strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Eugeniusz Dębski Na co wydać kasę
<<<strona 40>>>

 

Szklany szpon (fragment)

 

 

O KSIAŻCE
Sądzicie, że jest tylko jedna rzeczywistość? Błąd. Rzeczywistości jest wiele, ale trzeba mieć klucz, który otworzy do nich drzwi. Eugeniusz Dębski dawno temu wykradł taki klucz i światy stoją przed nim otworem. Bawi się nimi. A teraz zbiera nas i otwiera przed nami kolejne furtki, by zatrzasnąć je, gdy już mamy przekroczyć próg. Nie zdradzi swojej tajemnicy. Jak bohater jednego z jego opowiadań, pożywia się naszymi pragnieniami, emocjami, naszym strachem.
Szklany szpon to wybór najlepszych opowiadań z dorobku Eugeniusza Dębskiego, przez niego wybranych i dedykowanych czytelnikom. To książka, do której będziemy powracać wielokrotnie.

Aa-a, kotki dwa, jeden potwór...

 

McGuire dobrze znał to spojrzenie – w niezrozumiały sposób oko Devey’a stawało się bardziej przejrzyste, jakby klarowało się pod wpływem nagłej myśli. Dlatego lekko tylko się zająknął i kontynuował:

– ...nie dało się wytrzymać. Musiałem go poprosić, żeby się zatrzymał, i sprawdziliśmy wóz. I wiesz, co się okazało? – mówił w roztargnieniu dalej, rozglądając się możliwie dyskretnie i nie czekając na reakcję sierżanta. – Się okazało...

Zgubił tok perory, nerwowo omiatał spojrzeniem ulicę. I nic nie zauważał.

– I się okazało, że, proszę ciebie, że w bagażniku zostały cztery karasie i zaczęły się psuć... Tak, psuć, kurza melodia...

Skończył mu się koncept. Zerknął na Devey’a.

– Co jest?

– Stop – mruknął Kat. Siedział od pół minuty nieruchomy i zamyślony, w jednym ze swych słynnych transów skojarzeniowych, kiedy widok czegoś uruchamiał sortowanie kawałków innych widoków, słów, gestów. Jak przyznał się kiedyś w zaufaniu Steve’owi, sam nie wiedział, co ma w głowie, i niemal zawsze dziwił się, że akurat TO tam było.

– Aha! Cofnij do śmietnika, tam obok hydrantu.

Pominął fakt, że trzeba najpierw zatrzymać wóz, Steve miękko wdusił pedał hamulca, przełożył dźwignię i, zerkając tylko w lusterka boczne, cofnął czterdzieści metrów, zatrzymał przy dwóch kubłach. Jeden przykryty był pokrywką, drugi nie miał kapelusza, zawartość wylewała się na chodnik.

– Nikomu nie chce się przenieść pokrywki – powiedział Devey, patrząc przed siebie, teraz wyglądał jak człowiek, który widzi zupełnie co innego niż inni okoliczni ludzie. McGuire, z poczuciem, że po raz milionowy robi z siebie idiotę, popatrzył do przodu i – jak zawsze – nic przed maską wozu nie zobaczył.

– W jednym jest pełno śmieci, a w drugim pewnie pusto – Kat kontynuował analizę postawy społeczeństwa wobec kubłów śmietnikowych.

Steve bezgłośnie zgrzytnął zębami, nauczył się tej sztuczki w czwartym dniu wizyty teściowej i szlifował wykonanie przez pozostałe sześćdziesiąt osiem dni jej pobytu. Devey opuścił szybę, leniwym ruchem wysunął rękę, nie patrząc, sięgnął do kubła i przeniósł do wozu jeden ze złoto-karminowych papierków. Foliowane od wewnątrz opakowanie słynnego batonika Paradiso, dwóch czekoladowych rurek wypełnionych różnym nadzieniem, na środku jednej rurki migdał, drugiej – orzeszek laskowy, oba mięciutkie i pachnące. Opakowanie było rozdarte w spiralę, jakby ktoś, trzymając jeden koniec, nerwowo, pośpiesznie odwijał resztę papierka okrągłymi, regularnymi ruchami. Devey upuścił papierek i nagle sięgnął po drugi – wyglądał identycznie. Sierżant chwycił całą garść i podniósł do góry.

– Takie same serpentyny – powiedział McGuire. – Jakby to ta sama osoba odwijała. Tylko kto jest w stanie zapakować się taką ilością...?

Devey drgnął, syknięciem uciszył Steve’a, wyrwał mikrofon z gniazda.

– Dyżurny, tu Dwudziestka. Jestem w połowie Hirsh Avenue, tuż za skrzyżowaniem z Jedenastą, powiedz mi – w tej dzielnicy nie było jakichś kradzieży w marketach? Chodzi o żywność, a przede wszystkim słodycze. Odbiór.

Czekali w milczeniu.

McGuire pomyślał: Gdyby tu ktoś był, to bym się z nim założył, że sierżant trafił w dychę.

– Dwudziestka, uważaj – dwie ulice dalej właścicielka sklepu zgłaszała kradzieże słodyczy, sprawdzaliśmy, ale nie było efektów; potem zaczęła zgłaszać jakieś wariactwa – że na taśmie widać znikanie batonów Paradiso i tak dalej. Sprawdziliśmy również, ale nic tam nie widać. To tyle z tej dzielnicy. Odbiór.

– Dziękuję, dyżurny. Bez odbioru. – Odłożył mikrofon i dopiero teraz zaszczycił spojrzeniem Steve’a. – Coś mi świtało z tymi batonami.

– No co? – mruknął ten. – Mamy złodzieja albo złodziei batonów, a dalej co? Wziąłeś może te małe kajdanki, te specjalne na dziecięce rączyny?

Devey milczał, rytmicznie pomrukiwał silnik, McGuire nagle przydusił pedał gazu, żeby zmusić sierżanta do jakichś działań, drgania silnika przeniosły się częściowo na karoserię, wozem wahnęło, antena zakołysała się i wykreśliła na tle nieba kilkanaście zygzaków.

– Poczekaj – powiedział Devey i wyskoczył z wozu. Steve rozparł się wygodnie, poszukał w podłokietniku klawiszy sterujących ułożeniem fotela i wystukał 99, co odpowiadało bardzo relaksującemu układowi. – Zaraz wracam...

– Yhy...

Spod na wpółprzymkniętych powiek wpatrywał się w pulsujący dwoma kropkami zegar, czas płynął, poszatkowany tymi mrugnięciami, wypychany z czasomierza rytmicznymi spazmami elektronicznego układu. Rytm mrugnięć, niemal zbieżny z biciem serca, po kilkuset uderzeniach zaczął mieć hipnotyczne działanie na McGuire’a; poczuł odpływanie, usłyszał własne posapywanie, obsunął się w fotelu przygotowany na krótką, smaczną drzem...

– Steve!

Żeby cię połamało w krzyżu!, pomyślał McGuire, gdy, wyskakując ze snu, uprzytomnił sobie, gdzie się znajduje i kto plasnął dłonią w dach radiowozu.

– Dawaj, coś jest!

Kat, nie czekając na reakcję partnera, ruszył do bramy, pewien, że tamten podąża za nim. Steve dogonił go przy windzie.

– Wiarogodny Świadek Numer Dwa powiedziała, że te papierki mogły być tylko z mieszkania numer osiem. Podobno widziała, jak zrzucano je przez okno.

McGuire odruchowo rozejrzał się, chcąc zobaczyć wysunięty na korytarz węszący nos Wiarogodnego Świadka Numer Dwa, w gwarze policyjnej Wścibskiej Staruszki, stworzenia, nie wiadomo dlaczego, zawsze ozdobionego wąskim, ostrym noskiem.

– Zrzucano tak celnie, że większość jest w kuble? – podzielił się wątpliwościami Steve, wchodząc za Devey’em do pokrytej wielowarstwowym graffiti windy.

– Właśnie, właśnie. – Palec Devey’a zawisł na chwilę nad tablicą sterującą, sierżant obliczył, na którym piętrze jest lokal numer osiem, wdusił trójkę.

– Poza tym tam mieszka matka z córką. Matka po wielokrotnym leczeniu na oddziałach psychiatrycznych, córka z bezwładem nóg. Córka ma niecałe cztery latka, matki nie widziano od kilku tygodni.

Winda sapnęła, szczęknęła czymś, jakby w powolnym zdobywaniu wysokości musiała rozsuwać jakieś zapory, zatrzymała się i nagle obsunęła o kilka centymetrów w dół, wywołując nieprzyjemny, chłodny skurcz przepony. Wyszli obaj i rozejrzeli się po korytarzu: nieprzyjemny widok – zniszczony trakt winda-mieszkanie, ślady wielokrotnego przypalania ścian, jakby jakiś dociekliwy sadysta chciał z nich wyciągnąć potrzebne mu informacje. Wyrwany wąż i kran hydrantu, we wnęce złożone dwa czy trzy połamane kije baseballowe i typowa opakowaniowa makulatura. Na suficie wisiały niezliczone małe, czarne, krótkie stalaktyciki. Devey zatrzymał się i wpatrywał chwilę w czarne strączki. Wskazał je McGuire’owi, a ten skinął głową i powiedział cicho:

– Spluwasz na tynk, zdrapujesz patyczkiem zapałki trochę mokrego tynku i, zapalając, strzelasz zapałką w górę, zapałka przyczepia się tym tynkowym klajstrem i wypala się, robiąc takie fajne czarne plamki na suficie.

– Ten kraj ma przesrane, jeśli uważasz to za fajną zabawę – mruknął Devey, wskazując, że powinni pójść w lewo.

Minęli drzwi, na których został ślad po oderwanej dawno temu szóstce, potem przebili się przez falę ciężkiego smrodu emitowanego przez drzwi z wypisaną szerokim, złotym mazakiem siódemką. Zatrzymali się pod drzwiami dziwnie czystymi, z wycieraczką pod drzwiami, plastykową, posrebrzaną ósemką na wysokości czół. Nasłuchiwali chwilę, ale drzwi nie zdradzały żadnej z domowych tajemnic. Devey nacisnął przycisk dzwonka, Steve poczuł nagle jakiś chłód na karku, zdążył pomyśleć, że jakoś trzeba było inaczej to rozegrać. Za drzwiami rozległ się głośny i wyraźny dziecięcy głosik:

– Kto ta-am?

– Otwórz, dziewczynko – zawahawszy się, powiedział Devey.

– Ja jestem kotek, a ty?

Sierżant rzucił szybkie spojrzenie na Steve’a.

– Ja się nazywam Devey, a obok mnie stoi Steve McGuire, chcemy porozmawiać z twoją mamusią... – I niespodziewanie Kat dokończył: – ...kotku.

– Mamusia teraz śpi – odpowiedziała radośnie mała – ale mogę pana wpuścić.

Drzwi szczęknęły zamkiem, McGuire zakołysał się, wprawiając górną połowę ciała w ruch, podczas gdy stopy pozostały na miejscu, ponieważ Devey dziwnie drgnął, jakby chciał uskoczyć za granicę framugi drzwi. Potem zadziwił Steve’a po raz drugi w ciągu minuty, wsadzając kciuk za połę marynarki i przejeżdżając nim po krawędzi paska. Robił tak, i nie tylko on, odruchowo sprawdzając, czy poły odchylają się gładko i nie przeszkodzą w wyjęciu broni. McGuire przypomniał sobie zimny powiew w plecy i odchylił połę kurtki. Devey przekręcił klamkę i pchnął wolno drzwi; spodziewali się, że za nimi będzie jakiś wózek z dzieckiem, ale mała zdążyła już odjechać. Sierżant wsunął się do długiego, kichowatego hallu, z którego kilkoro drzwi prowadziło do różnych pomieszczeń.

– Gdzie jesteś? – zapytał.

– Tu-u!

Devey cicho podszedł do otwartych drzwi, zatrzymał się z rękami za plecami. McGuire ze zdziwieniem zauważył, że splecione palce sierżanta podrygują. Od progu Kat uśmiechnął się.

– Dzień dobry – powiedział. – Ja jestem Devey, a ty Kotek, tak?

– Kotek mnie nazywa mamusia – powiedziało dziecko. – I Sandra. Ona mnie gimnastykuje, na zmianę z Cony’m, ale jego nie lubię, bo zawsze chce wszystko zobaczyć – co jest w safkach i sufladach i w ogóle.

McGuire zrobił pół kroku, ale Devey nie posunął się, i Steve zrozumiał, że sierżant nie chce, by i on pokazywał się małej. Na palcach okręcił się wokół własnej osi, usiłując odgadnąć rozmieszczenie innych izb i ich przeznaczenie. Przy okazji chwycił jakiś zapachowy trop, coś specyficznie zapachniało. Chemicznie i słodkawo. Narkotyki? Zmarszczył brwi i węszył, zobaczył, że Devey usłyszał jego węszenie i sam, zachowując uśmiech, wciąga powietrze przez nos.

– A mamusia śpi? – zapytał sierżant.

– Tak. Musis być cicho – ostrzegła poważnie mała.

Nie wiadomo dlaczego Steve uznał, że należy uszanować, koniecznie uszanować, jej żądanie.

– Dobrze – powiedział Devey, cicho powiedział. – A gdzie mamusia śpi? Mogę zobaczyć?

Kat, który nie pytał burmistrza, czy może zapalić w jego obecności! Kat, który nie pytał trzymającego go na muszce strzelca, czy może podrapać się po nosie?! Kat zapytał potulnie niespełna czteroletnią dziewczynkę, czy może popatrzeć na jej mamusię!

– Do-obze – przyzwoliła mała. – Ale jej nie budź!

– No coś ty! Pewnie że nie – zapewnił ją.

Odsunął się z przestrzeni drzwi, krótkim trzepotem dłoni zatrzymał Steve’a w miejscu, a sam ruszył, zaglądając do każdych drzwi. Pierwsze prowadziły do łazienki, to widać było z miejsca, gdzie stał McGuire, drugie do kuchni, trzecie były uchylone i było za nimi ciemno, widocznie w tym pokoju były opuszczone szczelne rolety czy żaluzje. Devey, zerkając do łazienki i kuchni, dotarł do ciemnego pokoju, długą chwilę stał z wychyloną do przodu głową, usiłując dojrzeć coś w mroku.

Wyglądało, że coś zobaczył, bo zesztywniał, potem wolno wsunął rękę i pstryknął włącznikiem światła. Chwilę później odwrócił się do Steve’a i, tępo patrząc gdzieś obok partnera, pokazał trzy palce, co oznaczyło konieczność wezwania pełnej ekipy z koronerem i labo na czele.

Steve rzucił się do drzwi i pognał do wozu. Czekając na windę, usiłował zanalizować minę Devey’a i myślał, kogo wezwałby, gdyby sierżant dodatkowo nie pokazał umówionego sygnału. Bo że chciał ściągnąć jak najwięcej ludzi, to było pewne. Z jego miny można było wyczytać, że najchętniej sprowadziłby dwa bataliony komandosów-kamikadze. Tylko po co? Przecież Kat nigdy i nikogo się nie bał.

***

Kapitan Horwits, gorliwy demokrata i radosny optymista niemal we wszystkim co robił, poruszył się na gigantycznej kanapie chryslera, którym od kilku godzin jechał w nieznanym kierunku. Poruszył się, ponieważ wóz zahamował łagodnie, prowadzony przez mistrzowską rękę, której Burt Horwits, podobnie jak pejzażu za oknami, nie widział ani przez ułamek sekundy. Wytracany rozpęd miękko pchnął kapitana do przodu, wóz stanął i – mimo że pasażer nadal nic nie widział za oknem – Horwits dałby sobie coś uciąć i postawiłby to na pewność, że stoją przed jakąś bramą i sprawdzane są ich przepustki. I zaraz los podesłał mu swój malutki, przychylny uśmieszek – usłyszał zbyt głośne: "Dziękuję, proszę jechać błękitnym szlakiem".

Aha, pomyślał Burt, duża jednostka z kilkoma oznaczonymi poszczególnymi kolorami obiektami, bez nazywania ich jakkolwiek. Jakaś poważna sprawa, ale to wiadomo było od początku, od chwili, kiedy do mieszkania weszła trójka wyklonowanych z tego samego niezawodnego genomu mężczyzn, wbitych w niemal identyczne garnitury, same garnitury wyznaczające ich przynależność zawodową. Środkowy mignął jakąś wtopioną w pancerny plastyk legitymacją i zaprosił do samochodu, Horwits nawet nie próbował wrócić do szafy, doświadczenie nauczyło go, że gdzieś czeka nań szczoteczka Reeder nr 4 i gruby, lazurowy, frotowy szlafrok, jakich zmienił w życiu już kilkanaście, choć żadnego nie zdążył nawet zaplamić.

Drgnął, gdy zaćwierkał telefon. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś przez pomyłkę przełączył rozmowę na ten aparat w wozie, odczekał pięć sygnałów i dopiero wtedy podniósł słuchawkę.

– Słucham?

– Kapitanie, ma pan tam straszne szambo do rozgrzebania. – Horwits odskoczył od słuchawki. Ponury, mogilny i cholernie mocny bas generała niemal boleśnie uderzył w błonę bębenka. Generał zawrócił kiedyś przez okno adiutanta, uruchamiając przy okazji dziewięć z jedenastu alarmów w zaparkowanych trzy piętra niżej samochodach. Od tej pory "przypadkowo" powtarzał wyczyn raz na jakiś czas, najchętniej podczas wizyt znaczących osobistości.

– Słyszysz mnie? – Siła głosu wzrosła i Burt podziękował swojemu aniołowi stróżowi za pomysł z odsunięciem od ucha słuchawki.

– Tak, oczywiście, generale.

– Dobrze, bo myślałem, że coś jest z łącznością – burknął bas, niezadowolony z uzyskanego efektu. – Słuchaj więc, nazwijmy operację... Eee... Nazwijmy ją... O! Greenpeace! Akurat mam tych niedojebów na ekranie. Więc tak: odpowiadasz za wszystko głową, nie wiem za co, ale odpowiadasz. Za dobę zameldujesz, najprawdopodobniej będę już na miejscu. Gdyby coś się działo, masz tam kod do mnie. – Pauza. – Pytania!? – ryknął na pożegnanie generał.

– Nie, sir.

Kliknęło coś.

Ty durny wale, pomyślał Burt, grzebiąc czubkiem małego palca w uchu. Wyobrażam sobie, że gdyby miał dużą, silną dłoń, to chodziłby po podległych jednostkach i walił każdego napotkanego po plecach, kretyn jeden. No, prawie ogłuchłem! O, chyba...

Wóz wszedł w zakręt i zaraz wyhamował. Kiwnął się na jakimś progu, przejechał jeszcze kilkanaście metrów i zatrzymał. Nagle podwójna błona szyb opadła, ujawniając, że stoją na środku podziemnego parkingu.

Aha, najpierw godzinna jazda, potem dwugodzinny lot w ładowni transportowca, potem kolejne cztery godziny jazdy, policzył Horwits, chociaż mogłem jeździć w kółko wokół własnego mieszkania i latać nad LA, i w rezultacie znajdować się trzy kilometry od domu.

Szyba między salonem i kierowcą jednak nie opadła, kapitan zrozumiał, że nie tam należy szukać przewodnika. Trącił klamkę drzwi, jędrnie mlasnęły i otworzyły się; stęknął i wysiadł, zaraz odchodząc za tylną część karoserii wozu. Skoro on nie widział twarzy kierowcy, to i tamten nie powinien widzieć jego. Opony pisnęły i został sam. Po chwili cierpliwego czekania zastukały czyjeś obcasy i w nieokreślonego kształtu plamę jasności weszła mocno zbudowana kobieta w szpitalnym uniformie – bladożółtych spodniach i takiegoż koloru bluzie bez rękawów z wycięciem w krótki szpic.

Widząc, że patrzy na nią, zatrzymała się i rzuciwszy krótkie: "proszę za mną", ruszyła z powrotem. Przemaszerowali w stałym szyku parking, wąski, piwniczny korytarz i wjechali dwie kondygnacje wyżej. Kobieta zatrzymała się i wskazawszy kierunek ręką, powiedziała wyraźnie, jakby widziała w Horwitsie obcokrajowca:

– Pokój numer dwanaście.

Nie zamierzała odchodzić ani zabierać się do żadnych innych swoich obowiązków, zanim kapitan nie wykona dyskretnego polecenia. Skinął głową, ominął pielęgniarkę i poszedł we wskazanym kierunku, ale ominął drzwi z dwunastką na solidnej metalowe tafli; nasłuchując reakcji, poszedł aż do końca korytarza i zajrzał za jego załom. Śluza albo coś dobrze ją udające. Zawrócił i pchnął drzwi. W pokoju znajdowały się dwie osoby, mężczyźni. Jeden duży, z garbatym nosem i odciśniętym na ciemnoblond włosach rowkiem od stale noszonego kapelusza, znaczy policjant. Horwits krótko odnotował, by poświęcić mu więcej czasu, bo wydał się skądś znajomy, i w tej samej chwili przypomniał sobie, skąd zna tę twarz. Gwizdnął w duchu. Drugi był szczupłym, niskim brunetem o wyraźnie semickim pochodzeniu. Horwits spokojnie i metodycznie rozejrzał się po pomieszczeniu, ocenił cholernie szybki i pojemny IBM, panoramiczny telebim z wyostrzonym rastrem, cztery telefony i piąty pod kloszem z karboplexi.

Mężczyźni nie przeszkadzali mu w zaspokajaniu ciekawości, policjant sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę cameli. Brunet skrzywił się, zamierzając protestować, jednocześnie drzwi otworzyły się, potrącając lekko Horwitsa. Ktoś z tyłu syknął "Przepraszam!". Za kapitanem stał z władczą miną grubas z ogoloną, matową czaszką. Sapnął przez nos, ominął Horwitsa i zwalił się w fotel.

Zdecydowanie czuł się tu gospodarzem i zdecydowanie zamierzał czuć się tak, mimo gości, nadal.

– Dzień dobry, panowie – zatoczył głową precyzyjnie odmierzoną część łuku od policjanta do semity. – Sierżancie, proszę tu nie palić...

Wywołany spokojnie włożył camela do ust i podniósł zapalniczkę. Gdy kłąb dymu uleciał w górę, pokazał go grubasowi:

– Wyciąg działa znakomicie, a ja nie podpisywałem zgody na odwyk.

Korpulentny gospodarz rzucił okiem na wyciągającą się ku górze wstęgę dymu i obojętnie wzruszył ramionami, jakby ustępował upartemu dzieciakowi.

– Sierżant Devey – powiedział, wskazując palacza. – Policja miejska. – Nie sprecyzował, w jakim mieście prawa broni Devey. – Kapitan Horwits, wydział SPT. – Uznał słusznie, że wszyscy wiedzą, o co chodzi, i nie trudził się rozszyfrowywaniem skrótu. Popatrzył na bruneta i przedstawił go:

– Emmerheldt. Ja się nazywam Patchet i dowodzę operacją "Greenpeace". W danej chwili podział wiedzy jest taki, że sierżant wie, skąd mamy obiekt i co on mniej więcej potrafi, jest też tu w roli dodatkowej ochrony, doktor Emmerheldt utrzymuje go przy życiu, kapitan zajmie się za chwilę grzebaniem w jego delikatnej maszynerii, a ja koordynuję całość. Do mnie spływają wszelkie zapotrzebowania, wszystkie pretensje, informacje i hipotezy. Doktor Emmerheldt zajmuje się obiektem od strony medycznej, ale wie mało o prehistorii odkrycia go, więc powinien z zainteresowaniem wysłuchać, jak i dlaczego znalazł się na orb... w orbicie naszych zainteresowań.

Wolno przyjrzał się po kolei wszystkim obecnym, każdemu udzielając tyle samo czasu i wagi spojrzenia.

– Należałoby zapytać, kto ma pytania, ale myślę, że jeśli nie ma bardzo istotnych, to powstrzymajmy się, aż wszyscy będą wiedzieli mniej więcej tyle samo. Sierżant przekonał mnie, że jeśli zaczniemy przerywać mu pytaniami, to jednocześnie będą powstawały hipotezy i rodziły się spory. Tak więc...

Podarował każdemu z obecnych identyczne, pytające spojrzenie, które jednocześnie zobowiązywało do milczenia: "Ostatnia szansa na pytania. Nie? To dobrze". Odpowiedziało mu zdyscyplinowane milczenie.

Horwits miał ochotę je złamać, ale czuł już gdzieś w środku sklepienia czaszki rodzący się czerw ciekawości, zwierzę o niespożytej energii i absurdalnej mocy głodu, zaspokojenie którego stało się możliwe tylko poprzez przyjęcie oferty pracy w jednym z tych wydziałów Zjednoczonego Dowództwa, które ironicznie określane były przez konserwatywnych i nie rozumiejących "o co tu chodzi" mundurowych jako Specjalne Przez Tajne. To ssąco-gryzące bydlę było na tyle inteligentne, że chwilami, kiedy w grę wchodziło zaspokojenie jego głodu, pozwalało nawet sobą sterować, to znaczy pozornie tłumić. Teraz też – zadrżało, zadygotało, zgrzytnęło zębami i ucichło.

Horwits więc zmilczał. Patchet chrząknął dyskretnie i popatrzył na Devey’a. Sierżant strzepnął popiół w kierunku kratki zasysającej powietrze znad podłogi.

– Chronologicznie rzecz ujmując, pierwszym tropem były znikające batoniki Paradiso. Właścicielka sklepu zgłosiła nękające ją kradzieże tych właśnie batonów, kilka razy policjanci odwiedzili ten sklep, ale poza jej słowami nic nie potwierdzało notorycznych kradzieży. Kobieta miała w sklepie system kamer na podczerwień, ustawiła jedną na kosz z batonami i przyniosła nam kasetę, ale jej zawartość, zamiast potwierdzić jej słowa, skierowała nas na fałszywy trop. Krótko mówiąc, uznaliśmy, że kobieta jest niezrównoważona i prymitywnie nas usiłuje wykiwać. Oto to nagranie.

Wychylił się i wdusił "play" w szczerzącym jak zęby dziesiątki podświetlonych klawiszy panasonicu. Na ekranie telebimu pojawił się kosz z setkami batoników w migotliwych złotych i czerwonych opakowaniach.

– To jest nagranie z trzeciego czuwania, tuż przed północą. – Devey odczekał chwilę, wpatrując się w wężyk cyferek z migocącym ogonkiem – setnymi i dziesiętnymi sekund. – Uwaga!

Kosz drgnął. To znaczy tak to wyglądało, jakby drgnął, w rzeczywistości z obrazu na ekranie zostało wyszarpniętych kilkanaście batoników, kilka innych, te, które pozostały, obsunęły się, w głośnikach zaszeleściło. Umilkło i zestaliło się, i znów tylko migocący ogonek wężyka zmieniał się na ekranie.

– Nic więcej. Powtarzamy w dużym zwolnieniu – oświadczył sierżant.

Obraz mignął i znowu zobaczyli ten sam kosz, nieco jakby rozmazany i wolno turlające się cyferki w końcówce, teraz można było spokojnie odczytywać: siedemdziesiąt cztery, siedemdziesiąt pięć, siedemdziesiąt sześć...

– Na siedemdziesiąt osiem – ostrzegł Devey.

Dwie sekundy później z ekranu zniknęło, skokowo, bez żadnych smug, mglenia, mżenia i innych efektów, kilkanaście batonów. Sierżant głęboko odetchnął. Zastopował magnetowid. Na ekranie zamarł wysoki stos dwubarwnych beleczek.

– Ilebyśmy nie oglądali i nie zwalniali obrazu – nic nie ma. Ułamek sekundy wcześniej batony były, klatkę, że tak powiem, później – nie ma. Dlatego po pobieżnej analizie na posterunku uznano, że właścicielka sklepu zmontowała po prostu taśmę, nie wiadomo, po co, gdzie i jak, ale zmontowała. Ten etap sprawy był poza mną, dotarłem doń wstecznie, po eee... zapoznaniu z pewnymi innymi elementami. – Sierżant zaciągnął się ostatni raz papierosem i nagle, wywołując u Horwitsa nieprzyjemny skurcz odrazy, zgasił papierosa w zagłębieniu lewej dłoni. Chwilę później wyjął z konchy dłoni mały, metalowy kapsel i cisnął nim do kosza.

– Trop drugi... – zapowiedział sierżant. – Przed jednym z domów uboższej części miasta znajduje się pojemnik na śmiecie, w pojemniku odkrywamy kupę opakowań po batonach Paradiso, dokładnie mówiąc: czterysta siedemdziesiąt sześć. Uprzedzając pytania, powiem, że dyskretnie zbadaliśmy inne sklepy i w najbliższej okolicy, w pewnym określonym promieniu, stwierdzono zwiększony popyt u młodocianych złodziejaszków na te właśnie batony. W domu wspomnianym wcześniej mieszka trzyipółletnia dziewczynka. Jest sparaliżowana od pasa w dół, nie ma ojca – popełnił samobójstwo, a o matce mówią w okolicy, że jest niezrównoważona psychicznie, i tę właśnie w opinię podzielają lekarze. Kilka razy spędzała od kilku dni do kilku tygodni w miejskim ośrodku psychiatrycznym. Dziewczynka jest dobrze znana pracownikom opieki społecznej, trzy razy w tygodniu przychodzi do niej przedszkolanka, żeby się pobawić i stymulować rozwój. Dwa razy w tygodniu zaś – rehabilitantka. Tak z grubsza wygląda ta rodzina. W chwili, gdy odkryłem kilkaset opakowań i wścibska sąsiadka poinformowała mnie, że widziała, jak cały kłąb opakowań spadał z okien do kubła, weszliśmy z partnerem do tego mieszkania, gdzie okryliśmy to...

Wychylił się jak przedtem i trącił palcem "play", ale teraz zrobił to z pewnym wahaniem, może obrzydzeniem czy strachem. Ciekawość Horwitsa zaczęła podskakiwać w miejscu jak dziewczynka niecierpliwie czekająca na odmierzenie czterech gałek lodów. Ekran mrugnął kilka razy. Pojawił się na nim korytarz mieszkania, jasne plamy po maźnięciach halogenów mieszały się z smugami czerni, kilka razy obiektyw liznęły bezpośrednio światła i wtedy jaskrawe powidoki smużyły przez moment. W polu widzenia kamery znalazł się Devey, stał ponuro oparty barkiem o ścianę, ruchem jednej brwi wskazał kamerzyście ciemny prostokąt drzwi, kamera, podskakując, przysunęła się bliżej, sierżant wysunął ramię i włączył światło, ale sam nie wchodził do pokoju.

To był mały pokoik z zasuniętymi szczelnie żaluzjami. Było w nim tylko kilka mebli, tapczanik, szafka, ale gdyby nawet wypełniały go oryginalne chippendale i tak co innego przykułoby uwagę. Od sufitu, od haka po żyrandolu, zwisała cienka linka, na jej dolnym końcu nieruchomo wisiała mumia. Skurczona, pomarszczona, wyschnięta czaszka zwrócona była do obiektywu tak zwanym półprofilem, widać było wyraźnie jedną gałkę oczną, jasną i błyszczącą, co kontrastowało ze skórą, fałdy której zachowały naturalną barwę na wypukłościach zmarszczek i pociemniały w załomach, przez co twarz wisielca wyglądała jakby ktoś pomalował ją w zebrzasty wzór, nie wiadomo, w jakim celu i jak. Kamerzyście zadrżała ręka, obiektyw zsunął się niżej, na szarą, workowatą sukienkę, całą upstrzoną brązowymi, podłużnymi smugami, z szerokich rękawów wystawały chude, jak oskórowane ręce, choć pokryte cienką warstwą suchego, łuszczącego się naskórka. Zoom kamery cofnął się, objął całą postać, wraz z chudymi nogami, podobnymi do nóg więźniów obozów koncentracyjnych – okrągłe, wystające kolana, piszczele obciągnięte cienką warstwą tkanki nad i pod kolanami, bose stopy z rozwartymi we wszystkie strony palcami stóp. Nagle zwłoki poruszyły się, wolno okręciły na linie, ustawiły błękitnymi oczami, niepasującymi do reszty ciała, wpatrując w kamerzystę. W głośnikach ktoś bełkotliwie wyrzucił z siebie długą, ale niespecjalnie oryginalną wiązkę przekleństw.

Sierżant Devey odczekał jeszcze chwilę i, gdy ciało okręciło się jeszcze bardziej, ustawiło do kamery w pełni en face, wdusił klawisz, tym razem "pause", i zostawił na ekranie makabryczny widok. Jego milczenie zmuszało pozostałych do wpatrywania się w ekran, w końcu Patchet poruszył się, ale Devey znakomicie wyczuł jego intencje i powiedział:

– To jest właśnie matka dziewczynki, nie żyła od pięciu tygodni, co najmniej. Ciało zostało zmumifikowane, spetryfikowane, czy jeszcze coś tam, samobójstwo na sto procent. To jest tak zwany stan zastany – podsumował intonacją sierżant. – Po przesłuchaniu rehabilitantki i pedagoga maluje się następujący obraz: żadna z nich nie widziała od ponad półtora miesiąca matki. Uznały – nie widząc jej, gdy przychodziły do małej – że korzysta z ich obecności i wychodzi na zakupy czy załatwiać jakieś swoje sprawy. Ponieważ mała ani razu nie poskarżyła się na nic, nie miały podstaw do niepokoju. Dziewczynka była czysta, miała na sobie czyste ubranka, zresztą, jak mówiły, to bardzo samodzielne dziecko, mieszkanie było w miarę czyste, czyli – jak zwykle.

Niespodziewanie policjant pochylił się i z dziwną miną trzasnął w jeden z klawiszy, z ekranu zniknęły zmumifikowane zwłoki i pojawiła się twarz dziecka, trzyletniej dziewczynki, poważnej, wyraźnie wyczekująco wpatrującej się w obiektyw. Dziewczynka miała wysokie czoło, które miała osłonić grzywka, ale ta nie spełniała swojej roli, ponieważ włosy były rzadkie, cienkie, na dodatek miały taką mdłą, jasną barwę, o których większość ludzi i protokoły policyjne mówią: "włosy nieokreślonego koloru". Cierpliwe oczy miały podobną do włosów, nieokreśloną barwę, ni to jasnoniebieską, ni to szaro-popielatą. Poniżej sterczał mały, zadarty do góry nosek i blade, cienkie wargi.

– A to jest Kotek, czyli Agnes Ramona Nascimento, piekielny dzieciak...

– Sierżancie! – wtrącił się Patchet z taką energią, jakby czekał tylko na jakieś uchybienie Devey’a, może zresztą, niezgodnie z tuszą, ale dysponował naprawdę dobrym refleksem. Uniósł do góry palec i nabrał tchu do dłuższej perory, Devey pochylił głowę w jego kierunku. Andaluzyjski byk szykujący się do szarży, zdążył pomyśleć Horwits

– Umówmy się...

– Nic z tego. Mam już wszystkie soboty w tym miesiącu zajęte. – Wypalił policjant. – Zresztą nie jest pan w moim typie.

Horwits przechwycił szybkie spojrzenie Emmerheldta, tamten jakby chciał mu powiedzieć: "No to mamy za darmo cyrk, choć nie najwyższego lotu".

– Niech pan zachowa ten swój posterunkowy dowcip na chwilę, kiedy będzie pan z powrotem w swoim bagienku, sierżancie. Z tego co wiem, lubi pan babrać się w jakichś takich gównach.

– Aha. Przecież tu jestem!?

Patchet wbijał przez chwilę jadowite spojrzenie w Devey’a, ale na sierżancie nie sprawiało to widocznego wrażenia.

– Przeżywasz tu przygodę swojego życia – wycedził w końcu Patchet.

– Właśnie, brakuje mi jeszcze, żebyś kupił nam po lodzie – natychmiast zripostował sierżant.

– Proponuję, żebyśmy spotkali się za godzinę – wtrącił się Horwits, którego przestało bawić to słowne okładanie się dwu uczestników spotkania, a przypomniało, że tajemniczy powód ich spotkania tu nie został jeszcze wyjawiony. – Chyba sprawa na tym nie ucierpi? – dokończył zjadliwie.

– Niech pan kończy! – warknął Patchet.

– Wnioski są następujące: matka nie żyje od pięciu tygodni, a ktoś-coś udawało, że jest inaczej. To coś-ktoś sprzątało mieszkanie, ale dziwnie: podłoga jest odkurzona czy wymieciona dokładnie wokół mebli, ale ani o milimetr nie przekraczając ich granicy, na przykład pod łóżkami zalega warstwa kurzu. Ktoś-coś kradło w nieznany sposób batoniki Paradiso, którymi żywiła się dziewczynka. Również to coś-ktoś doprowadziło do mumifikacji zwłok Sylwii Nascimento.

– Zaraz – wtrącił się Horwits. – Chce pan po...

– To coś-ktoś... – podniósł głos policjant i Horwits posłusznie zamilkł – ...spowodowało, że gdy trzy czy cztery razy fizykoterapeutka zapytała o mamusię, ta odzywała się z sypialni, mówiąc, że ma straszną migrenę, że niczego nie potrzebuje, że za chwilę będzie jej lepiej, i żeby, broń Boże, nie wchodzić do sypialni, bo światło i najmniejszy hałas ją dobijają. – Sierżant odetchnął w widoczny sposób i powiedział jeszcze:

– Chcę przez powiedzieć – zwrócił się do Horwitsa – że nasz mały kotek w jakiś sposób robił to wszystko, przy pomocy jakiejś psychotelekinezy czy innego szajsu. – Wyciągnął rękę i wystawił kciuk: – Zna ten sklep bardzo dobrze, więc stamtąd kradła w nocy batony, a potem wyrzucała całe kłęby opakowań dokładnie do kubła. Wiedziała, że trzeba posprzątać, ale nie do końca znała metodykę tej działalności. Spowodowała jakoś, że matka przestała się rozkładać, może za bardzo śmierdziało? I, w końcu, wiedząc, że gdy świat dowie się o jej śmierci, zmieni się jej życie, symulowała w razie potrzeby głos matki.

W pokoju zapanowała przejmująca wielomegawatowa cisza. Horwits siłą powstrzymał się od otwarcia ust, był przekonany, że jakiekolwiek pytanie zada, okaże się, że Devey z Patchetem już je zadali. Nie wytrzymał Emmerheldt:

– Chce pan powiedzieć, że to dziecko dało popis telekinezy o takiej mocy? Tak różnorodnej? Z jakimś brzuchomówstwem przy okazji?

– Ja? – teatralnie zdziwił się policjant. – Ja wolałbym niczego takiego nie mówić!

– To jest hipoteza dość wątła, w świetle przedstawionych okoliczności – powiedział w końcu Horwits, chcąc wyciągnąć jak najszybciej i jak najwięcej z policjanta, który – był tego pewien – miał jeszcze jakiegoś asa w rękawie.

– W łazience odkryliśmy pralkę ze świeżoupraną bielizną – powiedział wolno sprowokowany sierżant. – Wtyczka tej pralki praktycznie nie istnieje, i to od dawna, tymczasem bielizna była wyprana i odwirowana rankiem tego dnia, kiedy weszliśmy do mieszkania.

Kapitan zastanawiał się chwilę.

– Jeśli się umie, można i bez wtyczki podłączyć pralkę do prądu – powiedział wolno.

– Pod warunkiem, że jest prąd, a w tym mieszkaniu od dwunastu dni nie było, ponieważ od pół roku nie płacono. Został odłączony. Tymczasem ja sam widziałem w kuchni ekspres z ciepłą jeszcze, choć spleśniałą kawą, i oglądałem zwłoki matki przy świetle; dopiero przed samym przyjazdem ekipy nagle światło zgasło. Kazałem nawet usunąć awarię technikom, ale musieliśmy ciągnąć kable z korytarza.

– Tak, panowie – wtrącił się Patchet. – Nie ma wątpliwości, że stoimy oko w oko z największym fenomenem wszechczasów.

– Żeby już wszystko było jasne – przerwał mu bezceremonialnie, wzbudzając niestarannie maskowaną wściekłość, Devey. – Kiedy pierwszy raz zjawiliśmy się pod mieszkaniem, rozmawialiśmy z dziewczynką pod samymi drzwiami, byłem przekonany, że podjechała pod nie jakimś wózkiem, tymczasem ona siedziała w specjalnym foteliku bez kółek, a jednocześnie kilkanaście sekund wcześniej otworzyła nam drzwi. Jeśli słowo lewitacja może coś oddać, to chyba właśnie to...

Patchet przełknął złość, wyprostował zaciśnięte wcześniej palce, aż trzasnęło w jakimś stawie. Sapnął i powrócił do roli koordynatora i szefa:

– Fenomen ów, jak widzimy z tej opowieści, składa się z zestawu paranormalnych zjawisk, nieobserwowanych dotychczas w takim nasileniu i, rzecz jasna, w takiej eskalacji. – Zamilkł i – tak to widział Horwits – zaczął odmierzanie starannie zaplanowanej efektownej pauzy. Kiedy uznał, że należy ją zakończyć, nagle odezwał się Emmerheldt:

– Podsumowując, żebym kiedyś nie wyszedł na głupka: matka zmarła, a malutka Agnes dokonała nieumiejętnej mumifikacji ciała, tak?

Patchet niechętnie skinął głową, to on powinien prowadzić podsumowania. Devey prychnął:

– Nieumiejętnej?! Nie widział pan tych świeżutkich oczu przy wyschniętej i pomarszczonej jak stare wierzchy butów dziadka skórze?

Emmerheldt miną przyznał się do zarzuconej mu ignorancji i kontynuował:

– Poza tym dziewczynce nie przyszło do głowy nic innego jak ukrywanie śmierci matki poprzez emitowanie z jej pokoju głosu i sprzątanie mieszkania? – zaakcentował wypowiedź, prostując wskazujący palec. – Prócz tego dziewczynka może teleportować do siebie przedmioty o nieustalonej, ale znacznej, jak na stan naszej wiedzy, wadze, na dodatek trochę lewituje... Czy coś opuściłem?

 




 
Spis treścii
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Wywiad
Kirył Jes'kow
Andrzej Pilipiuk
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
P. Zwierzchowski
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
M. Koczańska
Ł. Orbitowski
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
M. Koczańska
Joanna Łukowska
T. Zbigniew Dworak
Magdalena Kozak
Anna Marcewicz
XXX
Elizabeth Moon
Elizabeth Moon
D. Drake, S.M. Stirling
Fabrice Colin
Clive Barker
Steven Erikson
Eugeniusz Dębski
Marcin Wolski
 
< 40 >