strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Witczak Literatura
<<<strona 21>>>

 

Poland

 

 

O AUTORZE
Tomasz Adam Witczak - rocznik '87. Licealista z Kędzierzyna-Koźla. Zainteresowania skupiają się przede wszystkim wokół literatury (szczególnie sf&f) oraz muzyki - tj. głównie jej słuchania. Ceni sobie wszelką muzykę dziwną i ciekawą - np. industrial, noise, neofolk, oi, RAC, muzykę średniowiecza. Jeśli chodzi o pisarzy, to lubi twórczość Heinleina, Dicka, "Ziemię Jałową" Eliota, "Aleję Potępienia" Zelaznego i wszelkie dobre teksty, które akurat wpadną mu w ręce.

Czerwony Kowboj wstrząsnął butelką, bełtając znajdujące się w jej wnętrzu resztki eliksiru. Potem zdjął nakrętkę i wciągnął nozdrzami ostry zapach. Z lubością zmrużył oczy i powoli, dostojnie wysączył napój, a potem odrzucił naczynie w pobliskie krzaki. Natychmiast coś się w nich zakotłowało i wciągnęło butelkę w głąb zarośli, po to tylko, by wypluć ją po krótkiej chwili jako niestrawną. Pieprzony żyworost, pomyślał Kowboj. Dobrze, że nie poszedłem się tam odlać.

Czerwony Kowboj, mimo iż wiele już widział w życiu, nadal nie mógł przyzwyczaić się do żyworostów w swoim otoczeniu Czuł się nieswojo na samą myśl o tych mięsożernych chwastach, które w ciągu kilkunastu ostatnich lat rozpleniły się w tej części Europy w zastraszających ilościach. Podobno były ubocznym, wyjątkowo natrętnym efektem eksperymentów genetycznych. Najgorszy był ich niepozorny wygląd. Kowboj splunął z obrzydzeniem, patrząc na drżące krzewy, wśród których czaił się wygłodniały chwast.

Na tle zielonych liści etykieta butelki wyróżniała się kolorowym napisem o treści: Napój winopochodny DZIKI ZACHÓD. Nazwa idealnie pasowała do okolicy, choć gwoli ścisłości powinna brzmieć "Dziki Wschód".

Mały obudził się i wyległ ze śpiwora, przecierając oczy. Był niski i drobny, zresztą miał nie więcej niż dziesięć lat. Jasna grzywka opadała mu na czoło, a nawet przesłaniała błękitne oczy. Zadarty nos pokryty był piegami, na policzkach czerwieniły się rumieńce.

– Zjesz coś? – spytał go Kowboj.

– Nie jestem głodny – mruknął dzieciak, kręcąc głową.

– Nie to nie. Sam zjem. – odparł Kowboj niewzruszenie i uśmiechnął się na myśl o tych wszystkich zatroskanych rodzicach siłą wtłaczających pokarm w żołądki swoich pociech. Jak zechce, to poprosi, pomyślał, a na razie sam przegryzł nieco chleba i energicznie klepnął chłopaka w plecy.

– W drogę, Mały.

Słońce świeciło na błękitnej tafli nieba, pokrytej lekkimi, białymi chmurami. W dal ciągnęła się długa, prosta szosa. Koleiny, dziury i nierówności pokrywały gęsto odłamki szkła. Wśród okolicznych pól widoczne były szare mury otaczające Wolną Strefę. Wysoko w górę wybijały się wieżyczki strażników, uzbrojonych prawdopodobnie w stare kałasznikowy i ręczne granaty. Czerwony Kowboj pokiwał głową z uznaniem i spojrzał na swoją wysłużoną dubeltówkę. W tych czasach ostrożności nigdy za wiele.

Spod butów unosiły się kłęby pyłu i pryskały drobne kamyki a małe, zielonkawe jaszczurki uskakiwały w przydrożne rowy. Powietrze było suche i ciepłe, szosa całkiem pusta. Zapowiadał się długi, upalny dzień. Męczący dzień.

 

Kilkanaście dni wcześniej, gdy włóczył się jeszcze bez celu po halach dworca, wszystko wyglądało inaczej. Kapiący leniwie deszcz i mieszanka drażniących nozdrza, podłych zapachów. W dzień – mechaniczna, jednostajna praca w warsztacie, wykonywana bez żadnego zainteresowania, jakby umysł uciekał gdzieś daleko, pozostawiając ciało zaprogramowane jedynie na tych kilka prostych ruchów. Czasem udało się złapać jakąś dodatkową robotę – posyłki, przenoszenie bagaży i takie tam różne. Wieczorami, zamiast przysypiać kątem u majstra, zwykle włóczył się do późnych godzin po mieście, po pustym rynku, po dworcu. Najczęściej po dworcu. Zwiedzał różne jego zakamarki, godzinami stał na peronie. W gruncie rzeczy nie był smutny, popadanie w rozpacz nie leżało w naturze Czerwonego Kowboja Był raczej znudzony światem i niemal całkiem zobojętniały, wyprany z pomysłów i perspektyw na przyszłość. A jednocześnie zaskakująco spokojny i niefrasobliwy.

Największym wydarzeniem dla dworcowych żuli był przejazd strefowego pociągu. Każde takie rzadkie wydarzenie wyrywało ludzi-cieni z monotonii codziennej egzystencji na kilka chwil; w ruch szły kamienie, butelki i proce, rozlegały się obelgi wywrzaskiwane chrapliwymi głosami. Oczywiście żaden pociąg nie zatrzymał tu się od wielu lat, a te nieliczne, które czasem się pojawiały, miały swoje przystanki w Wolnych Strefach, otoczonych murami osiedlach na przedmieściach tego i kilku okolicznych miast. Strefowe pociągi symbolizowały ten osiągany z trudem ład, którego tak nienawidzili mieszkańcy ponurego centrum.

Właśnie podczas takiego przejazdu Kowboj spotkał Małego. Samotnego, jakby obojętnego, wałęsającego się bez celu. Mały wyglądał na dziewięć, może dziesięć lat. Chyba właśnie to ich zbliżyło – podobne nastroje, podobna sytuacja i podobna postawa. Stali samotnie i spokojnie, obserwujących kłębiących się żuli z obojętnością, albo i wyższością.

– Wiesz co, stary – powiedział mu kiedyś Kowboj, gdy stali przed wejściem do hali dworcowej, na ulicy pokrytej kałużami, w których bieliły się resztki tanich petów. – Wiesz, co nas łączy? – zapytał chłopca, a nie doczekawszy się odpowiedzi, mówił dalej: – To, że obaj jesteśmy jak one. Jak te pety. Wypaleni, wygaszeni Pustka w głowie, zero myśli. Ale wiesz czemu one są w gorszej sytuacji? Bo my jeszcze możemy się podnieść. A one nie. I dlatego my coś znaczymy.

 

Nie zapomniał o tym, a nawet jeszcze bardziej wierzył w te słowa kilka dni później, gdy zostawili za sobą na wpół opustoszałe miasto ludzi-cieni, minęli podmiejskie slumsy, opuszczone fabryki i magazyny, rzucili jeszcze raz okiem na ufortyfikowaną Strefę, a potem znaleźli się Na Zewnątrz. Musieli jeszcze tylko przebyć rzekę, za którą zaczynał się Interior, kilkaset kilometrów odizolowanej, niebezpiecznej ziemi. Gdy wkrótce potem przeprawiali się przez Wisłę w Puławach, miejscowi patrzyli na nich dziwnym wzrokiem, z połączeniem podziwu i politowania.

 

Samochód trząsł się na zniszczonej szosie i wydawał z siebie rozmaite niesamowite dźwięki, tworzące całą symfonię rzężeń, charkotów i głuchych postukiwań. W tej sytuacji Nina nieśmiało zaczęła manipulować przy przenośnym radiu, znalezionym na zapleczu pustej stacji benzynowej gdzieś za Starachowicami. Z charczącego głośniczka zaczęły dobiegać ckliwe przyśpiewki popowe.

&shy;&shy;– Cholera jasna, wyłącz! – wrzasnął nagle Tomasz. – Wyłącz, albo zatrzymam wóz i osobiście rozpieprzę ci to na kawałki!

Nina najpierw przekornie ustawiła głośność na maxa, a potem posłusznie wyłączyła urządzenie, przybierając jednak minę obrażonej damy.

– Nerwus!

– Jędza!

– Znalazł się maczo! – Nina nie dawała za wygraną.

– Zamknijcie się wreszcie! – przerwał im Norbert – Zupełnie jak bachory.

– Zamknę się, kiedy wytłumaczysz swojej paniusi, jak ma się zachowywać!

– Nina, posłuchaj go. A i tobie nie zaszkodziłoby nauczyć się nieco kultury!

– Zamknij... – Tomasz nie skończył, bo w tym momencie samochód wpadł w poślizg, z trudem wyminął strefową ciężarówkę, a potem ledwo wykaraskał się z zakrętu.

– Tomek, nie ma mowy, żebyś dalej prowadził – zarządził Norbert. – Stop. Zostaw to mnie. Jesteś wykończony, masz oczy jak albinotyczny królik.

Rzeczywiście, przekrwione oczy przedstawiały opłakany widok, podobnie jak powieki, które na przemian zamykały się i otwierały w desperackich próbach przegnania snu.

– Pociągnąłbym jeszcze kawałek, ale skoro tak ci zależy... – Tomasz zaczął hamować. – Zdrzemnę się, ale pamiętaj – najmniejszy problem, a budzisz mnie bez wahania.

– Dobra, dobra, uwierz mi, że wiem co robić i potrafię sobie poradzić – odpowiedział Norbert. Kierowca spojrzał na niego z niedowierzaniem, potem jednak wzruszył ramionami i zatrzymał wóz. Nastąpiła zamiana miejsc i kilka chwil później Tomek spał jak kamień, nie przejmując się upałem i natarczywymi wstrząsami.

Nina wyglądała przez okno. Wzdłuż asfaltowego szlaku poniewierały się wraki wielu pojazdów, którym nie było dane dotrzeć do Wolnego Kraju. Niektóre stały puste i nienaruszone, pozostawione na pastwę rdzy i miejscowych zbieraczy złomu, z innych przetrwały tylko spalone, poskręcane stosy blachy. Zapewne nikt ich nigdy nie uprzątnie, będą stały tak całymi latami, coraz bardziej niszczejące, groteskowe przestrogi dla nieostrożnych wędrowców.

A na szosie i poboczach kręciły się wszędobylskie małpiatki, nieraz roznoszące pchły i choroby. Mało kto pamiętał, skąd się wzięły i kiedy zamieszkały nie tylko w Polsce, ale i w całej wschodniej Europie. To, co uderzało w nich najbardziej, to nieznośna natrętność przy jednoczesnym niewinnym wyglądzie i przekornym zachowaniu. Pieprzone mutanty, mówił zawsze o nich Tomasz. Wszystko przez paru jajogłowych, którym zachciało się manipulować w ich DNA. Nie wiedział do końca, czy było to prawdą, ale od czasu ostatniego boomu na genetyczne manipulacje wiele rzeczy wymknęło się spod kontroli, a więc bardzo możliwe, że małpiatki i żyworosty zrodziły się w sterylnych laboratoriach naukowych.

 

W oddali, na tle błękitnego nieba, wyraźnie widoczne były dwa ciemnozielone ślizgacze, unoszące się kilkanaście metrów nad ziemią. Czerwony Kowboj zdziwił się – czyżby patrole zapuszczały się aż tak daleko, aż po interior? Pieprzeni ruscy, pomyślał.

Ruscy. Tak ich czasem nazywał, choć określenie to nie było do końca prawdziwe. Wyzwoleńcza Armia Wschodniej Europy była zlepkiem hałaśliwych, ogolonych łbów co najmniej kilkunastu różnych nacji – od Estończyków po Ukraińców i od Polaków po spoconych żółtków, jak ich przezywał Kowboj. Pozostawało jednak faktem, że przewodzący im generał Kossak był rosyjskim dygnitarzem, a prowadzona przezeń prywatna wojna z rezydującym w Moskwie carem Kajetanem I jego gabinetem mafijnych bossów popartych błogosławieństwem świątobliwych patriarchów cerkiewnych, zamieniła się w konflikt ogarniający cały wschód Europy. Nie dotarł on na razie tylko do środkowych obszarów Polski (w ogóle mało kto miał ochotę tam docierać) i do Wolnego Kraju. Wolny Kraj nie był jakimś osobnym, odgraniczonym i określonym państwem – powstawał spontanicznie i żywiołowo, stopniowo ułożył się w barwną, różnorodną, ale jednocześnie zadziwiająco spójną mozaikę wolnych miast, niezależnych osiedli, plantacji i wsi. W ciągu kilkunastu lat wytworzyła się tam specyficzna kultura, a cały region stał się dla uciekinierów ze ściany wschodniej czymś na kształt Eldorado i upragnionej oazy normalności.

Ślizgacze nadal unosiły się w oddali. Ruscy. Mało kto lubił żołnierzy Wyzwoleńczej Armii Wschodniej Europy, ale Czerwony Kowboj miał do nich wyjątkowy uraz. Dobrze pamiętał podróż z Bieszczad na północ i drogę przez Lubelszczyznę. Nie był człowiekiem bardzo wrażliwym, ale nawet jemu długo jeszcze śnił się widok wiosek wokół Łęcznej i Świdnika, krótko po nadejściu wyzwolicieli.

 

...wokół szosy rozciągają się czarne połacie. Czarne, cuchnące spalenizną. Spopielone do szczętu, gdzieniegdzie jeszcze dymiące. Ciemne szkielety chat w pobliskich wioskach, droga rozorana pociskami. I trupy. Dużo. Bardzo dużo. Niewyobrażalne, jak mogło się ich znaleźć tyle i to właśnie tutaj – w Polsce, kraju przecież cywilizowanym. Kiedyś. Zwłoki wiszą na drzewach, leżą w rowach. Różne pozycje. Dzieci z przekłutymi oczami. I małpiatki. Dziesiątki, setki wszystkożernych lemurów wespół ze szczurami wyłażą na światło dzienne. Szczęśliwy dzień dla ścierwojadów.

Tamtego pamiętnego dnia dwa zgniłozielone ślizgacze, opatrzone emblematami WAWE, powoli, cicho sunęły kilkanaście metrów nad zrujnowaną okolicą. Ciekawe, co patrolują, czego tu jeszcze pilnują. Czerwony Kowboj był z natury flegmatykiem i wiele rzeczy przyjmował chłodno, ale wtedy nawet on nie mógł wytrzymać. Patrzył na te dwa ślizgacze nad zdobytą ziemią, a w głowie kołatały mu agresywne myśli. Czego wy tu, kurwa, jeszcze chcecie? Czemu wam jeszcze mało?

Dzisiaj miał przed oczami taki sam widok. Istne deja vu – dwa ciche pojazdy charakterystycznej barwy. Tak jak wtedy, koło Świdnika. Tylko że tutaj okolica nie była zrujnowana. Jeszcze.

Czerwony Kowboj zaklął pod nosem i otrząsnął się z zamyślenia. Mały spojrzał na niego pytającym wzrokiem.

– Idziemy, idziemy – mruknął Kowboj. – Byle dalej od nich...

Patrol zawracał. Ciemnozielone plamy znikały z błękitnej powierzchni.

 

Zamknęli okna samochodu, powietrze bowiem nieznośnie cuchnie zgnilizną. Wydaje się, że okolicę zmogła jakaś epidemia. Wszystko jest ciche i obumarłe.

Przejeżdżali przez opuszczoną wieś. Domy z wybitymi szybami, poprzewracane płoty, porozrzucane blachy, puszki i butelki. Kilka bezpańskich, zdziczałych kocurów umyka przed pojazdem. Walczą o pożywienie ze szczurami i małpiatkami. Ich chorobliwe miauczenie od czasu do czasu przerywa ciężką, ponurą ciszę panującą na podwórzach.

Zbliżał się zachód słońca, gdy spostrzegli blokadę drogi. Zjeżdżali ze wzgórza, kiedy w odległości nie więcej niż stu metrów dojrzeli kilka potężnych, czarnych motocykli, stojących jeden za drugim w poprzek drogi. Czarno ubrani jeźdźcy czekali – po dwóch na każdym pojeździe – gotowi do ataku. Nie wyglądali na ruski patrol, były to raczej zwykłe bandziory, "szakale szos" – jak sami siebie nazywali w przypływach swoiście pojmowanego romantyzmu.

Norbert chciał zbudzić Tomka, ale ten już manewrował przy karabinie. Posłał przyjacielowi jedynie spojrzenie pełne wyrzutu. Zostało kilka, może kilkanaście sekund...

Nie mogli czekać, aż tamci przestrzelą im bak lub opony, a na ucieczkę było już za późno – samochód był zbyt rozpędzony, aby wyhamować i zawrócić w tak krótkim czasie. Nie było też żadnych zakrętów, wokół prostej szosy rozpościerały się jedynie górzyste łąki, pola i lasy, poprzecinane wąwozami. Pozostała tylko jedna droga – do przodu.

Motocykliści zaatakowali pierwsi – świszczące pociski latały wokół pojazdu, zlany potem Norbert manewrował przy kierownicy. Tomek rzucił granat, ale nie trafił w blokadę – niski huk wstrząsnął szosą, kłęby dymu na kilka chwil zakryły drogę, bandyci jednak nie ustawali w zaciekłej kanonadzie. Samochód trząsł się, wirował i kręcił, Tomasz strzelał.

– Nie zwalniaj, Nor! Mocno do przodu, rozpieprz tę ich zasraną blokadęęę...– głos Tomka zanikał w hałasie.

Rozległ się przeciągły świst. Po chwili drugi.

– Przestrzelili nam opony! – zawołał Norbert

– Jedź, jedź, do jasnej cholery! Wykończymy sukinsynów!

Najpierw motocykliści rozjechali się na boki, a potem ruszyli za samochodem, który właśnie ich minął. Tomasz trafił dwóch – motocykle przekoziołkowały kilkanaście metrów. Norbert nieubłaganie najeżdżał na pozostałych, choć pojazd dogorywał dzięki przebitym oponom. Coś załomotało i kolejny bandyta leżał rozpłaszczony na asfalcie. Jeszcze jeden... Ostatni zbir oddawał krótkie, suche strzały z pistoletu. Trafił, trafił na chwilę przed własną śmiercią. Gdy umierał na asfalcie, w samochodzie Norbert puszczał już kierownicę, sparaliżowany kłującym bólem. Pojazd wpadł w poślizg...

– Tomek, zrób coś! – piszczała Nina. Ale gdy Tomek chwycił kierownicę, było już za późno. Ostrzelany, zdezelowany rzęch z oklapłymi oponami wypadł z drogi na zakręcie. Silnik zgasł, pojazd potoczył się kilkanaście metrów, w kabinie zapanował chaos...

 

Nina powoli dochodziła do siebie. Nie wiedziała jak długo leżała ściśnięta między siedzeniami, z krwią sączącą się z rozbitego czoła. Przednia szyba samochodu rozsypała się w drobny mak. Tomek milczał, patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie. Wyglądał na całkiem oszołomionego.

Leżeli w przydrożnym rowie, pojazd był prawdopodobnie mocno zgnieciony. Norberta nie było w środku. Nina spróbowała przełknąć ślinę, ale zaschło jej w gardle i zaniosła się kaszlem. Nagle coś zaczęło bębnić w okna i ściany pojazdu.

– Nie dostaniecie nas... – syknęła, poszukując wokół siebie pistoletu. Znalazła go po paru chwilach i mocno ścisnęła, choć tak naprawdę nie była dobra w strzelaniu. Teraz jednak wstrzymała oddech i gdy pierwsza twarz zajrzała do środka przez rozbite okno, natychmiast wymierzyła lufę broni w tamtą stronę. W ostatniej chwili powstrzymała się przed oddaniem strzału, choć palec ciągle drgał jej na spuście.

Widok był dość zaskakujący. Ujrzała brodatego starszego gościa o rumianej, nieco pomarszczonej twarzy, błękitnych oczach, włosach koloru dojrzałego żyta, opadających na kark. Najbardziej w oczy rzucał się jego strój – wełniany sweter w czerwone i zielone paski i czarna, skórzana kurtka w stylu starego, dobrego punk-rocka. Do tego czerwony, kowbojski kapelusz z wielokrotnie łatanym, pobrudzonym rondem oraz długi, biały szal zawiązany na szyi.

– Spokojnie, nie jestem groźny – powiedział dziwaczny przybysz i uśmiechnął się. – Jak ci na imię?

– Podobno Nina, chociaż czuję się tak cholernie rozbita, że sama dobrze nie wiem. – mruknęła niechętnie – A tobie?

– Ja? Aha... No, mnie nazywają Czerwonym Kowbojem.

– A tak naprawdę?

– Powiedziałem.

– Ale chyba masz jakieś imię?

– Iii tam... Ja po prostu jestem Czerwony Kowboj i tyle. Nic ci się nie stało?

– Nie. Tylko zadrapania i siniaki. Myślałam, że jesteś jednym z tamtych...

– To chyba nie byli ruscy? – spytał Kowboj.

– Gdzie tam...Ostatnich ruskich widzieliśmy jakieś pięćdziesiąt kilometrów stąd. A ci – to zwykli bandyci, tutejsi. Zresztą wszystko to i tak jedno gówno. Zastawili barykadę w poprzek drogi, ale jakoś sobie poradziliśmy. Zwłaszcza chłopcy – tu zerknęła na Tomka, który spoglądał na nich nieufnym wzrokiem, wciąż trochę oszołomiony.

Czerwony Kowboj wyciągnął ją z wozu, a potem pomógł Tomkowi. Mały kręcił się wokół auta, nieco przestraszony, ale też i zaciekawiony.

– Twój dzieciak? – spytał Tomasz, patrząc z góry na chłopca.

– Nie jestem jego ojcem. Jest ze mną, jeśli o to ci chodzi. Ze mną, a nie mój, bo to nie psiak, ani przedmiot.

Mały spojrzał na Tomka ze swoistą dumą, podczas gdy Czerwony Kowboj z uznaniem patrzył na strzaskane motocykle, rozrzucone w pasie dobrych stu metrów na pustej szosie.

– Jesteście...uchodźcami? – zapytał Tomek po chwili.

– Może być, że uchodźcami. W każdym razie wybieramy się do Wolnego Kraju, bo tam podobno da się jeszcze żyć.

– Nor! Norbert! Widzieliście go gdzieś? – wołanie Niny, z każdą sekundą nabierające coraz bardziej rozpaczliwych cech przerwało ich rozmowę.

– Tam! – zawołał Tomek, wskazując postać, leżącą z nogami przygniecionymi przez samochód i głową skrytą w pobliskiej kępie trawy.

– Norbert, słyszysz mnie!? – krzyknęła Nina. – Do cholery, zajmijcie się nim, zróbcie coś! – Chciał podbiec do leżącego, ale Kowboj odepchnął ją gwałtownie i sam obrócił ciało. Spojrzał, a potem zacisnął zęby i odwrócił wzrok.

– Nie chciałabyś patrzeć – powiedział, drugi raz odpychając zapłakaną dziewczynę.

Nina zamilkła. Mówiąc szczerze, teraz nie czuła szczególnego żalu po śmierci chłopaka. Raczej zdziwienie – jak niewiele potrzeba, by ktoś żywy, myślący i czujący, w ciągu jednej chwili stał się tylko zakrwawionym, nieruchomym ciałem. Dusza, umysł, życie – czy jak to nazwać – wyparowało, znikło tak nagle. A przecież żywy człowiek wciąż zostawał w pamięci innych ludzi, jak fantom czegoś już nieuchwytnego.

Stała przez kilka chwil w milczeniu, łzy wyschły na jej twarzy. Przestała płakać, a bliżej nieokreślone zdziwienie ustąpiło miejsca pustce. Ktoś odszedł, ktoś bliski. Płacz nic nie pomoże, a pustka trwa, rozprzestrzenia się, powiększa swoją próżną otchłań. Tymczasem w oddali zachodziło słońce – czerwona kula na tle chmur, których kolor z barwy rozpalonego żelaza stopniowo przechodzi w mroczne odcienie błękitu i granatu. Dzień się kończył.

Może i świat się kończy, pomyślała Nina.

 

Ojca aresztowali nagle, nie podając przyczyny. Ale oczywiście obie ją znały, chociaż matka unikała tego tematu jak tylko mogła, Nina wiedziała, że dla politycznych nie ma litości. W mieście krążyły mroczne opowieści o "niezawodnych" metodach przesłuchań stosowanych przez policję.

Potem przeniesiono je do zastępczego mieszkania, marnej klitki w ohydnym, brudnym wieżowcu. Żyły z dnia na dzień, z dorywczych prac i grzebania w odpadkach. Nina do dziś pamiętała nieznośne, mdłe jedzenie w postaci kotletów ze szczurzego mięsa i masy papierowej użytej jako "wypychacz". Przed oczami stały jej codzienne kłótnie.

– Mamo, czemu tu jest tak zimno?

– Mamo, ile to jeszcze potrwa?

– Mamo, kiedy wróci tata?

– Nie wiem, córeczko, nie wiem. Ale myślę, że już niedługo, to tylko rutynowe przesłuchania, przecież sama rozumiesz...

– Gówno! Pewnie, że rozumiem. Tak samo jak ty rozumiem, że nie wypuszczają takich jak on! On nie wróci, może już nie żyje, a my do końca życia będziemy kisić się w tej ciasnej klitce! Dlaczego boisz się do tego przyznać, dlaczego?!

Prask! Otwarta dłoń uderza ją w policzek, grymas złości wykrzywia twarz matki.

– Nina! Nie wolno ci tak mówić, rozumiesz, nie wolno! Słuchasz mnie?

Nie słuchała, oczywiście. Zamknięta w pokoju, patrzyła przez okno na wyludnione arterie miasta. W wielu dzielnicach odłączono elektryczność. Na przestrzeni kilku kilometrów rozciągały się mroczne kształty wieżowców, w których schronienia szukali bezdomni. A na dole, wśród ledwo widocznych, ciemnych ulic, tłoczyły się pomniejsze kamienice, stare i kruszejące z dnia na dzień. Tam noc trwała zawsze, nawet w świetle słońca te cuchnące zaułki pełne były brudu, półmroku, opiumowego dymu, kałuż odchodów, zwałów śmieci i podejrzanych typów o tępych i zadziornych twarzach.

Czołgi na ulicach i nieustanne policyjne kontrole, kartki na jedzenie i kolejki ustawiające się przed sklepami od piątej rano, chaotyczne demonstracje wzburzonych ludzi, tłumy próbujące wydostać się poza granice miasta – to był obraz codziennego życia w tamtych czasach. A gdzieś daleko, na przedmieściach, słabo błyszczały światła namiotów, slumsów i obozów. Tam koczowali hipisi, anarchiści, sekciarze i mnóstwo innych ludzi, próbujących znaleźć jakikolwiek ideał, który mógłby dać im nadzieję...

Dwa dni później matka wyprowadziła ją poza miasto. W ten sposób udało im się ominąć patrole policji, które blokowały drogi wyjazdowe i przeganiały podmiejskich koczowników. Przedostały się poza miejskie zabudowania, gdzie gromadziły się już kolumny wędrowców, mających co najwyżej małe tobołki z najniezbędniejszymi rzeczami i – ewentualnie – namioty, choć większość sypiała na kocach lub wręcz na gołej ziemi.

Wkrótce matka zachorowała. W jednym z namiotów znalazł się wreszcie lekarz, który litościwie zgodził się zbadać matkę, po to tylko, by wykryć u niej cały katalog zakaźnych chorób połączonych z ogromnym wyczerpaniem i osłabieniem. O lekarstwach i porządnej opiece mogli tylko pomarzyć.

Zmarła po dwóch dniach, na ostatku wsunęła w dłoń córki pistolet i zastygła z otwartymi oczami.

W tych czasach broń była podstawą przetrwania, a Nina musiała użyć jej już wkrótce potem, gdy okazało się, że nawet pozornie porządni, wykształceni, dystyngowani ludzie w skrajnych warunkach potrafią zamienić się w głodne bestie, gotowe żreć się o najmniejszy choćby drobiazg.

Gdy w okolicach Sochaczewa pochód został rozpędzony przez siły porządkowe Wschodnioeuropejskiej Armii Wyzwolenia, Nina trafiła do tej małej garstki, której w całym bałaganie udało się zbiec. Przez kilka dni ukrywała się w starym młynie, wystraszona niczym mały, zaszczuty zwierzak, wyrwany z gniazda i porzucony na obcej ziemi. A potem wyszła Na Zewnątrz i nie pozostało jej nic innego, jak podnieść głowę i spojrzeć rzeczywistości prosto w oczy. Tamtego dnia, aby zrzucić z siebie to nieznośne poczucie osamotnienia, nuciła starą piosenkę, a właściwie jej refren, bo tylko tyle pamiętała: ...że ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy...

Dziś, kiedy stała nad wrakiem samochodu, przypomniała sobie te słowa i życie znów nabrało sensu.

 

Samochód nie nadawał się już do niczego, porzucili go na miejscu kraksy, choć Tomek z sentymentem oglądał się za tym dziwnym wozem z pancernymi szybami, i spękanej, czarnej karoserii pomalowanej sprayem. Niemniej nic nie dało już się poradzić. Zebrali siły i ruszyli pieszo.

Byli teraz na Pograniczu – ziemi niczyjej pomiędzy Wolnym Krajem a obszarami kontrolowanymi przez warszawski rząd do spółki z WAWE. W ciągu kilkunastu lat w centrum Polski przestała funkcjonować większość społecznych instytucji i obecnie wykwitały tu najróżniejsze formy społeczne. Komuny hipisów i punkowców, osiedla skupione wokół klasztorów i kościołów, kolonie sekty Purpurowych Ludzi, przemierzającej kraj wzdłuż i wszerz z bliżej nieokreślonym orędziem wiary. Poza tym wspólnoty rolnicze i Wolne Strefy, oazy wolności, na ogół otoczone murami lub zasiekami, rozsiane z rzadka i nieregularnie. Wszelka wymiana między Wolnymi Strefami ograniczała się do uzbrojonych po zęby konwojów ciężarówek, które od czasu do czasu wyruszały na szosy. A tam mogło już zdarzyć się wszystko, co najgorsze, dlatego też zawód kierowcy międzystrefowej ciężarówki był jednym z najbardziej niebezpiecznych i podejmowali się go jedynie najodważniejsi, chociaż płacono im niemało.

Na horyzoncie coraz częściej pojawiały się nieczynne fabryki i kopalnie, a także szare, odpychające osiedla bloków, zasiedlone przez ludzi o ponurych twarzach i spojrzeniach. Zaczyna się Górny Śląsk, ostatni już etap Pogranicza. Czas zdawał się płynąć tu bardzo powoli, stopniowo, lecz nieubłaganie pogłębiając rozkład. Dekadencja wkracza w finalne stadium. Na zaniedbanych ulicach od czasu do czasu uaktywniały się tandetne holoreklamy o kiepskiej grafice, a po podwórzach biegały grupki brudnych dzieciaków, które nigdy nie poznały szkoły. Na tych samych podwórzach poniewierali się zresztą ich tatusiowie, z nudów sączący podejrzane trunki z poplamionych butelek. Z ciasnych spelun dobiegały elektroniczne rytmy, przy których monotonnie kiwali się młodzi, szukający zapomnienia

Najbardziej intrygujące były wszechobecne dziury po kulach, ślady wybuchów, łuski od nabojów, woń spalenizny – jakby cały czas toczyła się tutaj monotonna wojna, która tak wrosła w charakter tych okolic, że przez stałych mieszkańców przestała być zauważana.

Czas płynął powoli, ale nieubłaganie.

 

Zenon Porycki zdecydowanie za późno podjął decyzję o przedostaniu się do Zabrza, a najlepiej od razu do Gliwic i jeszcze dalej, poza Odrę. Zbyt długo utrzymywał się z interesów, które mogły być całkiem legalne, gdyby tylko nie zapomniał odprowadzić odpowiednich kwot do skarbca Archidiakona i Straży. Inna sprawa, że płacąc owe kwoty, szybko przeszedłby na wikt Archidiakońskiej Opieki Dobroczynnej i codziennie wystawał w nieznośnie długiej kolejce bezrobotnych, oczekując na garnuszek podłej zupki i parę marnych miedziaków. Luksusy były ostatnią rzeczą niezbędną Zenonowi Poryckiemu, ale niepohamowaną odrazą darzył życie na cudzy koszt. Wpoił mu to już ojciec, który co prawda miał dwie lewe ręce i mózg bujający gdzieś w chmurach ale "po prośbie" nigdy by nie poszedł. Jeszcze większą odrazą darzył Porycki płacenie podatków, przymusowych ubezpieczeń i składek, a także wypełnianie niezrozumiałych kwitów i innych biurokratycznych papierków. Któregoś dnia po prostu jednostronnie zerwał niepisaną umowę ze Strażą i samym Archidiakonem, co sprowadziło się do rozpoczęcia handlu całkiem wolnego i rezygnacji z wszelkich usług miejscowego aparatu przymusu. Wychodził na tym całkiem dobrze przez dość długi czas, dopóki...

No właśnie, cała ta sprawa z ulotkami. Zenona Poryckiego mało interesowały słowa, poglądy, definicje i programy. Miał po prostu kilka zasad, a poza tym – działał. Dostarczał ludziom to, czego chcieli – a były to różne towary – i uważał, że to jego największy dar dla ludzkości. Ki diabeł podkusił go z tymi antystrażniczymi ulotkami? Fakt, podpisałby się pod każdą z nich, ale dotąd w politykę się nie mieszał. A tu masz! – uległ namowom starego znajomego, rozprowadzał te papierki, nawet trochę ich nadrukował i dał się złapać. Tak po prostu, jak dziecko. I jakby mało było polityki, strażnicy zwąchali jeszcze, że jakoś dziwnie sumują się jego dochody. Niuchali, niuchali, aż wywąchali wolnorynkową inicjatywę. A wtedy miał całkiem przesrane.

No cóż, trzeba przyznać, że ucieczka z rozklekotanego radiowozu była w wielkim stylu, ale teraz nie pozostało nic innego, jak zwijać dupę w troki i ciągnąć na zachód, ile sił w nogach. A to nie było takie proste. Nie w tych podłych czasach.

 

To Czerwony Kowboj uparł się poprowadzić grupę tymi podejrzanymi ścieżynami, wijącymi się nierówno na obrzeżach wielkiego miasta, zarośniętymi i cholernie długimi. Niemniej nie poczuwał się do błędu, wręcz przeciwnie, cały czas prezentował minę doświadczonego globtrotera, który wie czego chce i dobrze to robi.

Znacie chyba taki widok – przedmieścia, zaniedbane baraki i warsztaty sklecone z blachy, betonu i sklejki, leżące na pograniczu między zaśmieconym, rachitycznym lasem a pierwszymi blokami. Poniewierające się wszędzie narzędzia i odpadki, płoty przesłonięte przez krzaki, cementowy pył, zapach benzyny i oleju. Tak to właśnie wyglądało, z tą różnicą, że wszystkie te budynki były od dawna nieczynne i opuszczone. Ziemia natomiast była nierówna, poorana wąwozami, leśnymi pagórkami, ściekami i dziurami.

Zagłębili się w las, pachnący czymś, co na pewno nie było żywicą. Wkrótce zresztą odkryli przyczynę tego fetoru, kiedy zza drzew wyłonił się kompleks lichych baraków otoczonych tym, co pozostało z drucianego ogrodzenia. Budynków było siedem lub osiem, a pomiędzy nimi stały puste, blaszane beczki żółtej barwy.

Huk wystrzałów rozległ się nagle i bez zapowiedzi. Rozległo się echo, kilka pocisków odbiło się od beczek...

...a oni, kompletnie zdezorientowani, przywarli do ścian baraków, czekając w zupełnym milczeniu. Cisza trwała dobrych kilka chwil. Wstrzymane oddechy, bezruch, groza wisząca w powietrzu.

– Porzućcie broń, anarchiści – rozległ się niski głos męski o brzmieniu wskazującym na wzmacnianie przez megafon. – Nieważne zresztą, kim jesteście. Znajdujecie się na terenach podległych jurysdykcji Archidiakona i Rady Strażników, wzbudzacie podejrzenia swoim wyglądem i zachowaniem.

Znów cisza. Czerwony Kowboj zagryzł wargi. Głos dobiegał z miejsca, gdzie las się przerzedzał i ustępował miejsca dawnym halom fabrycznym, prześwitującym już przez drzewa. Przez chwilę kilka postaci mignęło im przed oczami. Albo tamci mieli ich na muszce, albo ich pewność siebie była tylko zręcznym bluffem...

– Te, a kim wy w ogóle jesteście? – zapytał wreszcie Kowboj, starając się uspokoić drżenie w swoim głosie.

– Patrol Rady Strażników, egzekwujemy prawo w całej okolicy – odpowiedział mu głos.

– Taa...– zamyślił się Kowboj. – A jakie to prawo?

– Chcesz się przekonać, dziadku? – warknął tamten, wyraźnie niezadowolony z przedłużającej się dyskusji.

– A za co nas aresztujecie, można wiedzieć? – kontynuował niezrażony Kowboj.

– Jesteście z zewnątrz, tym samym wzbudzacie najróżniejsze podejrzenia – odparł głos po dłuższej chwili. – Nie próbujcie żadnych sztuczek, a jeśli ukrywacie między sobą anarchistów, to lepiej dla was będzie, jeśli dobrowolnie nam ich wydacie. Mamy was na muszce, a wy nawet nas nie dostrzegacie.

– Jacy znowu anarchiści?

– Mamy przewagę zbrojną i liczebną – wycedził głos, nie odpowiadając na zadane pytanie.

W tym momencie zauważyli Tomka, który pełznąc wśród traw i zarośli, przyczołgał się bliżej napastników i krzyknął nagle:

– ...nie jest ich więcej niż czterech!

Seria strzałów maszynowych rozległa się z ogłuszającym warkotem. Uniosły się kłęby dymu. Po chwili następna seria przeszła po lichych barakach, dziurawiąc je niczym sita.

Tomek skulił się za resztkami resztek dawno zniszczonego budynku Przeładował broń. Tamci skrywali się za stosem betonowych płyt, nie dalej niż trzydzieści metrów od niego.

Tymczasem strzelanina rozgorzała na dobre. Kowboj rzucił się naprzód, w desperackiej próbie dojrzenia przeciwników, co dało mizerne efekty. Obie strony cięły więc do siebie prawie na oślep

Tomek wychylił się ze swej kryjówki i oddał kilka strzałów w stronę napastników. Miał ich przed sobą, ale oni również go widzieli i odpowiedzieli ogniem. Wymiana strzałów znów nabrała ostrości.

Nina wyjęła pistolet – pamiątkową broń od zmarłej matki. Westchnęła ciężko. A potem...Trzask! Po tamtej stronie ktoś jęknął cicho.

Tomek trafił jednego z atakujących, który osunął się w kępę trawy. Po kilku chwilach drugi nieopatrznie wychylił się zbyt daleko poza betonową zasłonę. Dzika twarz z czarną jak smoła brodą w jednej chwili rozbryzgła się na krwawą papkę.

Nagle rozległy się dziwne, pojedyncze strzały, brzmiące jak perfidny dysonans w starannie skomponowanej symfonii. Krótkie, suche strzały dobiegające z którejś krawędzi wąwozu, odbijające się echem i, co najważniejsze, celne. Albowiem nie minęła chwila, a kolejny strażnik padł martwy. Zapadła cisza.

A potem padł następny, znów powalony jednym celnym strzałem.

Chwilę później Tomek wychylił się, chcąc ustrzelić tego ostatniego, piątego, który jeszcze pozostał. I zetknął się z nim niemal twarz w twarz, choć na odległość kilkunastu metrów. Obaj wycelowali karabiny. Kto pierwszy?

Tomasz.

Tamten wystrzelił, gdy dosięgła go kula Tomka. Zleciał na dno wąwozu z zakrwawionym czołem, bezwładne obijając się o kamienie i krzaki. Dokładnie w tej chwili Tomek jęknął, czując się tak, jakby coś rozłupywało jego nogę od wewnątrz. Pulsujący ból rozlał się po ciele. Tomek już nie jęczał, raczej cicho syczał i oddychał powoli.

Zapadła cisza. Napięta cisza, taka podczas której każdy ma ochotę powiedzieć: "I co dalej?", ale jednocześnie nikt nie ma odwagi tego zrobić.

 

Wtedy rozległ się nieznany głos:

– Hej, przybysze, tędy! Bierzcie tamtego, chodźcie za mną i na razie o nic nie pytajcie! No, dalej!

Jak spod ziemi pojawił się młody mężczyzna o czarnych włosach, które opadały rozczochraną grzywką na wysokie czoło. Miał jasną cerę, wargi wąskie, nos orlego kształtu, a posturę raczej atlety, niż chuderlaka. Czarne spodnie, błękitna, dżinsowa bluza i strzelba dopełniały obrazu.

Aż dziw, że posłuchali go niemal automatycznie. Czerwony Kowboj i Nina pochwycili na wpółprzytomnego Tomasza i ruszyli. Przewodnik wyprowadził ich z lasu i poprowadził ich poprzez labirynt ruin drobnego przemysłu, wciąż i wciąż zwiększając tempo. Pod stopami wiły się żyworosty, po drzewach skakały małpiatki.

Zatrzymali się dopiero w obskurnym budynku, który wyglądał na dawny warsztat wulkanizacyjny, albo podobne miejsce, opuszczone dawno temu.

– Tu będziemy bezpieczni. Na razie – mruknął nieznajomy, a następnie wyciągnął z plecaka kilka narzędzi, bandaże i podobne przedmioty, za pomocą których zaczął opatrywać rannego. Ten jęczał, skowyczał, ale leżał bez ruchu. Po kilku chwilach przewodnik powstał, gestem uciszając wszelkie pytania. Stał pewnie i spokojnie.

– Waszemu przyjacielowi nic nie będzie. Wykaraska się z tego. Może trochę kuleć w najbliższym czasie.

Nie zwrócili wielkiej uwagi na te słowa. Kowboj postanowił wreszcie przerwać tą swoiście irracjonalną grę, w której niczym mityczny deus ex machina pojawia się tajemniczy osobnik, następnie prowadzi wszystkich do sobie tylko znanych miejsc i zachowuje się, jakby wszyscy byli starymi przyjaciółmi.

– Skąd się tu wziąłeś i dlaczego nam pomogłeś?! – zapytał.

Tamten zwlekał z odpowiedzią przez krótką chwilę, wreszcie odparł:

– A może pomogłem także sobie? Co prawda, jak zwykle czepiają się przybyszów, ale to głównie mnie szukają teraz w promieniu najbliższych kilkudziesięciu kilometrów.

– To ty jesteś jednym z tych... anarchistów? – wtrąciła się Nina.

– Anarchistów? A, tak... No, cóż, powiedzmy, że tak. Otóż, jak się pewnie przekonaliście, tak zwana Straż robi tutaj za rząd, a tacy jak ja nie chcieli przyjąć tego do wiadomości, zwracając uwagę na ten prosty fakt, że bez nich żyło nam się dużo lepiej. Z tej racji muszę teraz ratować tyłek, zmykając do Wolnego Kraju.

– W takim razie mógłbyś wyjaśnić nam bardziej szczegółowo, co tu się dzieje. I przy okazji przedstaw się – zaproponował Kowboj.

– Zenon, albo Zenek, jeśli wolicie. Takie imię nadał mi świętej pamięci staruszek. Poza tym wpoił mi też parę przydatnych zasad, między innymi taką: "Działaj sam albo w grupie sprawdzonych przyjaciół. Gdy cię złapią, licz tylko na siebie." Ja działałem sam, ale niestety zakończyło się to porażką. Z Archidiakonem i jego Strażą lepiej nie walczyć w pojedynkę.

– Kim jest Straż, kim jest Archidiakon i kim byli ci ludzie? – dopytywał się Kowboj.

– To właśnie Strażnicy, zajmujący się uprzykrzaniem życia okolicznym mieszkańcom. Widać, że przybywacie z cholernie daleka, a więc przydałby się wam mały wykład. Aktualnie Górny Śląsk podzielony jest na kilka lub – zależnie od sposobu liczenia – kilkanaście stref o różnych powierzchniach. Kilka z nich to coś na kształt Wolnych Stref, rozwija się tam jakiś handel i przemysł, po upadku władzy ludzie założyli własne milicje i jakoś sobie radzą. W pozostałych miastach wszystkim trzęsą miejscowe gangi, a tutaj, w Katowicach, Archidiakon, założyciel lokalnej sekty, w której wierzenia nigdy się specjalnie nie zagłębiałem. Zupełnie wystarcza mi świadomość, że pod jej rządami życie stało się nieznośnie i ogólnie do dupy.

– Archidiakon! Straż! O Boże, jakie to groteskowe – zawołała Nina. – Nowe średniowiecze, feudalne państewka, oddaj się pod opiekę silniejszym!

– Opieka, o której mówisz, jest doprawdy niewiele warta – przerwał jej Zenon. – Wszystko się rozpada, urzędnicy zdzierają ile się da, a ratuje nas tylko nielegalny, pokątny handel i przemyt artykułów "zza granicy", czyli z sąsiednich miast. Angażowałem się w to przez parę lat, co mnie dało zarobek, a innym ludziom nieco przyjemności i pożytku. Zaangażowałem się też w konspiracyjną politykę, ale to nie wypaliło i dzięki temu stałem się jednym z najbardziej poszukiwanych tutaj wrogów ludu.

– Znasz drogę do Wolnego Kraju? – spytał Kowboj.

– Znam co najmniej kilka dróg, którymi można się wydostać z tego bagna. Ale żadnej z nich nie da się nazwać całkiem bezpieczną. Chociaż przy odrobinie szczęścia można się przedostać Trzeba tylko uważać.

– Ostrożności nigdy za wiele – odparł Kowboj, w najlepsze rozkładając się na twardym, dębowym stole i myśląc o tych starych, dobrych czasach, kiedy w tym lokalu można jeszcze było dostać piwo, a nie jedynie kropelki wody leniwie kapiące na głowę. Nałożył więc kapelusz na twarz, ziewnął i wszystko wskazywało na to, że jak na razie rozwiązał wszelkie trapiące go problemy. Nie minęły dwie minuty, a spod czerwonego ronda dobiegało jedynie rytmiczne, monotonne chrapanie.

Jedynie Czerwony Kowboj zdolny był całe spotkanie przyjąć z takim opanowaniem – stoicki spokój był jego cechą wrodzoną, rozwijaną przez całe życie. Pozostali rozmawiali jeszcze długo, zapoznając się, wspominając przeszłość i dyskutując o planach na przyszłość. Tymczasem na zewnątrz zaczął padać deszcz, powietrze ochłodziło się, wiatr hulał między drzewami, woda kapała przez szpary w suficie. Ale to się nie liczyło. Nie dla nich, którzy od długiego czasu rzadko mieli okazję spotkać kogoś, kogo można by nazwać przyjacielem. W tych czasach albo ktoś był wrogiem, albo kimś naprawdę bliskim, bowiem nieraz właśnie w sytuacjach ekstremalnych przyjaźń zacieśnia się szybko i mocno.

 

Migoczący płomyk świeczki nie dawał wiele światła, ale Zenonowi tyle wystarczało. Nocowali w opuszczonym motelu. Bar "Wiking" leżał w lesie, na uboczu. Od dawna opuszczone miejsce otaczał rozpadający się płot, który w założeniu miał imitować średniowieczną palisadę. Na wyblakłym szyldzie widniała nazwa lokalu wypisana pseudo-gotycką czcionką, a całości dopełniała umieszczona nad bramą replika rogatego hełmu wikingów. Aż dziw, że nikt jeszcze jej sobie nie przywłaszczył.

Wnętrze tchnęło stęchlizną, drewniane stoły pokrywał kurz, bufet leżał w szczątkach, a na ścianach widniało graffiti, które Kowbojowi nieodparcie kojarzyło się z chaotycznymi strugami kolorowych rzygowin, od czasu do czasu układających się w najdziwniejsze wzory i litery.

Plusem baru "Wiking" było to, że dach prawie nie przeciekał. Prawie, bo w kilku miejscach z sufitu kapały małe kropelki, tworzące dziwne układy plam na drewnianej podłodze.

Czerwony Kowboj chrapał cicho, Tomek również spał jak zabity, a Zenon oglądał fotografie, od czasu do czasu pokazując któreś z nich Ninie. Zdjęcia były na ogół stare, a w każdym razie zniszczone i przedstawiały jego bliską rodzinę. Siostrę, małą brunetkę o głębokich, ciemnych oczach i siostrzeńca, dzieciaka nie więcej niż dziewięcioletniego.

– To cała moja rodzina – powiedział do Niny. – Mieszkają w Opolu. A przynajmniej mieszkali.

– Chcesz się u nich zatrzymać? – spytała dziewczyna.

– Gdzie tam... Na pewno sami mają wystarczająco dużo własnych problemów. Nie mam zamiaru zwalać im się na kark. Po prostu odwiedzę ich, jeśli znajdę chwilę wolnego czasu. Stęskniłem się...

– Co masz zamiar robić w Wolnym Kraju?

– Jeszcze nie wiem, ale na pewno coś wymyślę. Niewiele mi potrzeba do życia, a skoro potrafiłem poradzić sobie nawet tutaj, to tam uda mi się tym bardziej.

– Jesteś bardzo pewny siebie...

– W dzisiejszych czasach trzeba być pewnym siebie. Tak samo jak trzeba nauczyć się spokoju i opanowania. Tylko dzięki temu można jeszcze wytrzymać. Nawet jeśli wydaje się to trudne, to należy po prostu robić swoje i myśleć o przyszłości. Ale z drugiej strony nie łudźmy się, że świat jest specjalnie dla nas usłany różami.

– Moim zdaniem, jest okropny – stwierdziła Nina.

– Jest taki, jakim go ukształtowali ludzie. Przynajmniej niektórzy. Zresztą wystarczy porównać sobie dzieje dowolnej cywilizacji z naszą. Jak dotąd, zawsze powtarzał się ten sam prosty cykl – początek, rozwój, schyłek i upadek. My urodziliśmy się w erze schyłku, a teraz mamy wątpliwą przyjemność oglądać upadek. Minęło półtora tysiąca lat od upadku Rzymu i znów jesteśmy w punkcie wyjścia – piąty wiek, historia zatoczyła koło.

– Uważasz, że będzie tylko gorzej?

– Nie wiem, co będzie – uśmiechnął się Zenon – Ale zauważ, że po każdej cywilizacji zachowała się część jej dorobku, mniejsza lub większa. Babilon, Egipt, Grecja, Rzym – wszystkie te kraje dokładały coś od siebie. A teraz my jesteśmy w końcowym stadium. Zdajesz sobie chyba sprawę, że świat nigdy już nie będzie wyglądał tak jak do niedawna, a tych zmian nie da się powstrzymać, ani tym bardziej odwrócić.

– A więc co proponujesz?

– Cóż, ten świat to jedyny jaki mamy, a więc trzeba się w nim odnaleźć. Słyszałaś kiedyś o wikingach? W ich mitologii też był Ragnarok, czas chaosu i walki bogów. Ale po nim ma nadejść odrodzenie. A więc pozostaje nam tylko żyć i działać. Inaczej nasze dzieci będą już tylko dzikusami, wychowującymi się wśród ruin. A wtedy może już być za późno na cokolwiek

 

Było już grubo po północy, przez puste ramy okienne wpadało nikłe światło księżyca. Deszcz ustał, noc była cicha i spokojna, na ciemnym niebie błyszczały gwiazdy. Zenon zamilkł, a w parę chwil później zmorzył go twardy sen. Nina nie potrafiła zmrużyć oka. Całkiem już rozbudzona rozmową, patrzyła na gwiazdy i rozmyślała. Przypominała sobie przeszłość i zaskoczyło ją to, że myśli o niej ze spokojem, bez bolesnych emocji. Kiedyś, gdy była bardzo mała, żyła dziecinnymi marzeniami o pracy, bogactwie, szczęśliwej rodzinie i wielkiej karierze. Potem podrosła i wszystkie te wielkie nadzieje rozsypały się, bo okazało się, że świat już nie nadaje się do ich realizacji. A więc zaczęła żyć zgryzotą i żalem, czuła się staro będąc nastolatką. Doszło do tego, że jedyną rzeczą, która prowadziła ją przez kolejne dni, był bliżej nieokreślony instynkt, czy wręcz przyzwyczajenie do codziennej monotonii. Później błąkała się bez celu po nieznanych drogach i obcych miastach. Dopiero gdy poznała Norberta i Tomka, znów wstąpiła w nią nowa nadzieja.

A teraz czuła spokój, ciepły, wewnętrzny, który ratował ją tak przed rozpaczą jak i przed marzeniami. Przypomniała sobie słowa Zenka – robić swoje i patrzeć w przyszłość.

Życie jest życiem, a ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy, jak śpiewał kiedyś Grechuta.

 

Zobaczyli ich po raz pierwszy na przedmieściach. Było ich niewielu i na ogół poruszali się samotnie, choć zdarzały się też kilkuosobowe grupki, powoli sunące przez zaśmiecone, śmierdzące ulice.

Mieli wygląd na wskroś odpychający, wychudłe, zgarbione ciała o pożółkłej skórze. Długie i skołtunione włosy spadały luźnymi kosmykami na drżące plecy. Chód był chwiejny i powłóczący. W błędnych spojrzeniach czaiła się odpychająca, niemal zwierzęca dzikość.

– To ćpuny – wyjaśnił Zenon. – Teraz na szczęście nie ma ich zbyt dużo, bo wyłażą głównie nocami. W dzień wolą kryć się w swoich melinach.

– My też mieliśmy do czynienia z takimi typami – mruknął Tomek, z obrzydzeniem odpychając jakiegoś zamroczonego pokurcza w łachmanach.

– Byli okropni – wzdrygnęła się Nina. – Włazili na samochód, próbowali wejść do środka. Mieli takie oślizgłe, zimne łapy.

– Tutaj nazywa się ich "zombiakami", bo każdy z nich jest już jedną nogą w grobie – powiedział Zenek. – Boże, co oni ćpają! Podobno więcej w tym jest detergentów, zmielonej cegły i małpich szczochów, niż prawdziwego narkotyku.

– A jednak trochę mi ich żal – stwierdziła Nina. – To jest po prostu straszne.

– W historii zdarzały się gorsze rzeczy – powiedział Czerwony Kowboj. – A tych kolesiów nigdy nie zrozumiem. Biedni frajerzy, którym wydawało się, że najlepszym sposobem na życie jest uciec od rzeczywistości, kiedy tylko okazuje się ona trudniejsza, niż wydawało się na początku. Jakimś cudem my nie wpadliśmy w takie bagno, chociaż wiele razy każdy z nas mógł olać wszystko i zaćpać się na umór. Ale to nie jest najlepsze rozwiązanie. Najpierw wydaje się piękne i odlotowe, potem zaczynają się schody, a na samym końcu człowiek zastanawia się, czy pociągnąć jeszcze tych parę dni, czy już się zastrzelić.

– Fakt, zdarzały się w historii rzeczy jeszcze okropniejsze – wtrącił Zenon. – Ale kiedy uświadamiam sobie, że dobrze pamiętam czasy, kiedy życie było jeszcze w miarę normalne, a potem patrzę na współczesny świat, wtedy coś mnie ściska o, tutaj – wskazał ręką na serce – Ściska mnie jak diabli, bo przecież, do jasnej cholery, wydawało się, że żyjemy w jakimś w miarę cywilizowanym kraju, a nie w afrykańskim buszu! A tymczasem z całej tej cywilizacji zostało takie gówno!

– Jakby nie patrzeć, reguły się zmieniły i trzeba się z tym pogodzić – dodał Tomek.

Zenon westchnął smutno.

– Wiecie, ja wśród tych ćpunów nieraz napotykam znajome twarze, cholernie zmienione i zniszczone, ale jednak znajome. I to jest straszne. To, że człowiek może tak nisko upaść.

– Może, ale nie musi – powiedział Tomasz z naciskiem. – Nie musi.

Mimo wszystko, było to pewne pocieszenie.

 

Znajdowali się już poza Katowicami. Zenek radził nie pchać się do miast i osiedli, a więc cały czas wędrowali po obrzeżach i lasach. Jedynie w oddali dostrzegali wygasłe kominy i ponure, betonowe konstrukcje bloków, nieraz na wpół spalone, popękane i odrapane. Trupy budynków.

Mijali blokowisko złożone z kilkunastu takich trupów, postawionych poza miastem, blisko fabryk, które już nic nie produkowały. I właśnie tam, wśród wąskich uliczek i betonowych podwórzy, napotkali barbarzyńców, którzy wprawili w osłupienie nawet zrównoważonego Kowboja. Grupka tych "barbarzyńców" składała się z pięciu bądź sześciu nastolatków, których strój był iście postmodernistyczną mieszanką wszelkich możliwych subkultur XX wieku – barwne irokezy, ciemne okulary z kolorowymi oprawkami, kolczyki, tatuaże, obcisłe kombinezony z lateksu i gumy, buty na koturnach.

– To robsi – mruknął Zenon – Młodociani chuligani. Wprowadzają się do pustych bloków i tworzą coś na kształt plemion. Od czasu do czasu robią wypady na ćpunów, czyli plemię wrogów. Poza tym... – urwał nagle.

– Poza tym co? – szepnęła Nina.

– ...nie lubią obcych! – warknął Zenon.

Padły strzały. Robsi zaatakowali pierwsi, w ruch poszły kamienie, pistolety i butelki z benzyną, które skrywali pod ubraniami. Rozpoczęła się potyczka na szarych ulicach, ponad którymi wznosiły się opustoszałe budynki. Czerwony Kowboj uskoczył w pobliski zaułek, a kula śmignęła mu koło ucha. Benzyna zapłonęła, wzniosły się kłęby dymu. Zapanował chaos, wszyscy biegali pośród ulic, podwórek i trawników, a pstrokaci chuligani zdawali się odczuwać niemal sadystyczną przyjemność z walki, niczym sfora wilczurów. Nie byli jednak odpowiednio przygotowani – nie mieli dużo broni, a w końcu mogli tylko rzucać kamieniami.

Tomek biegł wąską uliczką. Ból w nodze, zranionej podczas leśnej potyczki, odezwał się nagłym, rwącym impulsem. Kuśtykał, taszcząc ze sobą karabin, w którym właśnie skończyła się amunicja. Patrzył w szary trotuar, a gdy podniósł wzrok, miał przed sobą mur. Ulica była ślepa. Odwrócił się, po to tylko, by zobaczyć przed sobą trzy głowy z zielono-żółtymi kołtunami włosów i dziwacznymi ozdobami wpiętymi w uszy i nos. A w podmalowanych oczach czaiła się złość.

Jęknął. Ból w nodze niemal go sparaliżował. Zobaczył ręce, uzbrojone w łomy i noże. Próbował walczyć, ale był bez szans. Po pierwszym ciosie pociemniało mu w oczach. Potem poczuł zimne ostrze w piersi. I ciepłą krew, która ciekła z rany.

Ciemność. Lekkość. Koniec.

Nie zdążył już zobaczyć, jak ci trzej nowożytni barbarzyńcy padają na ziemię tuż obok niego. Trzy suche strzały. Starszy gość w czerwonym kapeluszu. W opuszczonym blokowisku zapada cisza.

 

Gdy odwrócili Tomka, w rękach ściskał karabin, a oczy miał już zamknięte. Wyglądał, jakby spał. Pochowali go w ustronnym miejscu, z dala od osiedli, w cichym zagajniku, nieuczęszczanym przez ludzi. Wykopali grób, a potem Czerwony Kowboj zbił z kijków prosty krzyż.

– Myślisz, że był wierzący? – spytał Ninę.

Zamyśliła się.

– Chyba tak...Wiesz, nie widziałam nigdy, żeby Tomek się modlił, ale wydaje mi się, że on wierzył w Boga, bo to była jedna z tych niewielu rzeczy, w których szukał sensu.

Wbił krzyż w ziemię.

– Chyba nie pamiętam żadnych modlitw – uśmiechnął się smutno.

– A ty, Zenek? – zapytała Nina.

Zenon milczał przez parę chwil, skubiąc kawałek trawy i patrząc zamyślonym wzrokiem gdzieś w dal.

– Możesz po prostu użyć własnych słów – powiedział wreszcie. – To chyba najlepsze wyjście.

– Wierzysz w Boga? – przerwał mu Kowboj.

– Raczej tak. Wiesz, niektórzy traktują wiarę jak maszynkę do spełniania życzeń – Boże, spraw, żebym był bogaty, Boże, daj mi zdrowie, szczęście i nie wiadomo co tam jeszcze. A potem są strasznie zawiedzeni, kiedy przychodzą choroby, starość i nędza. Tracą grunt pod nogami, bo ich koncepcja maszynki życzeń była z gruntu fałszywa.

– A jaka jest prawdziwa?

– Widzisz, ja traktuję to raczej jako zbiór wskazówek i drogowskazów, które pomagają przy samodzielnym działaniu. Ktoś kiedyś powiedział, albo i napisał coś mniej więcej takiego: Ufaj Bogu tak, jakby wszystko zależało od niego i nic od ciebie, a działaj tak, jakby było dokładnie na odwrót – jakbyś liczył się tylko ty.

– Ignacy Loyola – mruknął Kowboj, zaskakując Ninę swoją wiedzą, bo przecież nie wyglądał na erudytę. Zenon tylko kiwnął głową i znów wrócił do skubania trawki.

– Jeżeli Bóg istnieje, to chyba nas usłyszy – powiedziała Nina. – Boże, weź go do siebie. Gdzieś, gdzie znajdzie spokój.

– Był dobrym szajbusem – dodał Kowboj i zdjął kapelusz.

 

Ostatnią noc spędzili w opuszczonej budce dróżnika przy nie używanych już torach kolejowych. Miejsce to było rzecz jasna mocno zdewastowane, ale gdy jedyną alternatywą jest spanie pod gołym niebem, to lepiej nie narzekać i brać, co jest. Tym bardziej, że mieli już tylko dzień drogi do Wolnego Kraju, jednej z tych oaz, które miały przechować jak najwięcej wartościowych rzeczy z przeszłości i utorować drogę w przyszłości. Co zabawne, wielu mieszkańców tego obszaru zapewne wcale tak tego nie odbierało. Dla nich Wolny Kraj mógł oznaczać po prostu wolność, odrobinę spokoju i dobrobytu, możliwość podjęcia pracy, założenia biznesu i podobne "przyziemne" sprawy. A jednak historia nadawała temu głębsze znaczenie, sumując te wszystkie drobne działania pojedynczych ludzi w coś większego i ważniejszego.

 

Przez okna, od dawna pozbawione szyb, wpadał blask księżyca, rozświetlając nieco ciemności panujące w pomieszczeniu. Mały, Zenek i Nina spali już od dłuższego czasu, a ich ciche oddechy były jedynymi dźwiękami rozbrzmiewającymi w nocnej ciszy.

Tylko Czerwony Kowboj nie spał. Stał przy oknie i wsparty o parapet patrzył w dal. Noc była jasna, toteż dość wyraźnie było widać dziwny krajobraz tych okolic. Sceneria iście post-przemysłowa. Tory kolejowe zarastające chwastami, nieczynne fabryki sterczące na polach niczym strachy na wróble, roślinność wdzierająca się wraz z małpiatkami do opuszczonych budynków i ubogich dzielnic. Krajobraz smutny, choć piękny w swej melancholii.

O tym wszystkim i o wielu innych rzeczach myślał teraz Kowboj. Czuł, że skończyła się kolejna przygoda w jego życiu. Nie pierwsza i nie ostatnia. Wiedział, że nie zagrzeje długo miejsca w Wolnym Kraju. Nigdzie nie potrafił długo zagrzać miejsca. Dawno temu zdecydował się na taki tryb życia i wciąż pozostawał mu wierny. Był nomadem, był wiecznym tułaczem i ten stan rzeczy mu odpowiadał. Przychodzę, robię swoje i odchodzę – mówił czasem beztrosko.

Czerwonym Kowbojem został wiele lat temu i od tego czasu jego prawdziwe nazwisko i pochodzenie przestały mieć znaczenie, zostały daleko w przeszłości zarówno dla innych, jak i dla niego samego.

Spojrzał jeszcze raz na śpiących. Patrzył długo, bo wiedział, że są tylko przechodniami w jego życiu i niedługo ich opuści. Trochę go to bolało, a jednak nie mógł zmienić swoich przyzwyczajeń. Wolał wciąż wędrować i poznawać. Przeszłość uciekała, a przecież ważne są tylko te dni, których jeszcze nie znamy. On też lubił tę piosenkę.

 

wrzesień/październik 2002r.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Hormonoskop
Paweł Laudański
W. Świdziniewski
Adam Cebula
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Piotr K. Schmidtke
Adam Cebula
Marcin Wroński
M. M. Kałużyńska
Dawid Kain
Tomasz Witczak
W. Świdziniewski
PO
Gustav von Urhebers
David Drake, Eric Flint
Pat Cadigan
Tomasz Piątek
Alastair Reynolds
 
< 21 >