strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Małgorzata Koczańska Publicystyka
<<<strona 11>>>

 

Wrocław Fantastyczny
czyli chaotyczne podróże w czasie
i bliskie spotkania III stopnia

 

 

O AUTORCE
Małgorzata Koczańska - absolwentka UWr, wydział filologii polskiej. Przez chwilę nauczyciel języków obcych: polskiego i angielskiego. Od 1995 roku - pracownik branży reklamowej: copywriter, media-planner i strateg reklamowy (po drodze stanowiska dyrektorskie). Lubi: wymądrzać się, łamać zakazy, pić piwo lub wino czerwone francuskie, grać w kulki (coraz namiętniej). Nałogi aktualne: czytanie SF od rana do nocy, palenie papierosów, netoholizm, nałóg przewidywany: kręgle. Wady: puryzm językowy. Stosunek do służby wojskowej: uregulowany - absolutne uwielbienie dla munduru, wyłącznie polowego. Stosunek do zwierząt: umiarkowanie humanitarny - po przetestowaniu siebie na zwierzętach, pozostały tylko koty. Stosunek do dzieci: stan posiadania 1, wnioski: uroki macierzyństwa są mocno przereklamowane.

Wrocław jest miastem fantastycznym, temu nie można zaprzeczyć. Wiem coś o tym, urodziłam się w tym mieście i mieszkam do dzisiaj, zatem empirii mi nie brakuje...

Czy możecie sobie wyobrazić miasto, w którym rzeczywistość realizuje scenariusze rodem z SF&F? Jeszcze dzień wcześniej wszystko jest zupełnie normalnie – książki fantastyczne na półkach w domu, daleko od wścibskich palców raczkującego dziecka; w pracy kolejne zadanie wymagające cudu, czyli jak za małe pieniądze zrobić wielką kampanię reklamową (tutaj od lat nic nie uległo zmianie); za oknem nieco poszarzałe od smogu powietrze, i w oddali, zza granic miasta wyglądająca groźnie burzowa chmura – swoisty, wrocławski mikroklimat...

Ale już pod wieczór rzeczywistość staje się fantastyczna.

Mamy pamiętny rok 1997, od magicznej daty zmiany tysiącleci dzieli nas zaledwie 29 miesięcy (wiem, że to było później, ale magiczny miał być rok 2000 i nic tego nie zmieni), po dziurawych arteriach mkną samochody rozpędzające się w 5 sekund do prędkości 100km/h, przy których "maluch" jest tym, czym obijak z paleolitu przy młotku z regulacją siły uderzenia, a architektura miasta wznosi się niczym skyscappers na Manhattanie, otaczając Wrocław murem budowlanych rusztowań, na których zatrzymują się burze. Rzeczywistość nowego ustroju już dawno stała się zwyczajna i oswojona, w pamięci zatarł się obraz epoki jedynej i słusznej ideologii oraz kartek na nieobecne w sklepach towary.

I nagle wszystko przestaje być normalne!

Mieszkałam wówczas w jednym z pierwszych wrocławskich bloków zbudowanych z tzn. wielkiej płyty, w pobliżu głównego węzła komunikacyjnego (pl. 1-go Maja) i Rynku. Locum, będące przedmiotem zazdrości moich rówieśników, miało powierzchnię 32 metrów kwadratowych i mieściło trzyosobową rodzinę oraz około sześciu tysięcy książek, a z okien na ostatnim, dziesiątym piętrze, rozciągała się panorama gotyckiego Wrocławia. Opisuję wszystko tak szczegółowo, ponieważ jak żywo przypominało to mieszkanie w monadzie z pewnego opowiadania zamieszczonego w jednym z tomów antologii Kroki w nieznane. Gdy na peryferiach wezbrała woda, o czym poinformowały lokalne media, zupełnie mnie to nie obeszło. Pojechałam do pracy i jedyną wodą, która mnie interesowała, była woda z mózgów przyszłych odbiorców mojej reklamy dla wody mineralnej właśnie. Po południu jednak, gdy nadal mozoliłam się ze strategią drenażu kieszeni konsumentów, przyjechał ojciec z informacją, że za chwilę odetną wodę w mieście i trzeba wracać do domu, robić zapasy, nie wiadomo bowiem, jak długo to potrwa. Niewiele myśląc, zapakowaliśmy wszystkie bidony wody, jakie znajdowały się w pracy i wróciliśmy do monady, przygotowani na drobne niedogodności. Kiedy się kilka lat mieszka na szczycie wieżowca, w którym jest tylko jedna klatka schodowa i po 12 mieszkań na każdym piętrze, zaczyna się doceniać brazylijskie seriale w wieczornym programie TV – to jedyny moment, gdy możliwa jest kąpiel, ponieważ ciśnienie wody pozwala jej dotrzeć na ostatnie piętra. Brak wody zatem nie przerażał mnie w najmniejszym stopniu i nadal wszystko wydawało się normalnie. Wieczorem jednak, zamiast filmu w lokalnej stacji telewizyjnej pojawiło się studio powodziowe relacjonujące z minuty na minutę nadejście wielkiej wody, a nad moim dachem załomotały wirniki śmigłowców. Kiedy wyjrzałam przez okno, w oddali gasły światła...

 

 

Jakbym nagle znalazła się w sytuacji analogicznej do tej, którą przeżywali bohaterowie opowiadania Clarke’a pt. Dziewięć miliardów imion Boga! W ciągu godziny znikły z wieczornego krajobrazu miasta Krzyki, Stadion Olimpijski, Psie Pole, a potem Ostrów Tumski i Rynek...

I wtedy dopiero zrozumiałam, że nadchodzi coś nieprawdopodobnego.

Dwa dni później, gdy wyłączono mi prąd i gaz, obudziłam się nie jako mieszkanka centrum Wrocławia, lecz jako kobieta z wyspy. Moja monada i dwie sąsiednie zostały otoczone wodą i odcięte od świata, jedna z głównych ulic oraz sąsiednie mniejsze, zmieniła się w rzekę z dopływami. Na szczęście, na "wyspie" znalazło się kilka sklepów spożywczych, nie groziło mi widmo głodu i braku wody pitnej. Informacje z miasta dostarczali regularnie taksówkarze (cb radio działało non-stop, gdy przestały już działać inne radia na baterie) oraz przepływający w pontonach i amfibiach żołnierze, wiozący chleb i konserwy osiedlom zatopionym w zachodniej części Wrocławia – blokowiskom na Nowym Dworze i Kozanowie. Jak się okazało, życie w zalanym brudną wodą mieście nie było takie złe. Codziennie chodziłam na spacery wzdłuż rzeki Legnickiej (do niedawna – głównej ulicy miasta), gdzie z krawężnika wzmocnionego wałem, wzniesionym z worków piasku, mój syn puszczał w nurt patyczki i papierowe łódki, a ja rozmawiałam o wieściach z frontu ze spotkanymi ludźmi, dotychczas zupełnie mi obcymi. Nocami na korytarzu zbierali się sąsiedzi, oświetlając sobie drogę świecami, albowiem po raz pierwszy noce w mieście były całkowicie ciemne, nie rozjaśniały ich latarnie i reflektory, roztaczające zawsze na niebie pomarańczową łunę. Apokalipsa nie okazała się tak straszna, bez siedmiu pieczęci, aniołów i trąb na trwogę, ale wrażenie nierealności towarzyszyło mi jeszcze długo po uprzątnięciu śmieci i naprawieniu największych zniszczeń...

Zanim nadeszła powódź, z dachu mojej monady obserwowałam kometę Halley’a i defiladę planet, znaki na niebie przestrzegające przed nadejściem katastrofy. W jakim jeszcze mieście ponad dwadzieścia osób wyjdzie na dach wieżowca, aby popatrzeć na jakieś astronomiczne zjawisko?!

We Wrocławiu, oczywiście, mieście fantastycznym, gdzie wezwani policjanci wysłuchali wyjaśnień, że grupa domorosłych astronomów i astrologów nie ma zbiorowej manii samobójczej, i też przez chwilę popatrzyli, zanim bez zdziwienia odeszli, przypominając tylko, abyśmy byli ostrożni i nie pili alkoholu oraz przed 22.00 wynieśli się z punktu obserwacyjnego.

Cofnijmy się jeszcze dalej w czasie, do epoki przedkapitalistycznej, gdy nikt nie myślał o wielkiej wodzie, ale we wspomnieniach wrocławian żywy był scenariusz równie spektakularnej katastrofy – epidemii ospy. Nie było mnie wtedy na świecie, ale z opowieści rodziców przebijał mocno nurt fantastyki apokaliptycznej. Lato też było piękne tego roku, 1963, a ludzi zarażonych hospitalizowano w strefach kwarantanny na głównych placach i w parkach miejskich, ściśniętych jak śledzie na małej powierzchni pod namiotami, za ogrodzeniami z blachy falistej. I żadne tam realia i martyrologia wojenna, szczyt komunistycznego dobrobytu i powszechna szczęśliwość panowały wówczas w Polsce, a dzieci od dawna szczepiono obowiązkowo na ospę właśnie. Wspominam o tym, bo historia lubi się powtarzać, a od ponad dekady nie szczepi się już na ospę – podobno choroba została całkowicie zdezaktywowana... Cóż, może Wrocław się uchowa, mieliśmy tu już Powódź Tysiąclecia, mieliśmy Epidemię Tysiąclecia...

Nie da się zaprzeczyć, że w tym mieście dzieją się wydarzenia naprawdę fantastyczne.

Pomimo upływu lat Wrocław pozostaje niezmiennie ośrodkiem wylęgania się jeszcze jednego bakcyla o charakterze epidemiogennym. Zarażeni nim nosiciele rozprzestrzeniają chorobę, która co prawda ma długi okres inkubacji, ale zakaża na całe życie. Jak wielu wrocławian z mojego pokolenia, zaraziłam się jeszcze w dzieciństwie, gdy byłam nastolatką... W czasach, gdy nad miastem świeciła jasno gwiazda Towarzysza Przewodniczącego Edwarda Gierka, a przez Rynek przechodziły barwne pochody pierwszomajowe...

Czy możecie sobie wyobrazić wtedy miasto, w którym odbywają się z cotygodniową regularnością aukcje książek i czasopism o tematyce SF, w czasach, kiedy nieliczne książki na półkach sklepowych i bibliotecznych traktowały wyłącznie o jedynej i słusznej doktrynie? Aukcje, które organizowała grupa nosicieli bakcyla fantastycznego zrzeszonego w klubie "Index", dodam jeszcze. To od nich zaraziłam się wirusem, który w każdą środę gnał mnie do Rynku i zmuszał do zakupu wydanych na powielaczu powieści za nieprawdopodobnie groszowe ceny, a potem wymuszał ich przeczytanie w środkach miejskiej komunikacji, gdzie inni pasażerowie przyglądali mi się z pewnym zdziwieniem, a nawet lekką wrogością, nie miałam bowiem w zwyczaju ustępować miejsca starszym, zatopiwszy się w niełatwej przecież lekturze. Dzięki "Indexowi", ówcześnie ognisku epidemii fantastycznej, poznałam również filmy SF, których w państwowej telewizji i w kinie nie było zbyt wiele – w oficjalnych mediach dominowała rzesza japońskich potworów z Godzillą na czele oraz radzieckie produkcje socrealne, w "Indexie" dla odmiany pojawiały się filmy amerykańskie, nie wszystkie zaliczane dziś do klasyki kinematografii SF, ale jakże różne od ideologii powszechnego dobrobytu centralnie zarządzanej gospodarki.

Nie dość argumentów, że Wrocław jest miastem fantastycznym?

No, cóż... Zatem należy wytoczyć argument ostateczny: Wrocław, to jedyne miasto, gdzie dawno temu spotkałam... OBCEGO!

Obcy przyleciał z kolorowego raju, który widziałam tylko na filmach podczas videoseansów w klubie "Index". Przybysz mówił językiem melodyjnym, lecz niezbyt dobrze przeze mnie rozumianym, choć uczyłam się tej mowy już od prawie roku na zajęciach pozalekcyjnych. Na szczęście, obcy miał tłumacza. Co spowodowało tę wizytę w gronie nosicieli bakcyla, nie wiem, ale pamiętam niesamowite uczucie, że oto jestem uczestnikiem zdarzenia wyjątkowego...

Jak na złość, obcy wyglądał całkiem zwyczajnie, może po prostu dobrze się maskował – miał grube szkła okularów, wydatny nos i pokaźną łysinę – na oko sprawiał wrażenie poczciwego, sympatycznego starszego belfra i uśmiechał się statystycznie na minutę pięć razy częściej niż przeciętny wrocławianin. Przedstawił się jako Forrest J. Ackerman, miłośnik SF. Dowiedziałam później, że był agentem i wydawcą, a także założycielem stowarzyszenia pisarzy fantastyki, jednak mnie objawił się jako kolekcjoner i fan gatunku. Zabrał mnie i innych zgromadzonych w podróż prawdziwie fantastyczną, do "Ackermansion" w Hollywood, gdzie w pokojach, garażach (nie jedynym, lecz chyba trzech) oraz dobudówkach zgromadzone zostały pamiątki ze światów, jakie tworzyła wyobraźnia pisarzy i filmowców SF. Dla tych, którzy zapomnieli lub urodzili się później, wyjaśnię, że naówczas właśnie w ten sposób science-fiction przedstawiała obcych: zamaskowani i wyglądający jak ludzie (rozpoznawalni jedynie dzięki drobnym niedoróbkom kamuflażu, kto oglądał Intruders, wie, o co chodzi), przylatujący na Ziemię tylko po to, aby podstępnie ją podbić lub zabrać pamiątki rasy, która wykończy swoją planetę za kilka lat przy pomocy bomb atomowych... "Forry" Ackerman jako żywo był agentem i szpiegiem pochodzącym z innego świata i obcej cywilizacji, cywilizacji, na szczęście, przyjaznej ludziom i nieszkodliwej, która chciała ocalić od zapomnienia i dać świadectwo istnieniu rasy homo sapiens wyłącznie przez pamiątki z horrorów i filmów SF. W samej pasji kolekcjonerskiej przybysz przypominał ludzi, może konkretniej nawet: Polaków, zbierających entuzjastycznie opakowania po zachodnich papierosach i czekoladach, pocztówki, puszki piwa, kapsle, pudełka zapałek... To nikogo nie dziwiło, nawet dzisiaj przecież istnieją nieszkodliwi maniacy kart telefonicznych czy porcelanowych słoników... Jednak kolekcja Ackermana porażała swoim ogromem – liczyła sobie chyba z 300 000 eksponatów: plakatów, fotosów, a przede wszystkim figurek potworów i modeli pojazdów oraz akcesoriów kostiumowych używanych do nakręcenia filmów. Wszystko autentyczne i zdobyte jak najbardziej legalnie drogą zakupu lub w prezencie od twórców. Z wieloma pamiątkami łączyły się anegdoty, którymi obcy dzielił się chętnie, uśmiechał się przy tym zbyt często również do mnie, jako że byłam chyba jedną z dwóch kobiet obecnych na sali. W kolekcji Forresta J. Ackermana znajdował się m.in. smok z Jabberwocky, statek "Enterprise" dowodzony przez kpt. Kirka, starożytny potwór przypominający Godzillę... Eksponaty, cudownie pomniejszone nieznaną we Wrocławiu techniką (wszyscy wiemy, że USS "Enterprise" mieścił ponad stu ludzi załogi, a Jabersmok miał około pięć metrów wysokości, przynajmniej tak było widać na filmach, nieprawdaż?), zajmowały szeregi półek i wnęk w willi "Ackermansion", ciasno upakowane pozornie bez wyraźnego porządku. Dumą kolekcji była maska Borisa Karloffa, człowieka legendy filmów grozy, pokazująca twarz nie tak straszną, jak na starych filmach. Innym niezwykłym eksponatem był robot z Metropolis – naturalnych rozmiarów, lecz nieco zdekompletowany, brakowało mu bowiem tylnej części obudowy. Jak się dowiedziałam, w filmie Fritza Langa używano właśnie takiego kostiumu, swoistej połowy zbroi, dlatego Maria w mechanicznej postaci zawsze filmowana była od przodu... Wiele lat później na okładce pewnego polskiego miesięcznika (wtedy jeszcze nie mającego konkurencji w branży) ujrzałam roboty inspirowane postacią z Metrotpolis, narysowane przez japońskiego grafika Sorayamę i natychmiast przypomniałam mi się kolekcja Forry’ego. Może Japończyk też ją oglądał?

Wizyta obcego przybysza z Hollywood trwała zaledwie parę godzin, ale jej skutki były natychmiastowe – do infekcji bakcylem fantastyki doszła jeszcze mania kolekcjonerska, która doprowadziła mnie do mieszkania na najwyższym piętrze monady z trudem mieszczącego zbiór książek, których kolekcjonowanie stało się moją namiętnością od pamiętnego spotkania z Forrestem J. Ackermanem w klubie "Index"...

Pisząc ten tekst spojrzałam w przeszłość, odgrzebałam wspomnienia z niektórych trochę nowszych filmów... Zastanawiam się, czy w zbiorach czołowego fana SF znajduje się świetlny miecz, hełm sławnego lorda z astmą lub przypominający pluskwę statek o dumnej nazwie "Sokół Tysiąclecia", albo choćby zwykły rebeliancki X – Wing?

Nie wiem. I już się nie dowiem, jeżeli bowiem wierzyć newsom i plotkom, Ackerman sprzedał swój zbiór, więc teraz pozostały mu tylko nieliczne eksponaty i zdjęcia... Ale może to wystarczy? Jakież bowiem pamiątki mogłyby wzbogacić teraz kolekcję starszego pana z nie tak już obcego świata? Okulary i płaszcz Neo? Suknię Amidali? Kostium Johnny’ego Deppa z filmu Piraci z Karaibów? Niewiele więcej, bowiem kino wkroczyło w epokę wirtualnych efektów specjalnych. Teraz aktorzy grają na monochromatycznym tle blueboxa lub greyboxa (w Matrixie był to nawet greenbox, ale podobno technologia jest wyjątkowa ze względu na specyfikę obrazowania), świat przedstawiony w filmach kreowany jest przy pomocy komputerów, do lamusa odchodzą nawet makiety tak realistycznie przedstawiające kosmiczną bitwę z Gwiazdą Śmierci. Jaką pamiątkę mógłby dostać Forrest od twórców Final Fantasy, nie umiem sobie wyobrazić – może autografy aktorów, którzy stali się wzorcami bohaterów tego filmu...

W ten sposób pożegnałam się ze spokojem płynącym z przekonania, że nawet największy kataklizm niestraszny jest ludzkości, gdzieś tam daleko bowiem, o parseki od Ziemi, rasa starszych panów o miłych uśmiechach hołubi wspomnienia o ludzkiej wyobraźni w dziedzinie science-fiction i grozy.

Tempora mutantur et nos mutamur in illos, nadal jednak Wrocław pozostaje bastionem fantastycznym. Zniknął, co prawda, "Index" i giełdy książek, niewidzialna ręka rynku przekształciła klub w lokal studencki, a zarażonych pognała do księgarń, gdzie półki uginają się od literatury SF&F. Ta sama dłoń zagnała fanów do klubu "Szedar", gdzie inny starszy pan, wcale nie obcy, prowadzi jedyną w Polsce niepaństwową bibliotekę mającą się nieźle w tych ciężkich dla bibliotek czasach. Bibliotekę jak najbardziej fantastyczną, o której wędrówkach po Wrocławiu, można napisać osobny felieton (mam nadzieję, że Henio go napisze).

Co tydzień w jednej z małych kawiarenek na Rynku zbierają się nosiciele bakcyla SF, u których choroba przybrała postać złośliwą – muszą o fantastyce mówić, dzielić się przy piwie swoją pasją, zarażać innych wściekłą manią alternatywnego spojrzenia na rzeczywistość. Większość z nich sama pisze fantastykę, rozsiewając bakcyla na cały kraj i poza jego granice...

Cóż więcej można dodać? Wrocław jest miastem fantastycznym, i basta!

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 11 >