PeKaeSem 09Z pamiętnika podpalacza
Motto: W iskier krzesaniu żywem Materiał to rzecz główna: Trudno najtęższym krzesiwem Iskry wydobyć z materii miękkiej i podatnej... "Pytają mnie się ludzie..." ("Słówka") Tadeusz Boy-Żeleński
Na początku zwykle jest owa materia miękka i podatna. Czasem zdarza się, że porcja tej wonnej substancji znajdzie się wprost pod moim oknem, uprzykrzając mi życie na tyle, bym nie wahając się zbytnio, jej właśnie poświęcił następny felieton; wtedy zadanie jest dość proste – zlokalizować, obejrzeć, skomentować, uprzątnąć. Gorzej, gdy nic tak jaskrawego nie widać. Tu warto zauważyć, że miesięczny cykl wydawniczy "Fahrenheita" z góry uniemożliwia komentowanie wydarzeń bieżących – choć z drugiej strony pozwala na to, by czas zweryfikował wagę wydarzeń i, co za tym idzie, umożliwił poświecenie felietonu zdarzeniu czy zjawisku faktycznie najważniejszemu. Tak to naturalnie wygląda jedynie w teorii – najczęściej tekst powstaje ostatniego dnia, jeśli nie wręcz po terminie, gdy biedny autor (ja, oczywiście – sformułowanie to było kiepskim trikiem, mającym wzbudzić w Was współczucie dla początkującego i źle opłacanego felietonisty; nie podziałało, prawda?) wspina się na wyżyny konfabulacji, byleby tylko usprawiedliwić własne lenistwo i przesiadywanie w kawiarni do późna w nocy (znamienny jest fakt, że to jest oficjalna linia obrony; strach podejrzewać, jakie są prawdziwe przyczyny). Tak czy inaczej, zwykle bierze się wtedy pierwszy lepszy temat, byleby tylko dało się z niego wycisnąć te cholerne siedem tysięcy znaków (co to za pomysł, swoją drogą – felieton na siedem tysięcy znaków to wręcz fałsz analityczny; jak wiadomo słowo felieton wzięło się od francuskiego "la feuille", oznaczającego "kartkę"; widział ktoś kartkę, na której zmieściłoby się siedem tysięcy znaków czytelną czcionką?) w miarę możliwości układających się w sensowne zdania. Na użytek czytelników-malkontentów podkreślam: w miarę. Czasami autor ma szczęście i temat na felieton jednak się trafi, i to dość dobry – o czym już wspominałem – ale czasem nie ma – po prostu, bo nie zawsze w światku okołofantastycznym zdarza się coś, co mogłoby być osią tekstu, a autor solennie sobie poprzysiągł nie pisać o polityce i paru innych chorobach współczesnego społeczeństwa – a napisać trzeba, bo jak tu odmówić racji Packowi i jego żelaznym argumentom (autor po zamieszczeniu pierwszego PeKaeSa został przez inkryminowanego poinformowany, żeby spróbował się kiedyś spóźnić z tekstem; jak do tej pory wystarczyło to jedno ostrzeżenie)? Nie wspominając o tym, że trzeba przecież zapewnić słabe ogniwo w doskonałym skądinąd "Fahrenheicie", by malkontenci mieli się do czego przyczepić (bo skoro do czegoś trzeba, to może być i do mnie; mi nie pierwszyzna) – czy wręcz przeciwwagę dla tekstów moich znakomitych kolegów po piórze (swoja drogą, co za biznes – raz na miesiąc wymęczę takiego PeKaeSa, a już mogę w ten sposób pisać między innymi o Pacyńskim, Pawlaku czy Pilipiuku /tak, niniejszy felieton sponsoruje literka "P"/; złoty interes, powiadam Wam), by zaistnieć mogła już przez starożytnych wychwalana równowaga (której zaburzenie, przypomnijmy, zwykle wiązało się z całą masą nieprzyjemności i tak zwanymi konfliktami tragicznymi; cokolwiek to jest, wolę o tym czytać, niż przeżywać). Gdy więc dobrego pomysłu brak, trzeba postąpić niejako rekurencyjnie i wydobyć iskry z głębszej warstwy omawianej miękkiej substancji – po to tylko, by owe iskry uczynić śmierdzącym surowcem pierwotnej reakcji – czyli, wprost mówiąc, z masy badziewnych i mało inspirujących tematów wydobyć coś, co byłoby na tyle irytujące i pasujące do myśli przewodniej cyklu, że dałoby się na tym oprzeć cały tekst. Potem zaś, czy temat się znalazł, czy też się go w ten lub inny sposób spreparowało, zaczyna się pisanie. Dla ułatwienia przyjmijmy sytuację idealną: autor jest trzeźwy, temat i pomysł – niezłe, a termin jeszcze nie goni (prawdę powiedziawszy taka sytuacja miała dotychczas tylko raz, ale co mi szkodzi poteoretyzować?). Cóż wtedy? Nienapisany tekst wędruje na mentalną półeczkę, a autor – na piwo, pozwalając myślom uleżeć się i dojrzeć; im dłużej myśli dojrzewają, tym lepiej – w końcu muszą zacząć fermentować, a w to mi tylko graj! Gdy więc już sobie dojrzeją, a deadline z niewielkiej kropki na horyzoncie przeobrazi się w wielką, czarną i złowieszczą ścianę, na jakichś nudnych zajęciach (nie wierzcie w nachalną propagandę sukcesu – owszem, moje studia są fajne i ciekawe, ale nie aż tak, by nie trafiło się parę smętnych godzinek – w sam raz do puszczenia wodzy pióru i fantazji zarazem), na kartkach zeszytu powstaje pierwsza wersja tekstu, zazwyczaj o jakąś połowę za krótka, która później, w domowym zaciszu, przeradza się w felieton właściwy. Przeradzanie to polega głównie na tym, że ustawia się akapity w najlepszym możliwym porządku, liczy znaki, dopisuje kilka słów, rozwija sformułowania, liczy znaki, wreszcie wyje do księżyca, prosząc o natchnienie na te brakujące półtora tysiąca. Potem, wyczerpawszy już nawet to dodatkowe źródło pisarskiej energii, dolewa się wody do pełna i miesza, liczy znaki i uśmiecha z zadowoleniem. Z pozoru strasznie to nudne, prawda? O wiele ciekawsze, przynajmniej dla autora, jest poszukiwanie tematu w ostatniej chwili, pisanie tekstu od zera o pierwszej w nocy, wgapianie się w monitor półprzymkniętymi z niewyspania oczami, tworzenie bez planu ani pointy – niczym nieskrępowany szał twórczy, męczący, ale niezmiennie satysfakcjonujący – bo oto odniosło się zwycięstwo, okiełznało materię! Miękką i podatną, to fakt – ale próbowaliście kiedyś zbudować coś z gówna? * Ten tekst kończy pewien etap w dziejach cyklu. W przyszłym miesiącu spodziewajcie się zupełnie innego PeKaeSu, miejmy nadzieję, że wyższej klasy (choć być może tylko tego samego, a tylko wyklepanego, odmalowanego i z alufelgami). Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, od następnego spotkania będziemy także kursować na nowej trasie. Co prawda może się też okazać, że na przystanek zajedzie ten sam odrapany autobus (być może nawet bardziej zdezelowany – ech te wycieczki szkolne...) – bo autor lubi zaskakiwać. A że bywa też leniwy, to może się zdarzyć i tak, że nie przyjedzie nic zupełnie i poczytać będzie można co najwyżej z dawna nieaktualny rozkład jazdy. Jestem również złośliwy, więc potrzymam Was przez ten miesiąc w niepewności. Zatem, do zobaczenia?
P.S. Nie od rzeczy byłoby zauważenie i wzięcie pod uwagę faktu, że bieżący miesiąc (to jest bieżący z Waszej perspektywy, czyli kwiecień) rozpoczyna się od dnia znanego jako Prima Aprilis. Wnioski proszę wyciągnąć we własnym zakresie – ale też nie sugerować się nimi zbytnio – ponieważ to Prima Aprilis. Z tej też okazji pozdrawiam rekurencyjnie.
|
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||