strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 13>>>

 

Jeden wiersz poleceń
z totalitarnym podtekstem

 

 

Cyklicznie, co miesiąc się to powtarza: nieznośny ból, wypróbowywanie coraz to nowych środków, zatruwanie środowiska naturalnego toksycznymi wyziewami, płacz, lament, z regularnością obrotów srebrnego globu. Niemalże. Wypróbowywanie nowych, genialnych edytorów tekstu, albowiem coś trzeba napisać, bo wypada, bo się chce, bo... cholera wie co. W każdym razie, jak się nie napisze, będzie jeszcze gorzej.

Co miesiąc zaczyna się od konstatacji, że nic już, koniec, pustka, ach ja wielki tfurca, największy na moim podwórku, może nawet klatce schodowej. Sławny na cały świat w Warszawie (tu cytuję Rysia Krauze). Niczym jeden z owych dwu milczących rabinów (a drugim niewątpliwie jesteś Ty, wierny czytelniku) nic już nie mam do powiedzenia, z powodu, że już wszystko powiedziałem.

Tymczasem guzik prawda. Prawda jest taka, że z tfurczej roboty, przepraszam radosnej twórczości, robi się coś, co jest jakimś konkretnym zadaniem. Chcesz czy nie chcesz, zaczynasz w pewnym momencie wojnę ze światem, nie wiem, czy poprawianie, czy psucie, ale przypomina to orkę, skiba za skibą, jak zacząłeś od lewej musisz konsekwentnie dojechać do prawej. Z czego się to bierze? Zapewne z jakiegoś konsekwentnego obrazu świata, który człek biedny w tym miesięcznym cyklu sobie wypracowuje.

Wystarczy mieć trochę więcej szkoły niż podstawówka, albo nawet solidnie przerobić materiał tejże, żeby człowiekowi przestało się zgadzać, żeby zaczął się czuć robiony w balona, żeby miał powód od wyrwania sztachety z płota. Będzie do rymu: głupota. Kiedyś sądziłem, że nie istnieje sztuka o wartości ujemnej. Dziś wiem, że jak najbardziej, i dość łatwo zdefiniować, jak to zmierzyć. Sam pomiar to już osobna sprawa i bynajmniej nie jest tak, że unikniemy tu strasznie filozoficznej sprawy wpływu miernika na wyniki, bynajmniej nie w takim stopniu i w tak jasno zdefiniowany sposób jak w przypadku woltomierza podłączonego do wysokooporowego obwodu. No cóż, elektrycy wiedzą bardzo dobrze, że pokaże za małe napięcie.

Sztuka o wartości ujemnej to sztuka ogłupiająca. Sztuka minimalizująca człowieka, wtłaczająca mu do głowy kiepski, gorszy niż posiada system wartości, tłamsząca go, sprowadzająca do coraz niższych instynktów. Zamieniająca z podmiotu, z świadomego i skłonnego do dyskusji z twórcą do biernego Kobyszcza Szczęścia, któremu wystarczy podkręcić gałkę, by stęknęło z zachwytu kopnięte w zadek. Sęk w tym, że Stanisław Lem, opisując Kontemplator Bytu Szczęsnego (cytuję z pamięci, erudyci zechcą wybaczyć, jak coś pokręciłem), wyobraził sobie, że ów aż przysiadł, gdy zobaczył zachód słońca. Był kiedyś taki rysunek w dawnym, nieistniejącym już "Przekroju" w krakowskiej wersji. Oto taras bardzo ekskluzywnej restauracji, bardzo eleganckie towarzystwo i przepiękny widok na zatokę z zanurzającą się w jej wodach naszą gwiazdą. Wszyscy zajęci sobą, jeden tylko mały piesek wpatrzony w niezwykłe przedstawienie przyrody...

Sztuka, czym jest diabli wiedzą, ale dość dobrze wiadomo o wielu rzeczach, że sztuką nie są, że nie jest to wynik świadomego wyboru tfurcy czy twórcy, wszystko jedno. Wiadomo także, że kontakt ze sztuką to przekraczanie jakichś barier, to zmiana czegoś w łepetynie, pewnie jakichś połączeń w nasze sprzętowej sieci neuronowej. Kontakt ze sztuką wymaga nie tylko wrażliwości, ale aktywności. Sztuka najprawdopodobniej rozwija, artyści zazwyczaj są ludźmi ciekawymi świata, zazwyczaj kontakt z nimi coś daje, następuje przepływ wiadomości, czasami zaskakujących opinii. Artyści starają się być przeciwieństwem nudy i przewidywalności. Przy prawdziwym artyście rzeczywiście nikt nie jest bezpieczny.

Jednak sztuka, która zapewne jest częścią naszej kultury, być może śródziemnomorskiej (w znaczącej części), została już bardzo dobrze przez całe tysiąclecia przetestowana do tego, co i jak propagować. Co najmniej od stuleci dobrze wiemy, co jest głupie i co jest ogłupiające. Ano wiemy. Każdy wie i jak się dobrze zastanowi, to przy odrobinie dobrej woli sobie przypomni.

Każdy?

Ahoj telewizjo! Bo do kogóż mogę pić? W samej formule obrazkowej komunikacji jest coś małpiego. To właśnie małpy mają taką cechę, że choć nic nie rozumieją z ludzkiej mowy, wgapiają się i naśladują. Złośliwcy przypisują taką cechę jeszcze kilku narodom na tym pięknym świecie, ale generalnie jest inżynierska zasada, która mówi, że w razie gdyby wszystko zawiodło, należy przeczytać instrukcję. I już wiemy, że czytanie ze zrozumieniem jest bardzo trudną sztuką. Tylko z powodu kłopotów z produkcją taśmy filmowej w starożytnym Egipcie posługiwano się komiksem do przekazywania myśli. Niektórzy nazywają to hieroglifami, niektórzy pierwszym pismem, ale ja wiem swoje, że chodzi o komiks.

Niby obrazkowym pismem posługują się elektronicy. Jest jednak Tajne Pismo, świadectwo światowego spisku. Bo choć wszyscy wiedzą, jak wygląda symbol bateryjki, żaróweczki i wyłącznika, to gdy kazać zmontować obwód na podstawie SCHEMATU IDEOWEGO a nie MONTAŻOWEGO, to gdy ktoś to zrobi, a nie strzeli sobie w łeb lub potnie tępym niezbędnikiem, to jest podejrzany o skończenie przynajmniej technikum elektronicznego. Tenże absolwent przeszedł trudny etap nauki CZYTANIA schematów. Znaczy należy do klanu takich, co jak im coś nasmarować na kartce papieru, to potrafią na tej podstawie coś zrobić i to coś zadziała. To magowie, hydraulicy, elektrycy i niektórzy księgowi. Generalnie jak czytasz ze zrozumieniem, jesteś w tej lepszej ćwiartce, bynajmniej nie połowie społeczeństwa.

Ja też umiem szematy! Umiem nie tylko czytać, ale nawet umiem liczyć. Na przykład policzyć głębokość krytycznego sprzężenia zwrotnego, przy którym następuje wzbudzenie się układu. Prawda, jakie mondre? (W zdecydowanej sprzeczności z mądrym!)

Trudno się jednak dziwić, że skoro tak na oko 3/4 społeczeństwa ma kłopoty z trafieniem pod wskazany adres z pomocą adresu wypisanego na kartce papieru i mapy albo tak zwanego planu miasta, TeleVizja (to złośliwość, nie nazwa firmowa) pokazuje. Paluchem ło, TU! A ty, czytelniku, nie możesz jej powiedzieć: "No do kogo ta mowa, przecież wiem, że tu, podpisane". Nie, ty masz wybałuszyć swoje oczęta, rozewrzeć je jak najszerzej w geście bezgranicznego zdziwienio-uwielbienia i stęknąć z zachwytu: łoj! Wszelako dla osiągnięcia tego efektu, jak przewidział wielki Lem, jak KoBySzczu trza ci skręcić świadomość na minimum.

Jednym ze sposobów jest udowodnienie ci, że ze swoim małym rozumkiem niczego w tym świecie nie zdziałasz.

Otóż po pierwsze, muszą ci wmówić, że istnieje jakaś Firma lub Urząd, albo Świątynia, której działania nie jesteś w stanie pojąć. Jak w Zamku u Franza Kafki. Owszem, widzisz najbliższe powiązania, może ci zdawać, że jesteś w stanie wpływać na bieg wypadków, ale nie wiesz, kto z kim śpi i kiedy, nie jesteś Namaszczony. W związku z powyższym nie możesz się buntować przeciw Systemowi. Każdy bunt zostanie... zignorowany. Nie jesteś dla Nas groźny. Nie chcesz... proszę bardzo, możesz Linus pisać sobie jakiś tam system. My ciebie nie zauważamy.

My myślimy o sobie pozytywnie, to znaczy, wiedzę objawioną posiadamy, tylko my ją posiadamy, nawet gdybyśmy nie wiedzieli, na czym ona polega. Nieważne. Trzeba wmówić potencjalnemu naszemu klientowi czy odbiorcy, że ją mamy. Na tej podstawie kreujemy naszą więź z Naszymi Wiernymi Wyznawcami. Nie klientami. To coś innego, albowiem klient jest człowiekiem wolnym, klient może się targować, a co najgorsze, ruszyć swoją mózgownicą i powędrować do konkurencji. Tę zaś należy zniszczyć. Najlepiej środkami prawnymi, najgorzej za pomocą uczciwej konkurencji. To ostatnie prawie się nie zdarza.

Niestety, może się zdarzyć, że nasz klient połapie się, że jesteśmy mu do niczego niepotrzebni. Że na przykład, co produkujemy, jest mu do niczego nieprzydatne, ze może to zrobić sam, albo niewielkim wysiłkiem, albo kosztem czasu poświęconego na naukę. Może się wbić w przekonanie, że Firma lub Urząd mogą mu na warsztat skoczyć. Najgorzej jak się zacznie po świecie rozglądać, jak się czegoś nauczy. Może się okazać, że to co mu sprzedajemy jako cuda na kiju, sam zrobi i to znacznie lepiej.

Swoim zwyczajem wjadę na linuksowe podwórko, bardzo przepraszam ale chodzi mi tylko o klinicznie czyste przykłady.

Na przykład może sam sobie napisać system operacyjny albo jakiś program. No to na tę okoliczność wielkie firmy programistyczne zaczęły tak tresować użyszkodnika (przepraszam, użytkownika), by nie potrafił się obyć bez GUI-a. Dowcip w tym, że napisanie programu z tym GUI-em (no dobra, panie proszę się przestać czerwienić: Graphic User Interface) było w pewnym okresie znacznie trudniejsze. Nawet dziś wymaga ono przynajmniej znajomości narzędzi takich jak Kylix firmy Borland, czy Delphi. Co prawda w Linuksie też mamy już programy i co najmniej dwie znakomite biblioteki GTK i QT, czyli zestawy graficznych elementów do tworzenia aplikacji wyposażonych w tego... no sami rozumiecie, lecz tak, czy owak, napisanie najprostszego programu w C++ jest zwyczajnie znacznie łatwiejsze.

Więc chodzi oto, kochany czytelniku, że jak sobie już napiszesz, wiesz, że to cóś jest g... warte. Nie szkodzi, że chodzi, że się nie wysypuje, że nie potrzebuje prawie żadnych zasobów, że ma mikroskopijną objętość i milion innych jeszcze zalet. Ostatecznie możesz sobie używać swój bardzo amatorski program, ale nawet niech ci do główki nie przychodzi go rozpowszechniać: ośmieszysz się tak bardzo, że ze wstydu nie będziesz wiedział gdzie się podziać.

Można jednak posunąć się znacznie dalej. Podam ci konkretny przykład i propozycję eksperymentu bardziej psychologicznego jak informatycznego. Jeśli interesujesz się komputerami, zapewne wiesz o czymś, co się zwie wektoryzacją rysunku. Być może nawet wiesz, że istnieje coś takiego jak Corel Trace. Jeden z wielu komercjalnych programów do tej właśnie wektoryzacji. Jeśli nie wiesz, o co chodzi... to musisz doczytać. Na wszelki wypadek dodaję, że postscript jest zapisem wektorowym obrazków. Tu jednak muszę coś opowiedzieć o czem mowa, żeby dać wyobrażenie o komplikacji owego procesu automatycznej przeróbki grafiki. Mianowicie bitmapa to opis, który wygląda mniej więcej tak: "Mamy obrazek kolorowy i zapisaliśmy go, dzieląc na kwadraciki ustawione po 800 w linii, razem 600 linii. A teraz podajemy po kolei kolory każdego z 480000 kwadracików, kwadracik pierwszy...". Zapis wektorowy to informacja typu "narysować z największą możliwą dokładnością koło o promieniu 100 jednostek i środku 200 na 300". Jednym z największych cymesów wektoryzacji są krzywe Beziera, dzięki którym odręczny rysunek kociej mordy zmieści się na kilku kilobajtach. Wektoryzacja to proces zamiany pierwszej metody opisu na drugi. Nie trzeba chyba specjalnie tłumaczyć, że potrzebny jest cwany, powtarzam, cwany algorytm. Oczywiście firmy informatyczne twierdzą, że mają najcwańsze. Rzecz można skomentować tak: a w jakiej firmie sprzętu transportowego wynaleziono koło?

Otóż pod adresem http://potrace.sourceforge.net/#downloading możesz sobie pobrać program potrace by Peter Selinger do owej wektoryzacji. Moim zdanie lepiej pracujący od tych firmowych, wszelako z jedną cechą: nie ma GUI-a. Posługiwanie się nim jest dość banalne, trzeba z wiersza poleceń napisać, będąc w katalogu, w którym znajduje się konwertowany obrazek, komendę: potrace opcje (określenie typu pliku, parametrów przetwarzania,) nazwa pliku konwertowanego, nazwa pliku, do którego konwertujemy. Na przykład tak:

potrace –p kwiatuszek.bmp kwiatuszek.ps.

Robię tu "nie bez kozery " kawałek wykładu o komputerowej grafice. Jeśli chcesz mieć trochę intelektualnej zabawy, bynajmniej nie komputerowej, ale psychologicznej, zainstaluj sobie ten program i sprawdź, jak wielu ludzi będzie miało koszmarne kłopoty z poprawnym napisaniem JEDNEJ LINIJKI TEKSTU.

Programiści sobie poradzą, wysypią się sekretarki, redaktorzy i cała reszta towarzystwa, chyba że znajdziesz jakiegoś linuksiarza. On będzie umiał napisać zapewne tę JEDNĄ LINIJKĘ TEKSTU.

Ot, potrzebna jest chwila zastanowienia, albowiem były czasy, kiedy użytkowanie komputera zaczynało się od wydawania komend pisanych z klawiatury. Były czasy Szczęśliwego DOS-a, gdy każdy użytkownik mniej lub bardziej wiedział co siedzi pliku autoexec.bat i niektórzy nawet umieli sensownie zmieniać jego zawartość.

A tak w ogóle, to gdy tak zwany piśmienny człowiek ma kłopot z prawidłowym napisaniem jednej linijki tekstu, obojętnie czego dotyczącej, to coś to znaczy. Bynajmniej nie to, że ludzie nagle zgłupieli. Przekonasz się, że po kilku, kilkunastu minutach nauczą się obsługi tego "dziwnego" programu, że w końcu nawet będą potrafili wpisać prawidłowo kilka opcji dotyczących renderowania rysunku. Nawet zaczną się cieszyć, odkrywając zdumiewającą własność umysłu pozwalającą na uwolnienie się od GUI-a.

Jakimś cudem ludziom udało się wmówić, że nie potrafią. Udało się ich ZAPROGRAMOWAĆ na niewiedzę, zaemulować w ich głowach głupotę. Po prostu ogłupić. Zrobiono to za pomocą owego GUI. To także warto sobie przemyśleć: udało się, systematyczna akcja zniszczyła pewną funkcjonalność mózgu. Człowiek jest w stanie zapamiętać kilka słów składników komendy, kilka liter, które trzeba wpisać w miejsce opcji, potrzebny jest tylko krótki trening. Jednak powszechne działanie marketingowe sprawia, że nie potrafimy już tego zrobić, oczekujemy, że komputer zrobi to za nas.

Pozostawmy z ulgą komputery za sobą. Istotny jest tylko ten jeden wniosek: że da się ogłupić i do jakiego stopnia. A ogłupiony klient zmienia się w WYZNAWCĘ. Telewizja też może ogłupiać. Można u człowieka wywołać dysfunkcję czyli inaczej wmówić, że czegoś nie potrafi: na przykład śledzić akcji. Na przykład tego, że potrafi utrzymać swą uwagę na jednym zagadnieniu dłużej niż 15 sekund. Można go stopniowo oduczać dobrego gustu, przyzwyczajać do aktorskiego beztalencia, do idiotycznych scenariuszy. Z sukcesem. Otóż w telewizji bywa na szczęście jeszcze różnie.

Jak stwierdziła definitywnie moja żona, w te święta, a chodzi o Boże Narodzenie 2003, dało się oglądać tylko polskie filmy. Co do mnie, to trudno o takie oświadczenie, bo niczego poza polskimi filmami oglądać nie próbowałem.

Zapewne za oś rozmyślań mógłbym sobie wybrać coś innego, nawet bardzo dobrze wiem, jaki film: taki o aniołkach, Świętym Mikołaju, z Aniołem Śmierci, biznesmenami i złoczyńcami, nieudacznikami. Mógłbym nawet opowiadać, że to rodzaj "artystycznej fantasy" za co dostałbym w łeb, bo oznacza to bowiem, że reszta jest nieartystyczna. Film ma jeszcze jeden atut: dobrze zrobione efekty specjalne, w których sparodiowano Matrixa. Kochamy pisać o efektach specjalnych, bo to oznacza że na ekranie zobaczymy coś, co wyczarować może tylko wyobraźnia, a więc fantastykę. A jednak nie o nim.

Show – film w reżyserii Macieja Ślesickiego z Cezarym Pazurą, diabli wiedzą, czy jest filmem choćby z elementami SF. Dwadzieścia lat temu odpowiedziałbym natychmiast twierdząco, dziś byle kryminał chce mieć przynajmniej gdzieś w tle jakiś gadżet, coś niezwykłego. A tematem filmu jest reality show. Bynajmniej nie prawdziwy, ale taki jaki powiedzmy może powstać w szalonym śnie producenta.

Jakież tropy zawiera dzisiejsza produkcja? Ano seks i przemoc. Seks nie może być zwyczajny, bo ten się opatrzył. Trzeba stwarzać dziwne sytuacje, najchętniej maksymalnie krępujące, dla kobiet oczywiście.

Centralnym punktem domu jest łazienka, która zamiast być zakryta, zostaje umieszczona w salonie, aby wszyscy mogli się przyglądać kąpiącym się paniom. Ślesicki doprowadza to, co naprawdę było w domach Wielkiego Brata, do absurdu.

Kolejnym elementem jest przemoc. Zaczynają umierać uczestnicy telewizyjnej zabawy. Widzimy, że producent stara się to ukryć, zaczyna się klasyczny "czarny kryminał". Widz zostaje wciągnięty w śledztwo i rychło oszukany. Podejrzani i fałszywe tropy mnożą się jak króliki, aż do rozwiązania, którym okazuje się telewizyjna mistyfikacja. Okazuje się, że uczestnikami show są także jego realizatorzy. Cezary Pazura, który gra jednego sprawiedliwego, postanawia się wypisać z całej zabawy, choćby odpływając na drzwiach przez jezioro. Tyle tylko można zrobić. Cały film warto obejrzeć właściwie dla jednego zdania wypowiadanego przez Pazurę, którego sens jest taki, że kiedyś w telewizji byli Czterej pancerni i pies, i to było to, o co w kulturze chodzi.

Cóż, te same myśli nachodzą mnie od dawna. Kiedyś już napisałem, że scenarzyści z Hollywood mogliby się od naszych dzielnych pisarzy uczyć. Taka Bomba Heisensberga na dzień dobry byłaby znakomitym filmem z filozoficznym podtekstem. Niestety, wymagałaby odpowiedzialnego producenta i normalnych aktorów. Trzeba by pilnować scenopisu, uważać na wpadki, na dialogi. A takie rzeczy dziś się robi już tylko w przypadku superprodukcji w postaci Władcy Pierścieni.

Normalnie rozmawia się z widzem tak zwanym językiem filmowym. To znaczy, robi się z niego balona, zakładając, że kupi on coraz tańsze i coraz bardziej tandetne chwyty na zasadzie kredytu zaufania, na zasadzie zawieszenia na kołku wiary w prawa fizyki, bo przecież to rzeczywistość filmowa. To znaczy, skoro uwierzyłem autorowi, że trzyma konwencję kryminału, to wybaczam mu, że bohater spada z kilkunastu metrów, nie robiąc sobie krzywdy, że ktoś zabity ponownie zjawia się na planie. I że jesteśmy długo znieść mnożące się absurdy, żeby utrzymać zawieszenie niewiary, bo chcę utrzymać zaufanie do autora.

Nie wiem, na ile świadomy, ale w filmie Show można to odczytać jako taki eksperyment, gdzie podczas koszmarnej nocy pełnej coraz to bardziej nieprawdopodobnych wypadków, przekonujemy się, jak mocna jest nasza wiara w twórców: aż do momentu, w którym sami przyznają, że nie panują już nad chaosem na planie. Może się okazać, że bardziej my w nich wierzymy niż oni w siebie: taka jest magia kina. Podobnie bawi się z nami zresztą Spielberg gdzie na przykład sceny walki są nienaturalnie przeciągane. Powinniśmy już zacząć wychodzić wkurzeni z kina, bo reżyser robi sobie z nas jaja, ale mimo tego scena trzyma w napięciu.

No i fajnie, powiadają spece od show-biznesu, my wiemy, jak was bawić, wy nie macie pojęcia. Widzieliście, jak was w balona zrobiliśmy? Zadziałało? No to będziemy robić tak dalej!

Show kończy się sceną, której wymowa jest produktem SF: oto mamy technologiczną rzeczywistość totalną. Wszystko kontroluje TV, wszystko jest na sprzedaż i na pokaz.

Trudno mi powiedzieć, czy film jest dobry, raczej rozpęknięty, tak jakby ktoś chciał skleić ze sobą rozbite kawałki szklanki i kubka. Jedno jest pewne: jednak ma dość proste przesłanie, przynajmniej nie dajcie z siebie robić durnia, niech nie będzie gorzej jak za czasów Czterech pancernych i psa.

Wydarzenia w naszym eterze jednak przybrały taki obrót, że i koszmarną rzeczywistość przedstawioną w zakończeniu filmu trzeba zinterpretować, jako niekoniecznie najgorszą. Jest tam jakaś jedna TV, która jest Wielką Telewizją. Bohaterowie, walczą z czymś przynajmniej wielkim. Mają godnego przeciwnika.

Otóż, jak donoszą z różnych stron, szanowni producenci wykreowali nowy typ bohatera, który zebrał przed ekranami dziewięć milionów widzów. A imię jego Cezary Mończyk. Nigdy, powiem szczerze nie oglądałem, nie lubię sobie psuć humoru. Nawet w imię poznania. Nie lubię kolorowego, świecącego ekranu i już. Nie spodziewam się niczego dobrego po ostatnich produkcjach i wolę je omijać dużym łukiem.

Sądząc po doniesieniach, już to prasowych, już to po reakcjach internautów, po osiągnięciu dna zanurzono się głęboko w muł. Najbardziej chyba wstrząsnęło mnie to, że sprawą zajął się "Przekrój", warszawski, bo warszawski, ale zawsze to pismo z tytułem "Przekrój" i zdające się mieć jakieś ambicje. A zgodnie z relacją nie było się czym zajmować.

Jedynie, co jest interesujące, to właśnie Mończyk jako objaw nowej polityki marketingowej, jako zapowiedź tego, co w przyszłości nas w tiwi będzie czekać. Miniaturowość. Pełzanie po ziemi. To już tylko wspomnienie Wielkiej Telewizji.

Najpierw pierwsze: obniżka kosztów produkcji. Eliminacja kolejnych kosztownych elementów. Odchodzi kosztowna taśma filmowa, odchodzi z nią konieczność zatrudniania potężnej ekipy liczącej kilkadziesiąt osób. No to trzeba także "zejść z aktorów i autorów". Z osób, które się wypromowały, bo chcą konkretnych honorariów, trzeba nam jak najwięcej debiutantów. Że nic nie potrafią, połapią się koneserzy i krytycy. Tych w końcu przyzwyczaimy do dennego poziomu, zakrzyczymy, zneutralizujemy. W końcu, jak piszący te słowa, wyłączą koszmarną skrzynię i spadną poza target. Będziemy epatowali widza Nowymi Twarzami. Bynajmniej nie promowali debiutantów, nie szukali nowych talentów. Po prostu robili programy, w których śpiewać każdy może. A potem kopa i więcej nie chcemy cię widzieć.

Telewizja w przyszłości będzie dla producentów, nie dla widzów. Drobiazg. Może się to wydawać absurdalne, ale w przypadku stacji państwowych płaci się pogłówne za odbiornik. To jedna część dochodów. Druga, to wpłaty za reklamy. Teoria mówi, że telewizje walczą o oglądalność. Jako stary praktyk pomiarów koryguję: oni walczą o wskaźniki oglądalności. Teoria mówi, że pomiary prowadzą jakoś tam niezależne od TV firmy, i że błędy pomiarów są znane. Ja zaś twierdzę, że guzik prawda, wyniki dostaje się najczęściej takie, jakie się zamówiło. Banalnym przykładem są rewelacje firm zajmujących się Internetem na temat ilości komputerów stojących pod Linuksem. Ich prawie nie ma, mniej niż 0.5 % na poziomie 0.1 %. Tylko dlaczego Microsoft zaczął otwartą wojnę z pingwinem? Po co wojować z czymś, czego nie ma? Zapewne dlatego, że tyleż warte są wyniki pomiarów.

Pozwól, kochany czytelniku, że ci wyjaśnię, do czego potrzebne są te dane: do negocjacji firmy budującej stronę internetową z klientem. Klient płaci za bajery, jeśli się dowie, że zamyka do siebie dostęp kilku, kilkunastu procentom potencjalnych klientów, to wypieprzy te bajery w cholerę. I wówczas się może okazać, że tę odrobinę kodu html, która została, to właściwie sam napisze...

Firma zajmująca się badaniem rynku internetowego za informację, że nie potrzebna jest firma produkująca strony internetowe i że można to zrobić samemu (tak naprawdę można by, gdyby chwilę poczytać ze zrozumieniem książkę), ma marne szanse dostać jakieś pieniądze. Jeśli za napisanie kodu strony w mojej pracowni nie dostałem nic, to nikogo nie interesuje efektywność wydania kwoty "nic". Gdyby strona kosztowała 10 000 zł, to można by wydać 2000 na zbadanie jej efektywności. Nie mam nawet licznika odwiedzin, bo skoro nikogo nie interesują te dane, to po czorta komplikować sobie robotę? W ten sposób wyniki internetowe strony "za nic" w ogóle nie istnieją.

Tak jak rynek stron internetowych jest kształtowany przez – delikatnie mówiąc – niepewne dane, tak tiwi kształtują wskaźniki, w tym wskaźniki oglądalności. Gdyby ktoś mnie zapytał o inkryminowany program, badając właśnie słynną znajomość marki: znam. Niniejszym za friko wyrabiam mu w naszym dzielnym piśmie dalszych "zwolenników". To nic, że będą wiedzieli, że tego właśnie oglądać nie należy, lecz wskaźnik znajomości marki pójdzie w górę. Tymże wskaźnikiem będą się ona... przepraszam, epatować Szefowie na Zebraniach.

Tak więc, kochany czytelniku, dla właśnie podciągnięcia tego konkretnego wyniku, dla całkiem konkretnej liczby w dzielnym środku musowego przykazu będzie się bekać, puszczać bąki, obrażać ludzi, będzie się deprawować nieletnie, bo stworzono system z funkcją celu (pamiętajmy, funkcja to odwzorowanie czegoś w zbiór liczb rzeczywistych), która właśnie to wymusza. I bynajmniej nie jest to cel kogokolwiek, ani w niczyim interesie. Tak zwyczajnie, jak to w przyrodzie bywa, wyszło.

Jeśli zaczniesz protestować, lamentować, że to wszystko jakieś szaleństwo, to zacznie się kształtować odbiorcę, niezależnie od woli prezesów, zgodnie z systemem, z mechanizmami, które stworzono. Tak jak producenci oprogramowania wypracowali u użytkowników dysfunkcje, to samo zrobili już producenci programów. Przesuwają granice tolerancji, zamieniają miejscami elementy systemu wartości. Można pokazać głupiego i agresywnego prezentera. Możemy wmówić panience, lat 15, że szczytem kariery jest zakręcenie gołym tyłkiem przy rurce. Chłopakowi, że powinien "nakosić" jak najwięcej tych panienek. I żeby nie było wątpliwości, tu nie chodzi o jakąkolwiek deprawację, ale o technologizację. Potrzebujemy znormalizowanego przewidywalnego odbiorcy, któremu da się wcisnąć znormalizowany technologicznie program, taki, którego oglądalność łatwo określić, gdzie przed pierwszą emisją będzie znana stopa zysku.

Taki technologiczny odbiorca nie może się wykazać samodzielnością z banalnego powodu: przestanie być przewidywalny. Najlepiej, żeby miał także technologiczny gust, taki, który dobrze pasuje do sposobu produkcji programów. A więc, żeby nie wymagał artyzmu od aktorów i autorów, żeby reagował najlepiej liniowo, a przynajmniej monotonicznie wzrostem zainteresowania na wielkość kasy włożonej w produkcję. No i żeby miał bardzo dobry (wysoki) stosunek zainteresowania programem do tej kasy. Inaczej mówiąc, żeby kopnięty w kostkę niczym KoBySzczę przysiadł z ukontentowania.

Jak powiedziałem na samym początku: uprawiam jakąś mozolną działalność swoim pisaniem, podobną do ciężkiej orki jednoskibowcem z narowistym koniem. Na przykład chodzi mi o odkręcenie głupich poglądów, dysfunkcji, jakie nam zaimplantował system, jeden z systemów, czy jak go zwał. Chodzi o to, by się nauczyć prawidłowo wpisać linijkę tekstu, czy coś równie trudnego. Robota jest bolesna, bo nic mądrego ani odkrywczego nie mam do powiedzenie, jedynie walkę na zakrzaczonym polu jedynie słusznych argumentów.

Czy zastanowiłeś się kiedyś, co stoi w łepetynie za szczytnymi skądinąd hasłami "Mniej państwa w państwie?" A czy czasem nie przekonanie, że oto stworzyliśmy Doskonały System Zarządzania Społeczeństwem? Że nic mi tu k... w tym Znakomitym Mechanizmie nie ruszać? Czy czasem nie zaimplantowana dysfunkcja, że oto ja nie potrafię odróżnić, że moje osobiste odczucia są g... warte, skoro RYNEK tak chce? Inaczej mówiąc, że akceptacja systemu wymaga deprecjacji roli człowieka. Jego zdysfunkcjonowaniu, ograniczeniu, zepsuciu.

Włodarze poprzedniego Systemu Powszechnej Szczęśliwości, tego, co wódki w nim zabrakło, usiłowali przekonać, żeby nie wtykać paluchów w wiodącą rolę jedynie słusznej PZPR. Teraz, kochany czytelniku, mogą cię przekonać, żeby nie psuć wiodącej roli Mechanizmu Rynkowego. Jak zwał, tak zwał, ale chodzi o to dokładnie, co producentom oprogramowania z GUI-em, producentom telewizyjnym, żebyś się poczuł głupszy.

No cóż, z co miesięcznym bólem donoszę, że choć mądry wcale, to głupszy niezupełnie się czuję, a w szczególności, gdy w telewizji leciał serial Czterej pancerni i pies, było lepiej.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Hormonoskop
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Marcin Wroński
M. M. Kałużyńska
Dawid Kain
Tomasz Witczak
W. Świdziniewski
PO
Gustav von Urhebers
David Drake, Eric Flint
Pat Cadigan
Tomasz Piątek
Alastair Reynolds
 
< 13 >