnej d’avoriańskiej stali. Nawet jej łoże było metalowe.

– Na oddech Kaptura – wyszeptał Emancipor, przesuwając palcami po fragmentach.

– Uważaj na groty – wyszeptał Bauchelain, który wstał i zatrzymał się za jego plecami. – Zabijają przy najlżejszym dotyku, jeśli popłynie krew.

Emancipor cofnął trwożnie dłoń.

– Trucizna?

– Masz mnie za skrytobójcę, panie Reese?

Emancipor odwrócił się i spojrzał w rozbawione oczy pracodawcy.

– W swoim czasie parałem się różnymi zajęciami – ciągnął Bauchelain – ale nie było wśród nich zawodu truciciela. Są nasycone.

– Jesteś czarodziejem?

Bauchelain wykrzywił usta w lekkim uśmieszku.

– Wielu jest takich, którzy nadają sobie to miano. Czy jesteś wyznawcą jakiegoś boga, panie Reese?

– Moja żona często przeklina... hmm, chciałem powiedzieć, że modli się do kilku, panie.

– A ty?

Emancipor wzruszył ramionami.

– Pobożni też umierają, nieprawdaż? A olejek goździkowy dla Ascendentu tylko podwaja koszty pogrzebu i to, moim zdaniem, wszystko. Co prawda, zdarzało mi się modlić bardzo zawzięcie i może uratowało mi to skórę, ale może po prostu miałem do tej pory farta i udało mi się uniknąć cienia Kaptura...

Oczy Bauchelaina złagodniały nieco, wpatrzyły się w pustkę.

– Do tej pory... – powtórzył, jakby w tych słowach ukrywał się jakiś głęboki sens. Nagle klepnął swego lokaja po ramieniu i wrócił za biurko. – Czeka cię długie życie, panie Reese. Nie widzę cienia cienia, a twarz twojej śmierci jest odległa.

– Twarz? – Emancipor oblizał wargi, które nagle zrobiły się niezwykle suche. – To znaczy, że, hmm, wywróżyłeś moment mojej śmierci?

– W takim stopniu, w jakim jest to możliwe – odparł Bauchelain. – Niektórych zasłon nie da się łatwo zerwać. Sądzę jednak, że dowiedziałem się wszystkiego, co potrzebowałem wiedzieć. – Przerwał na chwilę. – Tak czy inaczej, ta broń nie wymaga czyszczenia. Możesz ją schować do pojemnika.

A więc to nie tylko czarodziej. To zbrukany dotknięciem Kaptura, parający się sprawami śmierci nekromanta. Niech cię szlag, Subly, czego ja nie robię...

Zatrzasnął pokrywę i zamknął zasuwkę.

– Panie?

– Hmm?

Bauchelain ponownie zajął się płytką łupku.

– Moja twarz w chwili śmierci? Czy rzeczywiście ją widziałeś?

– Twoją twarz. Tak, mówiłem ci.

– I czy była pełna strachu?

– Nie. To dziwne, ale wydaje się, że umrzesz roześmiany.

 

– Umrę roześmiany – mruknął Emancipor, wlokąc się pustymi, ciemnymi ulicami. Oczyma wyobraźni widział tylko swe miękkie, ogrzane przez Subly łoże. – To zapewne cholerne kłamstwo, chyba że zrezygnuję i ucieknę tak daleko od tego handlarza śmierci, jak to tylko możliwe. Królowo Snów, w jakąż to kabałę się wpakowałem. To z całą pewnością jest Chłopak Szczęścia, nie Pani. Pchnięcie, nie pociągnięcie. Byłem pijany. Za bardzo pijany, żeby to wywęszyć, a potem było już za późno. Do tego widział moją śmierć. Ma mnie w ręku. Nie mogę rzucić tej roboty. Wyśle coś za mną, ghula albo k’niptrilla, czy jakieś cholerne widmo, żeby wyrwało mi serce. Subly będzie przeklinała okrwawioną pościel na Skale Praczki. Będzie musiała kupić mnóstwo ługu i klątwa padnie na moje imię, chociaż będę już trupem, a bachory będą się biły o moje nowe buty i...

Zatrzymał się z głośnym stęknięciem, wpadając na obcego mężczyznę o ciele twardym jak bela skór. Emancipor odsunął się i zauważył z trwogą, że nieznajomy jest wielki jak półkrwi Trell.

– Przepraszam pana – rzekł, pochylając głowę.

Mężczyzna uniósł zakute w czarną kolczugę ramię, zakończone wielką, płaską, jasną dłonią, która wyglądała na miękką, niemal delikatną.

Emancipor odsunął się jeszcze o krok. Miał wrażenie, że w powietrzu między nimi zaiskrzyło i coś szarpnęło mocno za jego wnętrzności.

Nagle dłoń zadrżała, palce zatrzepotały, a ramię opadło powoli. Spod kaptura nieznajomego dobiegł cichy chichot.

– Słodki losie, on nosi mój znak – odezwał się wysoki, drżący głos.

– Powiedziałem "przepraszam, panie" – odezwał się znowu Emancipor. Uświadomił sobie, że przebywa w dzielnicy rezydencji, jako że poszedł najkrótszą drogą od "Żałobnika" do domu. To było cholernie głupie, gdyż szlachecką dzielnicę patrolowali teraz krwiożerczy strażnicy domowi, zdeterminowani schwytać szalonego zabójcę z uwagi na bezpieczeństwo swych panów oraz obiecaną nagrodę. – Przepuść mnie, proszę – ciągnął Emancipor, próbując okrążyć nieznajomego. W pobliżu nie było nikogo innego, a do świtu zostało jeszcze ćwierć dzwonu.

Nieznajomy zachichotał raz jeszcze.

– Cóż za zbawczy znak. Poczułeś zimny dreszcz?

Cholernie dziwny akcent.

– Noc jest upalna – wymamrotał Emancipor, okrążając go pośpiesznie. Nieznajomy pozwolił mu odejść, ale gdy się odeń oddalał, czuł na plecach jego zimne spojrzenie.

Po chwili ze zdziwieniem zauważył opatuloną w płaszcz postać – drobną i kobiecą – posuwającą się pośpiesznie chodnikiem po drugiej stronie. Jeszcze bardziej zaskoczył go zakuty w szeleszczącą, pobrzękującą cicho zbroję mężczyzna, który podążał za kobietą.

Heroldzie Kaptura, słońce nawet jeszcze nie wzeszło!

Nagle poczuł się bardzo zmęczony. Przed sobą zauważył jakieś poruszenie. Widział lampy i słyszał głośne nawoływania, a potem krzyk kobiety. Zawahał się, a potem skręcił w boczną uliczkę, co pozwoliło mu ominąć miejsce incydentu i wrócić na lepiej znane tereny.

Czuł, że pod ubraniem zalewa go pot, jakby przed chwilą otarł się o... coś nieprzyjemnego. Otrząsnął się.

– Lepiej się do tego przyzwyczaj. Do nocnej pracy i tak dalej. Chociaż nic mi nie groziło. Nie było szans, żebym tej cholernej nocy się roześmiał.

 

– Paskudna sprawa – mruknął strażnik o białej jak kreda twarzy, ocierając usta grzbietem dłoni.

Guld skinął głową. To było najgorsze z dotychczasowych morderstw. Młody panicz Hoom, dziewiąty w kolejce do tronu, zginął haniebną śmiercią. Większą część jego trzewi wyciągnięto na zewnątrz i rozsmarowano po połowie zaułka.

A mimo to nikt nic nie usłyszał. Sierżant przybył na miejsce zbrodni niespełna ćwierć dzwonu po tym, jak dwaj patrolujący dzielnicę strażnicy miejscy znaleźli zwłoki. Krew i strzępy ciała nie zdążyły jeszcze ostygnąć.

Guld skierował do akcji psy tropiące. Posłał do pałacu swego kaprala z dwiema wiadomościami. Jedna z nich była przeznaczona dla króla, a druga – sformułowana znacznie mniej oględnie – dla maga Stula Ophana. Poza jego oddziałem i przerażonym koniem, nadal zaprzężonym do przewróconej karety panicza – przewróconej; na oddech Kaptura! – na miejscu zbrodni obecna była tylko jedna osoba i jej widok zaniepokoił Gulda bardzo głęboko.

Oderwał wreszcie spojrzenie od karety i przyjrzał się kobiecie.

Księżniczka Sharn, Jedyne dziecko króla Seljure’a. Jego dziedziczka i, jeśli wierzyć pogłoskom, naprawdę wredna sztuka.

Guld postanowił zatrzymać królewską osobistość, choć nie wątpił, że ściągnie to na niego kłopoty. W końcu to jej krzyki ściągnęły tu patrol, a pytanie, co robiła księżniczka w mieście dobrze po czwartym dzwonie nocy – bez strażnika czy nawet dworki – wymagało odpowiedzi.

Przymrużył powieki, spoglądając na dziewczynę. Spowijał ją obszerny płaszcz, a twarz niknęła w cieniu kaptura. Księżniczka odzyskała panowanie nad sobą z niepokojącą łatwością. Guld skrzywił się i podszedł do niej, odprawiając skinieniem głowy dwóch swoich ludzi, którzy stali u jej boków.

– Wasza Wysokość – zaczął – spokój, jaki okazujesz, jest imponującym dowodem na wartość królewskiej krwi. Szczerze mówiąc, jestem zachwycony.

Odpowiedziała na komplement lekkim skłonieniem głowy.

Guld potarł szczękę, odwracając na chwilę wzrok. Potem spojrzał na dziewczynę ze skupioną, profesjonalną miną.

– Czuję też ulgę, bo znaczy to, że mogę przesłuchać cię tu i teraz, gdy twoja pamięć jest jeszcze świeża...

– Nie bądź bezczelny – odparła księżniczka lekko znudzonym tonem.

Zignorował jej słowa.

– Nie ulega wątpliwości, że mieliście z paniczem Hoomem potajemny romans. Ale tym razem spóźniłaś się albo on przyszedł za wcześnie. Pociągnięcie Pani dla ciebie, a pchnięcie Pana dla chłopaka. Wyobrażam sobie jak wielką ulgę czujesz, księżniczko, nie wspominając już o twoim ojcu, którego z pewnością wkrótce o wszystkim zawiadomią. – Przerwał, słysząc, jak wciągnęła szybko powietrze. – Muszę się dowiedzieć, co dokładnie zobaczyłaś po przybyciu w to miejsce. Czy kogoś widziałaś? Coś słyszałaś? Czułaś jakiś zapach?

– Nie – odpowiedziała. – Hoomy był... był już, hmm, taki jak teraz.

Wskazała na zaułek za plecami Gulda.

– Hoomy?

– Panicz Hoom.

– Powiedz mi, księżniczko, gdzie jest twoja służąca? Nie wierzę, byś przyszła tu zupełnie sama. Z pewnością była twoim posłem w tym romansie, bo przypuszczam, że miłosne liściki fruwały między wami dość często...

– Jak śmiesz...

– Zachowaj to dla swoich uniżonych sługusów – warknął Guld. – Odpowiadaj!

– Nie rób nic w tym rodzaju! – rozkazał ktoś zza pleców sierżanta.

Guld odwrócił się i zobaczył maga Stula Ophana, który przepchnął się przez szereg strażników. Zbliżał się już świt i przybyciu grubasa towarzyszył śpiew ptaków, co robiło osobliwe wrażenie.

– Wasza Wysokość – rzekł Stul, pochylając głowę. – Twój ojciec, król, chce się natychmiast z tobą widzieć. Możesz skorzystać z mojej karety. – Mag przeszył Gulda spojrzeniem ostrym jak sztylet. – Sądzę, że sierżant skończył już z tobą rozmawiać.

Obaj mężczyźni odsunęli się, przepuszczając księżniczkę Sharn, która pośpiesznie zniknęła w karecie. Gdy tylko drzwi się zatrzasnęły, a stangret poruszył lejcami, każąc koniom ruszać, Guld natychmiast naskoczył na maga.

– Rozumiem, że panicz Hoom nie był odpowiednim towarzyszem zabaw dla naszej drogocennej księżniczki, i wyobrażam sobie, że Seljure chciałby ukryć wszelkie związki łączące rodzinę królewską z tą sprawą, ale jeśli jeszcze raz staniesz między mną a moim dochodzeniem, oddam krabom to, co z ciebie zostanie. Jasne?

Mag zrobił się czerwony na twarzy, a potem biały.

– To rozkaz króla, Guld... – zapluł się.

– A gdybym to jego zastał tu nad zmasakrowanym ciałem tego chłopaka, moje pytania byłyby równie dociekliwe. Król to tylko jeden człowiek. Jego strach jest niczym w porównaniu ze strachem całego miasta. Możesz mu powiedzieć, że jeśli chce mieć czym władać, to lepiej niech mi nie wchodzi w drogę i pozwoli wykonywać swoją robotę. Bogowie, człowieku, czy nie wyczuwasz tej paniki?

– Wyczuwam! Na krew Pożogi, ja też nie jestem na nią odporny!

Guld złapał Stula Ophana za kołnierz brokatowego płaszcza i pociągnął go do zaułka.

– Przyjrzyj się dokładnie, magu. Uczyniono to w absolutnej ciszy. Nikt się nie obudził w posiadłościach po obu stronach. Nawet psy w ogrodach nie szczekały. Powiedz mi, magu, kto to zrobił?

Puścił Stula Ophana i odsunął się od niego.

Mag rzucił pośpiesznie serię zaklątek. Powietrze wokół niego wypełnił lodowaty chłód.

– To było zaklęcie milczenia, sierżancie – wychrypiał. – Chłopak krzyczał. Bogowie, jak on krzyczał. Ale powietrze zamknęło się wokół niego. To potężne czary, Guld, najpotężniejsze ze wszystkich. Nawet ślad zapachu nie mógł się przedostać, by wystraszyć psy po drugiej stronie tych murów...

– A kareta? Wygląda tak, jakby staranował ją wściekły byk. Sprawdź konia, do cholery!

Stul Ophan powlókł się do drżącego, spienionego zwierzęcia. Gdy wyciągnął rękę, koń stanął dęba i wybałuszył ślepia, tuląc uszy do czaszki. Mag zaklął.

– Doprowadzono go do obłędu! Serce wali mu jak szalone, ale zwierzę nie może ruszyć się z miejsca. Zdechnie za godzinę...

– Ale co widział? Jaki obraz utrwalił się w jego oczach?

– Nic tam nie ma – odparł Stul Ophan. – Wszystko wymazano.

Obaj mężczyźni odwrócili się, słysząc szybko zbliżający się tętent uderzających o bruk kopyt. Pojawił się zakuty w zbroję jeździec, śmiało przepychający się na swym białym rumaku między strażnikami miejskimi.

Kapturze, i co za pożytek z tego kordonu?

Przybysz miał biały, podszyty futrem płaszcz, żelazny hełm pokryty białą emalią oraz srebrną kolczą kurtę. Gałka jego pałasza wyglądała na wielki, szlifowany opal.

Guld zaklął pod nosem.

– Co cię tu sprowadza, Śmiertelny Mieczu? – zawołał do jeźdźca.

Mężczyzna ściągnął wodze i zdjął hełm, odsłaniając wąską, naznaczoną bliznami twarz oraz czarne, błyszczące, blisko osadzone oczy, które skierował na oświetlone lampami miejsce zbrodni.

– To najohydniejszy ze wszystkich uczynków – wychrypiał słabym, urywanym głosem. Opowiadano, że przed dwunastu laty sztylet skrytobójcy D’rek omal nie przebił mu gardła, ale Tulgord Vise, Śmiertelny Miecz Sióstr, wyszedł z tego spotkania z życiem, a skrytobójca nie.

– To nie jest religijna sprawa – stwierdził Guld – chociaż dziękuję ci, że przysiągłeś krążyć po mieście, dopóki nie schwytamy zabójcy...

– Schwytamy? Poprzysiągłem porąbać go na drobne kawałki. A co ty możesz wiedzieć o sprawach wiary, cyniczny niedowiarku? Czy nie czujesz w tej sprawie smrodu Kaptura? A ty, magu, czy zaprzeczysz prawdziwości moich słów?

Stul Ophan wzruszył ramionami.

– To z pewnością był nekromanta, Śmiertelny Mieczu, ale to wcale nie musi znaczyć, że jest czcicielem Boga Śmierci. Co więcej, kapłani Kaptura potępiają nekromancję. W końcu owe mroczne sztuki są atakiem na Grotę Śmierci...

– Zapierają się tego wyłącznie z powodów politycznych. Jesteś płaczliwym, pozbawionym kręgosłupa durniem, Ophan. Krzyżowałem już miecze z Heroldem Kaptura. Czyżbyś o tym zapomniał?

Guld zauważył, że jeden z jego strażników wzdrygnął się na te słowa.

– Tulgordzie Vise – rzekł. – Tu celem nie była śmierć. Nie była nim w żadnym z tych przypadków.

– Co chcesz przez to powiedzieć?

– To, że zabójca... gromadzi...

– Gromadzi?

– Części.

– Części?

– Mówiąc ściślej, narządy. Te, które na ogół uważa się za niezbędne do życia, Śmiertelny Mieczu. Ich usunięcie prowadzi do natychmiastowej śmierci. Dostrzegasz różnicę?

Tulgord Vise wsparł się na łęku siodła.

– Semantyka nie jest grą, której zwykłem się oddawać. Jeśli potrzebuje wyłącznie narządów, to po co niszczy dusze?

Guld spojrzał na maga.

– Niszczy, Stulu Ophan?

Zapytany wzruszył niespokojnie ramionami.

– Albo... kradnie, sierżancie, co oczywiście jest trudniejsze.

– Ale po co miałby kraść dusze, jeśli ich zniszczenie lepiej służy celowi, jakim jest uniemożliwienie ci zadawania im pytań?

– Nie mam pojęcia.

Tulgord Vise opadł z powrotem na siodło, zaciskając jedną zakutą w stal dłoń na rękojeści miecza.

– Nie próbuj mnie powstrzymywać, sierżancie – ostrzegł Gulda. – Mój miecz wymierzy sprawiedliwą karę.

– Lepiej niech szaleniec powije się na hakach – sprzeciwił się sierżant. – Chyba że uważasz, iż potrafisz ugasić żądzę krwi mieszkańców miasta.

Te słowa uciszyły Śmiertelnego Miecza, choć tylko na chwilę.

– Mój uczynek spotka się z ich aprobatą, sierżancie...

– To nie wystarczy, Śmiertelny Mieczu. Lepiej będzie, jak powłóczymy go po wszystkich ulicach. Ale to nie zależy ode mnie. Tak czy inaczej – dodał, podchodząc bliżej – to ty nie wchodź mi w drogę. Ostrzegam cię, Śmiertelny Mieczu.

Tulgord Vise wyciągnął już miecz do połowy, nim Stul Ophan podskoczył do niego i złapał go za ramię.

– Tulgord, nie bądź pochopny! – pisnął mag.

– Zabieraj tę wątłą łapę, świnio!

– Rozejrzyj się wokół, Śmiertelny Mieczu! Błagam!

Tulgord zrobił to, po czym wsunął powoli miecz do pochwy. Najwyraźniej w przeciwieństwie do Stula Ophana nie słyszał odgłosu sześciu ładowanych kusz. Wszystkie były teraz wymierzone w niego, a wyraz twarzy ludzi z drużyny Gulda nie pozostawiały wątpliwości co do ich intencji.

Sierżant odchrząknął.

– To dwunasta noc z rzędu, Śmiertelny Mieczu. Jestem przekonany, że dla moich ludzi ta sprawa nabrała bardzo osobistego charakteru. Chcemy dorwać zabójcę i dorwiemy go. Dlatego powtarzam: nie wchodź mi w drogę. Nie chcę cię urazić ani znieważyć twego honoru, ale jeśli jeszcze raz złapiesz za miecz, zastrzelimy cię jak wściekłego psa.

Tulgord Vise odtrącił kopnięciem Stula Ophana i zawrócił konia.

– Drwisz z bogów, sierżancie. Twoja dusza za to zapłaci.

Wbił ostrogi w boki rumaka i odjechał.

Scenę zamknął nagły upadek zaprzężonego do karety konia. Potem rozległ się ciężki trzask wystrzelonych w jego kierunku bełtów. Guld skrzywił się, gdy sześć pocisków wbiło się głęboko w ciało zwierzęcia.

Cholera, ale ich paluszki swędziały.

Obrzucił zażenowanych ludzi kwaśnym spojrzeniem.

Stul Ophan wykorzystał tę niezręczną chwilę na poprawienie ubrania.

– Twój zabójca jest cudzoziemcem, sierżancie – stwierdził później, nie podnosząc wzroku. – Nikt w Smętnej Laluni, w tym również ja, nie włada nekromancją na tak wysokim poziomie.

Guld podziękował mu skinieniem głową.

– Złożę raport królowi – oznajmił mag, gdy wróciła jego kareta. – Powiem mu, że ograniczyłeś listę podejrzanych, sierżancie. Dodam też opinię, że, jeśli nikt ci nie przeszkodzi, powinieneś wkrótce schwytać winnego.

– Mam nadzieję, że się nie mylisz – odparł Guld tonem szczerego powątpiewania, który wyraźnie zaskoczył Stula Ophana. Mag kiwnął tylko głową i ruszył w stronę karety.

Guld zaczekał, aż Ophan odjedzie, po czym odwołał na bok jednego ze swoich ludzi. Przyjrzał się twarzy młodzieńca i powiedział:

– Widzę, że Herold Śmierci przeciął ci drogę?

– Słucham?

– Widziałem, jak zareagowałeś na słowa Vise’a. Oczywiście, on miał na myśli kogoś innego w tej odrażającej roli, ponieważ przechwala się tym już od dwudziestu lat. Co jednak ty usłyszałeś w jego słowach?

– To przesąd, sierżancie. Widziałem takiego pijanego staruszka, nocą w dzielnicy portowej. Mówił, że jest Heroldem Śmierci. To wszystko. Nie było w tym nic...

– A co on robił?

– Chyba czytał ogłoszenie na Rondzie Rybnym. Ono ciągle tam wisi. Słyszałem, że ma osłony.

– To zapewne nie ma nic wspólnego ze sprawą.

– Jak bogowie zrządzą, sierżancie.

Guld przymrużył powieki, a potem chrząknął.

– No dobrze. Jak już złożę raport królowi, pójdziemy obejrzeć to ogłoszenie.

– Tak jest.

W tej samej chwili wrócił tropiciel z psami.

– Nic z tego – zameldował. – Złapały trop, sądząc z tego, jak ciągnęły pozostawiony przez kobietę albo mężczyznę, a może oboje albo żadne z nich. Jeden, drugi, a potem trzeci. Ten ostatni pachniał chyba morską wodą i olejem do miecza, więc psy i tak tańczyły na śladzie.

Guld przyjrzał się sześciu zwierzętom. Wszystkie zwiesiły łby, wywalając języki, a ich smycze zwisały luźno.

– I dokąd prowadziły te wszystkie tropy?

– Zgubiły je na nabrzeżach. Trudno się przebić przez smród rozkładających się małży i rybich flaków, hę? Albo może ślady zaczarowano. Wszystkie moje dzieci wywęszyły wór z gnijącymi rybami. To do nich niepodobne, zupełnie niepodobne.

– Sądząc po odorze, twoje psy nie tylko wywęszyły ten wór.

Tropiciel zmarszczył brwi.

– Pomyśleliśmy sobie, że lepiej będzie ukryć nasz zapach, sierżancie.

Guld podszedł do mężczyzny, a potem odsunął się gwałtownie.

Niech mnie Kaptur, nie tylko psy wytarzały się w tych rybach!

Przeszył wzrokiem tropiciela.

Mężczyzna odwrócił wzrok, oblizał wargi, a następnie ziewnął.

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 39 >