strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Robert J. Szmidt Literatura
<<<strona 28>>>

 

Szczury Wrocławia

 

 

O AUTORZE
Robert Jerzy (to po ojcu) Szmidt rodził się w 1962 roku we Wrocławiu, który to gród, mimo tego, że mieszka od kilkunastu lat na Górnym Śląsku nadal bardzo lubi. Fakt, że raczy go bombami nuklearnymi przy każdej nadarzającej się okazji, tylko to potwierdza. Z wykształcenia marynarz, niedoszły leśnik. W wojsku nie był, ze względu na wyż demograficzny.
Działał w fandomie przez prawie dekadę, co zaowocowało nagrodą Śląkfy dla fana roku w 1986 roku, kilkoma spektakularnymi konwentami we Wrocławiu, wiadrem wydawnictw klubowych i wprowadzeniem postaci Conana do szarej, polskiej rzeczywistości. Lubi filmy, i to do tego stopnia, że płacono mu za ich oglądanie. Był kolaudatorem produkcji nieznanych i niezależnych na targach filmowych.
Nie ma żony, nie ma dzieci, ale panny węszące posag uprzedza, że jest stary i marudny. Kiedyś miał psa, teraz dwa koty, bo kota ma każdy z Wielkich Pisarzy.

Andrzej zatrzymał wóz na Łaciarskiej, przed trzecią bramą długiego, trzypiętrowego budynku.

– Prześpij się choć trochę, odśwież, tylko nie chlaj na litość Boga – powiedział, pochylając się do siedzącego obok partnera. – Jutro rano zbierzemy chłopaków i obstawimy dworzec. Namierzymy skurwiela i dowiemy się, jak znika w kiblach...

Marek uśmiechnął się, ale nie był to uśmiech radosny. Raczej grymas człowieka, który właśnie zdał sobie sprawę, że przegrał najważniejszą w życiu rozgrywkę.

– Nikogo nie zbierzemy, Andrzeju – powiedział cicho, na granicy słyszalności. – Przecież wiesz, że stary nie odpuści sprawy tej siksy z parku. Nawet dla mnie czy dla dobra wydziału. Pan Wielce Ważny rozpieprzy nas po kątach w dziesięć sekund, jak okaże się, że nic nie robimy w sprawie jego kuzyneczki. A to potrwa... Zanim się od nas odpieprzą, minie tydzień, może dziesięć dni, a w tym czasie Kasia może już dawno zginąć.

– Może nie będzie tak źle...

Marek sięgnął pod marynarkę i wyjął komórkę. Pokazał ją Andrzejowi. Na wyświetlaczu widać było dwie linijki tekstu.

– Masz dziesięć nowych wiadomości – powiedział Marek, naśladując nagranie. – Jak sądzisz, kto próbował się do mnie dodzwonić? Odsłuchałem pierwszą wiadomość, jak wyskoczyłeś po fajki. Nie chcesz wiedzieć, co nam jutro zostanie urwane, jeśli nie wytłumaczymy zniknięcia z biura w momencie, gdy Wielki Wuj chciał pogadać o postępach w śledztwie.

– Wiem, ale... – Andrzej nie zrezygnował z roli pocieszyciela. Odwrócił się i oparł obie dłonie na kierownicy. – Jak będzie trzeba, to chłopaki...

– Żaden nie zaryzykuje utraty pracy. Wiesz o tym doskonale.

– Ja...

– Ty też nie zaryzykujesz. Choćby dlatego, że cię o to poproszę.

– Nie rozumiem...

– Mam zamiar popracować nad tą sprawą sam. Damian nie da sobie rady z papierkami i naciskami. Krzysiek nie załatwi terenu i wywiadu. Musisz im pomóc. Jeden z nas jakoś się wyślizga, dwóch nie da rady. Oficjalnie będę pracował z wami, przydzielisz mi sprawdzanie jakichś wcześniej ustalonych gówien, to da mi czas... A po godzinach...

– Co zamierzasz? – Andrzej spojrzał z zaciekawieniem na pokrytą ciemną szczeciną, zmęczoną twarz partnera. Tylko jego przekrwione oczy emanowały jeszcze odrobiną energii.

– Mam dwa tropy. Dworzec i Cygankę. Zacznę od niej, przejdę się jeszcze dzisiaj za halę, teraz przed zmierzchem dość dużo tych wiedźm wypełza na nabrzeże. Może będę miał szczęście... A jutro rano oddelegujesz mnie do sprawdzenia zapisów z okolic parku. Tych, których dzisiaj nie zdążyliśmy przejrzeć – uśmiechnął się znacząco.

– Rozumiem. – Andrzej pokiwał głową. – Ela obiecała, że przepuści przez maszynkę inne dworce i tyle miejsc, ile zdoła. Jutro przed południem powinny być wyniki. Przy takich filtrach programowych może uda się sprawdzić wszystkie banki danych.

– No to ustaliliśmy zeznania... – Marek wyciągnął rękę do pożegnania.

– Pamiętaj – Zalewski przytrzymał jego dłoń i spojrzał mu w oczy. – Żadnego chlania.

– Jasne... – Blady cień uśmiechu nie rozwiał wątpliwości Andrzeja. Ale musiał wystarczyć, jak i to krótkie, mało stanowcze zapewnienie.

– Przyjadę o ósmej – krzyknął przez otwarte okno za oddalającym się już partnerem.

 

* * *

 

Powietrze nad wodą było nieco mniej rozgrzane. Drzewa dawały na tyle dużo cienia, że i w południe było tu całkiem przyjemnie, zwłaszcza gdy lekka bryza niosła odrobinę wilgoci znad Odry. Pomimo zmierzchu na bulwarze kręciło się jeszcze wielu ludzi. Marek szedł wśród nich, pogryzając hot-doga i rozglądając się bacznie po skwerze. Przy moście Piaskowym nie zauważył żadnej Cyganki, w pobliżu Hali Targowej też ich nie było, co wydało mu się co najmniej dziwne. Od kiedy pamiętał, hałaśliwe naciągaczki okupowały okoliczne ławki i trawniki.

Niedaleko kładki trafił wreszcie na trzy młode Cyganki. Stały w kółeczku i dyskutowały o czymś zawzięcie, ale gdy podszedł bliżej, umilkły jak na komendę. Szerokie uśmiechy na twarzach kobiet nie były w stanie ukryć zdenerwowania. Mniej uważny obserwator mógł dać się zwieść trajkoczącym głosom, ale nie Marek. Widział nerwowe ruchy oczu, gesty rąk, na które nie zwraca się uwagi, kilkanaście niedopałków zalegających skraj trawnika.

– Powróżyć, powróżyć. – Jedna z młódek podeszła do Marka, który z nadgryzionym hot-dogiem zatrzymał się przy koszu na śmieci.

Miała najwyżej dwadzieścia lat, podłużną twarz o karnacji ciemnego brązu i niesamowicie duże, piwne oczy. O sylwetce niewiele mógł powiedzieć, mimo upału nosiła na sobie niezwykły, wielowarstwowy strój z cekinami, kolorowymi szmatkami i Bóg wie czym jeszcze. Była najwyższa spośród całej trójki – zapewne dlatego padło na nią – ale nie sięgała Lisowi nawet do brody. Uśmiechnęła się, pokazując pożółkłe od tytoniu zęby, i ponowiła pytanie, ujmując jego wolną dłoń i głaszcząc ją pieszczotliwie, wzdłuż linii życia. Skinął głową i wrzucił resztki jedzenia do pojemnika wiszącego na balustradzie. Potem zrobił gest, jakby szukał czegoś do obtarcia dłoni, jednocześnie stając tak, by odciąć dziewczynie jedyną rozsądną drogę ucieczki. Nadal się uśmiechała, gdy błyskawicznym ruchem wykręcił jej rękę.

– Ty, kurwa, co, korisero... – Ból w stawie kazał jej przełknąć resztę przekleństw.

Marek drugą ręką wyjął identyfikator. Wolał nie ryzykować starcia z krótkostrzyżonymi obrońcami niewieściej czci. Pozostałe kobiety zamarły. Powinny natychmiast uciec, ale stały w pozycjach, które w normalnej sytuacji rozbawiłyby największego ponuraka. Niemniej Marek nie zamierzał się śmiać.

– Chcę pogadać – syknął schwytanej do ucha. – Tylko pogadać.

– Zawsze rozmawiasz w ten sposób z kobietami? – Próbowała obrzucić go zabójczym spojrzeniem, ale nie potrafiła wyrwać się z silnego uścisku. Każdy ruch potęgował ból.

– Powiedz im, żeby się nie bały...

– Sam im to powiedz, w dupę kopany glokotsu... –Pporuszył dłonią nieznacznie, ale Cygankę aż podrzuciło.

– Nie obrażaj mnie, dziwko – syknął.

– Skoro obraża cię nazwa twojej profesji, czemu nadal jesteś psem? – Przestała się szarpać. – Już dobrze, wyluzuj...

Krzyknęła kilka zdań w kierunku oniemiałych koleżanek. Marek nie znał loveri, ale z reakcji tamtych mógł się zorientować, że nie były to słowa, jakie powinny usłyszeć. Zerwały się do biegu, każda w inną stronę.

– Miałaś im powiedzieć, żeby się nie bały, durna suko – wysyczał jej w ucho, rozglądając się po skwerze w poszukiwaniu grupki młodych Cyganów, którzy ubezpieczali żebrzące kobiety. Nie zobaczył jednak żadnego.

– Powiedziałam.

– Gówno prawda...

– Hai’she’li. Przysięgam! – Dziewczyna już się przygotowywała do kolejnej fali bólu, ale zamiast tego uścisk zelżał.

– To i tak nie ma teraz znaczenia. – Marek odwrócił ją do siebie. – Mam do ciebie kilka pytań i lepiej, żebyś znała odpowiedzi...

– Ja nic nie wiem, wielkoludz... – Zanim dokończyła wymawiać to słowo, oczy zrobiły się jej okrągłe a twarz wyraźnie poszarzała.

– O co chodzi? – zapytał zdziwiony i szybko odwrócił się, szukając potencjalnego zagrożenia, ale za nim nikogo nie było, prócz trzymających się na dystans gapiów.

Cały czas trzymał dziewczynę za ramię, gdyby to był wybieg, mogła mu się w tym momencie wyrwać, ale stała jak sparaliżowana.

– Słuchaj, mała, nie mam czasu na pierdoły. – Potrząsnął nią, ale nie na wiele się to zdało. – Wczoraj wieczorem na tym nabrzeżu widziałem staruchę...

– To... ty... – wyszeptała i jeszcze bardziej zbladła. – Ja nie chcę umierać...

– Nie zabije cię, idiotko... – krzyknął, ale nie słuchała go, wielkie łzy zaczęły płynąć po bladych policzkach.

Nie miał wielkiego wyboru, solidny policzek a potem drugi jako tako ją otrzeźwił.

– Odpowiesz, a nic ci nie zrobię – powiedział

Spojrzała jakby przytomniej.

– Wczoraj ta stara wróżyła mojej narzeczonej. Przepowiedziała jej podróż, a dzisiaj to się sprawdziło... Chcę z nią porozmawiać...

– Ramona... – wyszeptała dziewczyna – nie żyje...

– Kłamiesz... Stara była w zmowie z kimś, kto porwał moja dziewczynę!

– Ona była... chovihani... widząca... widziała przyszłość.

– Gówno prawda – zdenerwował się Marek, podtykając jej dłoń przed nos, zdziwiony zauważył, że zamknęła oczy. – Może ty też widzisz przyszłość? No, odpowiedz?

Pokręciła głową. Gdy cofnął rękę, spojrzała mu w twarz, zdziwiło go, jak smutne były teraz jej oczy. I jak spokojne pomimo wypełniających je łez. Nawet kolory powoli wracały na policzki.

– Nikt nie zna przyszłości – powiedział już spokojniej. – Nie można jej poznać...

– Ona potrafiła... – Dziewczyna opuściła wzrok, nadal płakała.

– Nie wciskaj mi kitu. Nie możesz wiedzieć, co się stanie jutro.

– Nie muszę mieć daru – powiedział Cyganka – żeby wiedzieć, że jeszcze dzisiaj będę martwa.

– O czym ty mówisz?

– Nikt, kto czytał z ręki Zdragoja, nie doczeka wschodu słońca. Nikt! Ramona już się o tym przekonała.

– Co to jest Zdragoj? – zapytał zdziwiony Marek. – Jaja sobie ze mnie robisz...

– Mówili, żeby tu nie przychodzić, Ramona wczoraj ostrzegała, ale ja głupia, żeby tak wrzody wyżarły mi twarz, żeby mi cycki wyschły, żebym język własny połknęła, pomyślałam, że nie będzie konkurencji... że zarobię...

– O czym ty bredzisz, dziewczyno!

– Ostrzegali... Mulohati, mówili, przyszedł... Dłoń ma ze znamieniem śmierci... Dotkniesz, przeczytasz i po tobie...

– Przestań pieprzyć i powiedz mi wreszcie, co się stało z tą starą! – Znów nią potrząsnął, tym razem mocniej.

– Demon, Choroseroj, żeby mu tak gówno wyszło uszami, zabrał jej głowę i serce...

– Chcę ją zobaczyć... – powiedział.

Pokręciła głową.

– Zaprowadzisz mnie do niej...

– Jej już nie ma...

– Co znaczy, nie ma?

– Nie wiesz? – uśmiechnęła się. – Nie wiesz, skąd masz niby wiedzieć. Nie jesteś nasz... Ciało trzeba spalić przed zachodem słońca, żeby nie dostało się we władanie Choroseroj – złodziei głów. Ramona jest teraz dymem na wietrze... Jutro ja nim będę...

Marek puścił zapłakaną Cygankę, oparła się o poręcz i pochyliła nad wodą. Ludzie na bulwarze gromadzili się wokół nich, z tłumu słychać było dość niepochlebne komentarze. Odwrócił się i podniósł do góry identyfikator.

– Policja! – krzyknął, zagłuszając wszystkich. – Proszę się rozejść! Proszę...

Krzyk jednej z kobiet przerodził się nagle w ogólną panikę. Ludzie rzucili się do ucieczki. Marek zareagował błyskawicznie, przetoczył się na bok, wyrywając pistolet z kabury. Wymierzył w dziewczynę, która stała oparta o barierkę. Jej ciałem wstrząsały dreszcze, niekontrolowane drgawki, przypominające atak padaczki, nie trwały długo. Z ust wydobył się głuchy jęk a na wargach pojawiła się strużka krwi i bąble śliny lśniące różowo w ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Cyganka przechyliła się mocniej nad barierką. Marek skoczył w jej stronę, chwycił ją w pasie i szarpnął do tyłu. Poddała się bezwolnie i upadła na żwir.

Jedno spojrzenie wystarczyło, by siadł obok niej. W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą ze skłębionych, kwiecistych falban kołnierza wyłaniała się smukła szyja dziewczyny, nie było nic... Jej głowa zniknęła.

 

* * *

 

– Możesz mi to, kurwa, w jakikolwiek sposób wyjaśnić?

Nadisnpektor Kołaczek stał przy drzwiach karetki w której złożono ciało Cyganki. Pokryty krwią od stóp po czubek głowy Marek wyglądał jak rzeźnik po świniobiciu. Zdjął marynarkę, ale na jasnej koszuli ślady krwi były jeszcze bardziej widoczne.

– Nie.

– Co znaczy, nie? Na twoich oczach ktoś obcina kobiecie głowę...

– I wyrywa serce – wtrącił Pogorzelak, zastępca naczelnika, chyba największa menda wydziału.

– I wyrywa serce na dokładkę, a ty mówisz "nie"?

– Nie widziałem tego, szefie. – Marek nerwowo oblizywał spierzchnięte wargi. – Odwróciłem się do ludzi, prosiłem, żeby się rozeszli... ? To trwało zaledwie sekundę.

– Co ty tu robiłeś? – Pogorzelak wykorzystał fakt, że jego przełożony sięgnął po pagera, by wtrącić swoje trzy grosze. – Kim ona była?

– Chciałem sprawdzić pewien trop... – Lis zawahał się, powiedzenie choćby części prawdy mogło wplątać go w nieliche problemy, spróbował więc zagrać va banque. – To dotyczący sprawy Skowrońskiej. Podejrzewaliśmy, że Cyganie mogą coś wiedzieć...

– W raporcie tego nie było. – Zastępca uśmiechnął się złośliwie, na jego szczurzej twarzy wyglądało to wyjątkowo obleśnie. Silne okulary w jasnej oprawie nie potrafiły ukryć satysfakcji, jaka biła z jego oczu. Wręcz ją potęgowały. Przyłapanie funkcjonariusza zamieszanego w morderstwo, co więcej, przyłapanie Marka Lisa, który jako jeden z niewielu miał odwagę powiedzieć, co sądzi o gnidowatym charakterze byłego SBeka, było niewątpliwie chwilą tryumfu.

– Bo dowiedzieliśmy się o tym dopiero wieczorem, przesłuchując żebraków i bezdomnych...

– Wiecie, Lis, że mamy kilkanaście osób gotowych poświadczyć pod przysięgą, że maczaliście w tym palce?

– Wiem... – Lis pokazał mu zakrwawioną dłoń. – Tego nie da się ukryć...

– I co wy na to? – Wąskie wargi Pogorzelaka rozciągnęły się w uśmiechu.

– Jeśli da mi pan podinspektor dzień lub dwa... – Marek przerwał na moment i otarł czoło, rozmazując pot i zaschniętą krew. – To zlikwiduję wszystkich świadków.

Pogorzelak spurpurowiał, a głośny śmiech Kołaczka sprawił, że purpura przeszła we fiolet.

– Wy mi tu, Pogorzelak, nie mieszajcie się w śledztwie. – Nadinspektor odsunął zastępcę i pochylił się nad Markiem. – Widzę, że to cię nie rozwaliło. I dobrze, bo mam naciski z góry, trzeba popchnąć to śledztwo. To zabójstwo rzeczywiście łączy się ze sprawą Skowrońskiej. Koroner mówi, że rana na szyi jest bardzo podobna, to nie czyste cięcie. To coś, jakby pazur...

– Ale Skowrońska miała serce na miejscu – mruknął Marek, wskazując na czarny worek leżący na noszach we wnętrzu karetki. – I głowa nie została całkiem odcięta.

– Fakt. – Nadinspektor potarł nerwowo brodę. – Może ktoś go spłoszył?

– To możliwe.

– Nawet bardzo prawdopodobne. Chcę, żebyś opisał to szczegółowo w raporcie, i chcę go mieć o dziewiątej na biurku. To będzie mocny argument dla pana Ważniaka. Jeszcze nie minął dzień, a już trafiliśmy na ślad zabójcy jego kuzynki.

– Niezupełnie...

– Wiem, ale tak ma to wyglądać w raporcie. Zrozumieliśmy się?

– Oczywiście. – Marek uśmiechnął się po raz pierwszy podczas tej rozmowy. – Ślad, niestety, się urwał, ale mamy kolejne poszlaki.

– Rozwiążecie tę sprawę, a awans będziecie mieli w kieszeni.

– Szczerze mówiąc... – zaczął Lis.

– Zachowaj tę szczerość dla siebie – uciszył go szef, wskazując głową na wściekłego Pogorzelaka. – Ja też nie lubię wysługiwać się chamom na stołkach, ale jesteśmy policjantami, to nasza robota a ta dziewczyna... Nie jej wina, że była z nim spokrewniona...

– Rozumiem.

– Dam ci jutro luz. Tylko napisz sensowny raport dla zwierzchnictwa.

– Napiszę. – Uśmiech Marka poszerzył się i to znacznie.

Kołaczek przywołał skinieniem ręki lekarza, który czekał obok karetki.

– Przekażcie Marczewskiemu, żeby zrobił też badanie próbek krwi tej cizi na obecność wirusa HIV. Jeden z naszych oficerów miał z nią... bezpośrednią styczność.

Uśmiech zniknął z twarzy Lisa jak zdmuchnięty.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 28 >