strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Drzewiński i Jacek Inglot Na co wydać kasę
<<<strona 32>>>

 

Bohaterowie do wynajęcia (fragment)

 

 

Kandydat do Unii

 

O KSIĄŻCE
Czy konsekwencją korzystania z wehikułu czasoprzestrzennego może być powrót rzymskiej kultury w USA? Czy istnieją komputerowe wampiry? Czy urząd Tanatosa jest przechodni? Czy teleport zaprzyjaźnionego kosmity może być narzędziem kontroli wiernego małżonka?
W czasach dzisiejszego rozwoju fantastyki i nauki musisz znać odpowiedź na te pytania. Odpowiedzią jest ta książka. "Bohaterowie do wynajęcia" - dwanaście najbardziej zwariowanych opowiadań w historii SF!

W dzisiejszych czasach osoba, która będzie ze swadą opowiadać o spotkaniu z kosmitą, może być:

– pacjentem zakładu zamkniętego;

– gwiazdą talk-show;

– alkoholikiem-ufologiem, który zamiast białych myszek widzi wokół zielone ludziki.

A może jednak jest to całkiem realne i bliskie? Być może komuś z nas, ot tak sobie wychodzącym na zakupy czy na spacer z psem, przytrafi się dziejowa misja ratowania ludzkości, i to bez konieczności przemieniania się w kosmicznego Schwarzeneggera. Ach, czyż to nie ekscytujące – być punktem zwrotnym historii całego globu...

 

Enrico spojrzał chłodno w twarz mężczyzny, zacisnął palce na kolbie i wycelował spluwę między jego oczy. Tamten wciąż się uśmiechał, kiedy nacisnął spust i strumień ciepłego powietrza uderzył o powierzchnię gazety. Suszarka była lekka i szumiała cicho, lecz po trzech godzinach pracy miał jej serdecznie dość.

Wszystkiemu oczywiście byli winni filmowcy, którzy właśnie w ich bibliotece postanowili kręcić horror pod wysoce niebanalnym tytułem "Książkowy morderca". Tego dnia musieli zrobić im miejsce w magazynie, gdzie zazwyczaj trzymano numery mniej chodliwych starych gazet. Kerston, wicedyrektor, kazał się spieszyć, gdyż filmowcy mieli napięty harmonogram. Tere fere, wszyscy wiedzieli, że reżyser – do tej pory jeden z wielu tandeciarzy od reklamówek – jest szwagrem Kerstona. Aby dopełnić czary goryczy, któryś z tych idiotów nie zakręcił kranu przed przerwą na lunch i zalało w magazynie podłogę, gdzie stały w kartonach zdjęte z półek pisma. Kiedy wrócili po godzinie, woda sięgała po kostki.

Enrico wyłączył suszarkę i rozprostował obolałe plecy. Lubił swoją pracę w bibliotece. Lubił też Klaudię z czytelni, lecz problem polegał na tym, że ona najwyraźniej nie lubiła jego. W każdym razie już drugi raz odmówiła, kiedy zaprosił ją na kolację i wieczorny spacer po mieście. Zbliżał się okres bożonarodzeniowy i na wielu bajecznie rozświetlonych skwerach można było posłuchać muzyki. Występowali wszyscy, uznani artyści i amatorzy, a dźwięki muzyki klasycznej mieszały się z pokrzykiwaniem rapperów czy ostrym rockiem. Lubił tę porę roku i tym razem chciał podzielić się swoją radością z kimś jeszcze. Czemu Klaudii to nie odpowiadało? Nie wiedział, w każdym razie oficjalnie nie miała nikogo. Spojrzała tylko swoimi czekoladowymi oczami i odparła z lekką pretensją w głosie:

– Czy wy, mężczyźni, naprawdę musicie być zawsze tacy pospolici?

Westchnął i wrócił do suszenia gazet. Kerston, kiedy skończył kląć, wynajął na dwa dni komorę do suszenia, lecz nie wszystko w niej się zmieściło. Kiedy spytał o chętnych do pracy po godzinach, Enrico jako jedyny podniósł rękę. Chciał, aby Klaudia wiedziała, że rezygnuje ze spaceru bez niej.

Uniósł głowę. Po raz kolejny miał wrażenie, że w uchylonych drzwiach, prowadzących do głównej sali, błysnęło światło. Wyłączył suszarkę i w nagle zapadłej ciszy poczuł się bardzo samotny. Niemal fizycznie odczuł ogrom wyludnionego późną porą gmaszyska. Błysnęło! Tym razem nie mógł mieć wątpliwości – w głównej czytelni ktoś był. Filmowcy mieli tam porozstawiany sprzęt przed jutrzejszymi zdjęciami, ale wszystko powinno być wyłączone. Sięgnął do paska i zaklął. Jego telefon komórkowy został w kieszeni kurtki, ta zaś w szatni. Pomyślał o Klaudii i, zacisnąwszy zęby, ruszył do drzwi. Miał cichą nadzieję, że jego obywatelska postawa zostanie doceniona.

Wielka sala drzemała, pogrążona w półmroku. Uliczne światła, sączące się przez żaluzje, niepewnie rysowały kontury mebli i obrazów na ścianach. Jedynym jaśniejszym punktem była poświata wokół któregoś z monitorów pod schodami, wiodącymi na antresolę. Enrico rozejrzał się uważnie, lecz nie dojrzał nikogo. Pochylił się i, ostrożnie stawiając stopy, ruszył ku schodom.

Dziś, jak w każdy piątek, wypożyczalnia była czynna do szóstej, a teraz dochodziła siódma. Zawsze istniała możliwość, że strażnicy przeoczą kogoś i teraz nieproszony gość buszuje w najlepsze. Może to jakiś gówniarz, pomyślał, który dobrał się do antycznych roczników "Playboya"? Było to o tyle prawdopodobne, że, co już zdołał dojrzeć, pracujący komputer został połączony z serwerem archiwum czasopism. Mieli tam zeskanowane i zapisane na dyskach roczniki wszystkich gazet od 1945 roku.

Zamarł, gdy dojrzał na krześle czyjąś sylwetkę. Raczej niewielką. Cholera, czyżby dziecko? Na ekranie wolno przewijały się strony jakiegoś dziennika. Tajemniczy czytelnik wyraźnie przedkładał publicystykę nad zdjęcia roznegliżowanych panienek. Enrico oparł dłoń o kontakt na ścianie, a drugą, wciąż zaciśniętą na suszarce, wyciągnął przed siebie.

– Ręce do góry! – krzyknął, kiedy potoki światła zalały pomieszczenie.

Postać na krześle podskoczyła jak na sprężynie. Enrico, który odruchowo zmrużył oczy po wybuchu neonowej jasności, teraz rozwarł je szeroko i zaraz tego pożałował. Przed nim stał stwór, wypisz wymaluj przypominający E.T. z filmu Spielberga. Zielony, z nieproporcjonalnie dużą głową, o pałąkowatym ciele i niemożebnie pomarszczonej gębie. Jego wielkie jak spodki oczy o kocich źrenicach wpatrywały się w suszarkę ze sporą dozą lęku.

– Co jest grane? – Enrico uruchomił krtań ze sporym wysiłkiem.

Stwór wytrzeszczył talerzowate oczy, poruszył żabimi ustami, a potem się odezwał.

– Ja nie gram – zaskrzeczał w nieprzyjemnie wysokich rejestrach. – Ja z kosmosu.

Enrico czuł się paskudnie. Bał się, że zwariował, bał się stwora, a na dokładkę zielony zajeżdżał czymś nieprzyjemnym. Co za pech, pomyślał, najpierw filmowcy, a teraz takie coś... Filmowcy! Cholerni chałturnicy od reklamówek batonów, gaci na zimę i skrzydlatych podpasek. Myśl, która przyszła mu do głowy, sprawiła, że nieco opuścił suszarkę. Rozejrzał się dyskretnie, sprawdzając, czy pracuje któraś z ustawionych kamer. Zielony zagulgotał coś jeszcze, lecz Enrico uniósł uspokajająco ręce.

– Jasne. – Uśmiechnął się promiennie, jak diabetyk w cukierni. – A ja z planety Ziemia.

W geście dobrej woli najpierw odłożył suszarkę. Potem uniósł leżący na stole pisak i narysował na blacie trójkąt. Zielony z zaciekawieniem śledził, jak dorysowuje kwadraty na każdym z jego boków.

– Logika i matematyka. – Enrico znacząco puknął się w głowę. – Twierdzenie Pitagorasa.

Sposób, w jaki zielony ujmował pisak, sugerował co najmniej kilka dodatkowych stawów w jego palcach. Enrico był zachwycony. Ktoś wywalił niezłe pieniądze na tego stworka. Kosmita został zrobiony wyśmienicie i wyglądał jak żywy.

– Numery idealne – zaskrzeczał, pokazując kreski wyrysowane na stole.

Jedna, dwie, trzy... aż do dziesięciu, a niektóre podkreślone.

– A... liczby pierwsze! – Enrico bawił się świetnie, lecz był świadom, że dramaturgia widowiska wymaga przejścia do istoty sprawy. – Co cię tu sprowadza?

Kątem oka raz jeszcze zerknął na antresolę. Gdzieś stamtąd muszą filmować, pomyślał. Czuł w tym robotę wicedyrektora. Pewnie jego szwagier chciał mieć w filmie scenę z naturszczykiem, a Kerston wystawił mu frajera, który zgodził się suszyć gazety po nocy. Odpowiedź kosmity uświadomiła mu jednak, że może być ciężko.

– Czeka was zagłada. – Zielony pociesznie wykrzywił pomarszczoną fizys. – Upadek całej cywilizacji.

Enrico teatralnie załamał ręce.

– A to dlaczego?

Mały odwrócił się do komputera, chwilę pomajstrował przy klawiaturze i ujrzeli okładkę "Timesa" sprzed paru tygodni, z wytłuszczonym tytułem: Pierwsza załogowa wyprawa na Marsa wystartowała. Tło stanowiła potężna rakieta nośna z modułem mieszkalnym na szczycie.

– Opuszczacie strefę wokół Ziemi, a tego wam nie wolno.

– Kto tego zabrania?

– Przepisy Unii Galaktycznej. – Domniemany kosmita wyraźnie się ożywił. – Paragraf szesnasty, ustęp trzeci: Kto opuszcza strefę planetarną pojazdem o powłoce niezawierającej drzazg, może zostać zniszczony bez ostrzeżenia przez patrol galaktyczny.

Boże, jęknął w duchu Enrico, co za idiota pisał ten scenariusz? Jak nic, sam szwagier Kerstona.

– Co to są drzazgi?

– Nanokryształy. Ich skład oraz struktura są zamieszczone w standardowym pakiecie informacyjnym, jaki Unia przedstawia cywilizacjom, które przekroczą trzeci stopień rozwoju.

– Jasne. – Enrico pokiwał głową ze zrozumieniem. – Zgaduję, że właśnie przekroczyliśmy ten próg i chcecie nas zaprosić do Unii.

Zielony przymknął oczy i wydał z siebie coś w rodzaju zrezygnowanego westchnienia.

– Próg ten przekroczyliście ponad sto lat temu, mniej więcej kiedy zaczęliście nadawać sygnały radiowe.

Enrico roześmiał się, nie kryjąc sarkazmu.

– Wygląda na to, że nie spieszyliście się z tym pakietem informacyjnym.

Zielony stał się jakby trochę mniej zielony.

– Myśmy pakiet wysłali, tylko zaszły nieprzewidziane okoliczności.

Enrico delikatnie pociągnął nosem. Tak, mały zajeżdżał amoniakiem i czymś jeszcze. Dziwne, dialogi miał denne, ale odpicowany był na medal. Na przykład teraz, mimo jego nieziemskiej gęby, mimika wyraźnie pokazywała zakłopotanie.

– Waszą cywilizację namierzono dwanaście tysięcy ziemskich lat temu i rutynowo umieszczono automatyczną stację na waszym satelicie – zaskrzypiał, jakby przepraszająco. – Kiedy wasz rozwój przekroczył trzeci stopień, stacja, zawiadamiając centralę, uruchomiła procedurę kontaktu. Akurat niedaleko od waszego systemu planetarnego przelatywał bezzałogowy transportowiec, więc, jak to często się zdarza, kazano mu poinformować was o istnieniu Unii Galaktycznej. Niestety po wejściu na orbitę parkingową wokół Ziemi uległ katastrofie, a wszystko to miało miejsce 30 czerwca 1908 roku.

Większość młodych ludzi, zainteresowanych astronomią, znała tę datę, a Enrico nie należał do wyjątków.

– Meteoryt Tunguski, prawda?

– Tak. – Zielony skwapliwie przytaknął swoją dyniastą głową. – To był statek Unii. Niestety, nie dość, że uległ katastrofie i nie przekazał posłania, to jeszcze nas mylnie zawiadomił, że tak właśnie uczynił. Dlatego przez dalsze sto lat czekaliśmy daremnie, aż odpowiecie.

Teraz należało stanąć w obronie honoru Ziemianina – tak przynajmniej Enrico rozumiał intencje scenarzysty.

– To nie mogliście sprawdzić, co się dzieje?! Czy wy w ogóle sprawdziliście, co się stało z waszym transportowcem?

Zielony znowu poszarzał. Znaczyło to, że kosmitom nie jest obce poczucie wstydu.

– Wiedzieliśmy, że uległ zniszczeniu, ale byliśmy pewni, że nadał komunikat, nim opuścił wasz układ. Taki wypadek jeszcze nigdy nie miał miejsca. – Przymknął błoniaste powieki i wymamrotał wyjątkowo niewyraźnie. – Nasza Unia liczy ponad dziesięć tysięcy członków, a czekających na przystąpienie jest drugie tyle. Nie możesz się dziwić, że trochę, no... zapomnieliśmy o sprawie.

Enrico pomyślał o widzach tego marnego spektaklu, a szczególnie o jednym, któremu na imię Klaudia, i postanowił wziąć sprawę we własne ręce.

– A więc przez wasze niedopatrzenie nasza pierwsza wyprawa na Marsa może zostać w każdej chwili zniszczona, gdyż nie przestrzegamy jakiegoś idiotycznego przepisu?!

Zielony spuścił nisko głowę. Przypominał kupkę kosmicznego nieszczęścia.

– Zgadza się – szepnął. – Co gorsza, wasza cywilizacja zostanie cofnięta w rozwoju o kilka tysięcy lat.

– Ha! – Enrico niemal go przebił wyciągniętym palcem – Chcecie nas zasypać atomówkami!

– Och, nie! – Zielony najwyraźniej był mocno zbulwersowany. – Po prostu umiemy zamieniać metal w coś podobnego do... makaronu.

Tego już było za wiele. Makaron! Dobrze, że nie krowie g...! Koniec z kretyńskimi dialogami.

– Umiesz nas teleportować? – spytał z groźnym błyskiem w oku.

Mały niepewnie pokiwał głową. Tu mam tego kretyna scenarzystę, pomyślał Enrico.

– W takim razie przenieś nas natychmiast do Białego Domu. Musimy porozmawiać z prezydentem.

Był absolutnie pewien, że na to nie będą przygotowani, ale widać nie docenił szwagra Kerstona. Między biurkami zalśniła seledynowa niby-brama.

– Ten teleport zaprowadzi nas wprost do prezydenta. – Kosmita trzymał w łapach coś, wyglądającego jak duża kość. – Ale czy jesteś pewien, że to dobry pomysł?

– Jasne – mruknął Enrico i wszedł w poświatę.

Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że wisi do góry nogami, ale potem kierunki przestrzeni wróciły do normy. Gorzej, że biblioteka zniknęła, a on stał w dużej, zaparowanej łazience, gdzie w marmurowym basenie taplał się tęgawy sześćdziesięciolatek, znany mu z telewizyjnego okienka – Jack Adams, urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Enrico rozpaczliwie potoczył wzrokiem wokoło. Boże, to nie mógł być filmowy trick!

Adams zamruczał, na szczęście nadal nie otwierając oczu. Enrico, pogrążony w totalnym stuporze, oglądał pośladki pani prezydentowej. Z wyraźną wprawą masowała tors mężczyzny.

– Szanowny... – zaczął kosmita, ale Enrico nad wyraz sprawnie zatkał mu usta, czy co tam w tym miejscu było.

– Wracamy – syknął.

Zielony zamrugał swoimi wielgachnymi oczami. Baraszkująca w wannie para nie zwracała na nich uwagi. Enrico nie sądził, że seks po sześćdziesiątce może być tak zajmujący.

– Jesteś pewien?

– Natychmiast do biblioteki!

Brama, znowu uczucie nietoperzowego zwisu i już stał na dywanie w czytelni. Nie urodził się jeszcze spec od F/X, który potrafiłby wycinać takie numery.

– Ty naprawdę jesteś z kosmosu, z tej Unii! – wydusił, porażony wymową faktów, Enrico.

Czuł, jak z nadmiaru emocji jego serce wyprawia dziwne harce. Zielony zdecydowanie zastrzygł uszami, co wyglądało na potwierdzenie, przynajmniej w używanym przez jego rasę kodzie migowym.

– Hrrg – przedstawił się, a w każdym razie tak to brzmiało. – Urzędnik szóstej kategorii, wydział członkowski, sekcja poapelacyjna. Poapelacyjna znaczy, że już nie można się odwoływać.

– Kiedy nasz statek może być zniszczony?

– On będzie zniszczony – kosmita pomamrotał coś pod nosem. – Za sześć godzin i jedenaście minut. Wtedy, gdy przetnie strefę planetarną, za którą czekają jednostki patrolowe.

Enrico dzięki wizycie w prezydenckiej łazience przeszedł przyspieszoną adaptację do sytuacji, polegającą głównie na rezygnacji z czasochłonnych zdziwień, i teraz nawet nie zauważał niezwykłości całej dyskusji. Po prostu kombinował gorączkowo, jak zmienić wyrok wydany na statek i Ziemię.

– A ty?! – Mimo nieprzyjemnych doznań, przekazanych przez jego neurony z dłoni do mózgu i odczytanych tam jako "nieznane, ale lepiej uciec", potrząsnął zielonego za chude, nieco oślizgłe ramię. – Jesteś przedstawicielem Unii, czemu jeszcze tego nie odwołałeś?!

– Nie mam uprawnień – zaszemrało posępnie. – Jestem jedynie obserwatorem, czuwającym nad prawidłowym przebiegiem procedury karnej. Naprawdę chciałbym! – zaskrzeczał wyraźniej, gdy Enrico mocniej ścisnął ramię. – Nie ma siły, która powstrzyma patrole w trybie poapelacyjnym. Chyba, że wasz statek zawróci.

Enrico ciężko klapnął na krzesło. Działo się trochę za dużo i musiał to przemyśleć.

– Ja nawet nie mam prawa pokazywać się tubylcom – zielony szemrał dalej swoje. – Jedynym wyjątkiem, kiedy wolno mi nawiązać kontakt, jest zagrożenie życia.

Wymownie spojrzał na suszarkę. Enrico pomyślał, że to nadal przypomina kiepski scenariusz, na dodatek o mętnej fabule.

– Zorientowałem się, że coś jest nie tak, gdy przejrzałem wasze programy radiowe i telewizyjne. Nic nie znalazłem o straszliwym niebezpieczeństwie, jakie wam zagraża, nic o Unii ani jej przekazie.

Enrico gestem nakazał mu milczeć. Drażniło go to katastroficzne mamrotanie.

– Sześć godzin to za mało, aby rozpocząć jakiekolwiek oficjalne działania – zamruczał. – Kierownictwo NASA czy Kongres nie zdążą się zebrać, nawet jeśli pokażę im ciebie. A prezydent...

Przypomniał sobie apetyczne, rubensowskie kształty Pierwszej Damy i zrozumiał, że sześć godzin może nie wystarczyć, aby prezydent był w stanie znowu urzędować. Odwrócił się do zielonego.

– Czy mógłbyś mnie przenieść na statek?

Kosmita zmarszczył swoje dyniaste czoło, o ile to w ogóle było możliwe.

– Tak, to da się zrobić. Tylko że przy tej odległości istnieje kilkumetrowy rozrzut, więc musisz mieć skafander.

– Gdybym przypadkiem wylądował za burtą, w próżni?

– Dokładnie. Gdy będziesz miał skafander, nic ci się nie stanie. Najwyżej ściągnę cię ponownie, naniosę poprawkę i wyślę znowu. Może skoczymy do jakiejś waszej bazy treningowej...

– Tam za dobrze pilnują – uciął krótko Enrico i uniósł się z krzesła. – Poczekaj.

Przemaszerował kilka razy wzdłuż stołów. W końcu stanął i zrobił przepisowy zwrot w tył, niczym żołnierz piechoty morskiej, który znowu dowiedział się, że wysyłają go na wysuniętą placówkę.

– W porządku. Przenosimy się do muzeum astronautyki. Czytałem, że na wystawie ekwipunku próżniowego większość sprzętu jest nadal sprawna. No, wiesz, ma to zwiększyć autentyzm ekspozycji.

Zielony chwilę pomruczał, jakby coś sobie obliczał, zastrzygł uchem, a potem stwierdził:

– Dobrze, pomogę ci.

••

W muzeum panowała cisza – gładka, niczym niezmącona, taka zapraszająca do snu. Teleport zielonego okazał się nad wyraz sprytnym urządzeniem, które mogło przenieść pasażera w dowolne miejsce kuli ziemskiej. Czerpało przy tym współrzędne położenia punktu docelowego z kolosalnej bazy danych, kompletowanej od tysięcy lat w stacji Unii na Księżycu.

Teraz stali w wyludnionym hollu i studiowali strzałki. Gdy Enrico dojrzał właściwą, dał znak zielonemu i po paru chwilach byli na miejscu. Cudownie, pomyślał, widząc skafander z dużym emblematem NASA i flagą USA. Podpis głosił, że był przygotowany z myślą o wyprawie księżycowej i nadal jest sprawny. Podczas gdy Enrico studiował podpisy, zielony przyglądał się architekturze budynku. Istotnie, kompozycja stali, szkła i betonu była godna uwagi dzięki doskonałemu połączeniu zamysłu z wykonaniem. Nowoczesne rozwiązanie, wzbogacone o delikatne zapożyczenia z epoki baroku, dawały piorunującą, postmodernistyczną mieszankę.

Enrico dał krok ponad sznurkami, aby przyjrzeć się, jak skafander przymocowano. Już ten pierwszy krok pozwolił mu dojrzeć, że, po pierwsze, nie ma dodatkowych zabezpieczeń, a po drugie, ktoś za uniformem siedzi.

– No! – ryknął męski głos, gdy noga Enrica spoczęła na jego właścicielu. – Gdzie leziesz?!

Enrico zachwiał się, odruchowo oparł o stelaż, a w końcu obalił się wraz z nim na podłogę. Typ wstał, a pewne nieskoordynowanie jego ruchów mogła tłumaczyć butelka, którą dzierżył w dłoni.

– No! Co ty tu robisz?! – wrzasnął, gestykulując tak mocno, że z naczynia obficie chlupnęło na podłogę.

Enrico nawet nie zdążył wstać, a co dopiero się wytłumaczyć, kiedy usłyszał skrzekliwą komendę.

– Ręce do góry i pod ścianę!

Dozorca, bo, sądząc z uniformu, z nim mieli do czynienia, wytrzeszczył oczy, a po chwili wybuchnął śmiechem. Enrico wreszcie wypełzł spod księżycowego ekwipunku i spojrzał w tył. No tak, tego mógł się spodziewać. Zielony stał w pozie podpatrzonej z jakiegoś westernu, a w wyciągniętych łapach trzymał suszarkę. Enrico na czworakach przelazł na drugą stronę sznurka.

– Tym go nie wystraszymy – szepnął i przyjrzał się krytycznie swemu sojusznikowi. – A w jakiegoś, no... potwora, nie mógłbyś się zmienić?

Zielony skrzywił się boleśnie.

– Metamorfer przysługuje urzędnikom powyżej siódmej kategorii – wymamrotał, a potem ożywił się. – Ale mam coś lepszego.

Od podestu dobiegł łomot, wraz z potężną wiązką brooklińskich przekleństw; to dozorca potknął się o porzucony odziewek astronauty. Kosmita miał jednak stalowe nerwy, gdyż dalej majstrował przy swoim kościopodobnym sterowniku.

– Mam! – podetknął Enrico mały ekranik z zawiłymi krzywymi. – Holograficzne zdjęcie fauny xovońskiej z pełnym spektrum odorowym.

– To który chce w mordę pierwszy? – spytał cieć, przybierając w końcu pozycję wertykalną.

Stwór, który wyrósł przed nim, był najwyraźniej wściekły i choć zbudowany według niepojętej architektury, bez wątpienia potrafił szybko skakać, gryźć i przełykać. A poza tym ten smród... Dozorca jak nic powinien ze strachu popuścić w spodnie i z wyciem uciec, gdzie pieprz rośnie. Niestety, życie nigdy nie szczędzi przykrych rozczarowań.

– Skunksem?! Mnie chcecie straszyć takim śmierdzielem?! – ryknął bojowo cieć, zamachnąwszy się stojakiem.

Iluzja zadygotała i przybladła. Enrico w nagłym błysku intuicji pojął, że istnieje tylko jedna, dość konwencjonalna metoda. Wciąż pochylony, z rozpędu wyrżnął bojowniczego stróża w brzuch. Typ zasyczał i klapnął na hełmie astronauty, który zatrzeszczał ostrzegawczo. Nie było chwili do stracenia.

– Bierzemy tamten – zakomenderował Enrico i skoczył ku skafandrowi, ustawionemu bliżej okna.

Zielony wyłączył projekcję i, o nic nie pytając, chwycił wskazany uniform za nogi. Nie zważając na leżącego obrońcę dóbr muzealnych, pobiegli w stronę teleportu. Gdy przeskoczyli na drugą stronę, dojrzeli krępą sylwetkę szarżującą w ich stronę z błyskiem w oku. Ale wyraźne braki kondycyjne sprawiły, że dozorca nie zdążył przed zamknięciem bramy.

W bibliotece panowała higieniczna cisza. Nieco zdyszany Enrico przysiadł na krześle i z satysfakcją zawiesił wzrok na zdobyczy. Potem zaklął. Na rękawie widniała duża naszywka wypełniona cyrylicą. No tak, w końcu było napisane, że wystawa jest międzynarodowa.

••

Pół godziny później Enrico już opanował system zatrzasków i dociskaczy, oraz upewnił się, że zbiornik powietrza istotnie jest pełny. Następny zaś kwadrans poświęcił na ożywioną dyskusję z kosmitą – krótko mówiąc, kłócili się.

– Nie rozumiem. – Zielony, gdy chciał, mówił całkiem wyraźnie. – Twoja cywilizacja może się rozsypać, a tobie amory w głowie.

Enrico spojrzał na niego z uznaniem. Z każdą chwilą unita mówił coraz lepiej po angielsku. Dyniowaty łeb był naprawdę nie od parady.

– Do minięcia strefy planetarnej statek ma około czterech godzin, prawda?

Zielony niechętnie przytaknął.

– A ja potrzebuję tylko kwadransa. To dla mnie niepowtarzalna okazja. Tylko jej się pokażę i zaraz zmykam. Mówię ci, ona jest tego warta. Umowa stoi?

Wielka głowa kosmity zakolebała się na boki, miał najwyraźniej problemy ze zrozumieniem intencji Enrica.

– Kiedy tu leciałem, czytałem, jak ważny jest popęd płciowy dla waszego gatunku... – Machnął patykowatą kończyną. – Niech będzie, ale tylko kwadrans.

Tym razem teleport miał się otworzyć w mieszkaniu Klaudii, a ściślej mówiąc, na jej balkonie. Zjawienie się Enrica w stroju astronauty miało zrobić na dziewczynie piorunujące wrażenie, szczególnie, że mieszkała na szesnastym piętrze. Co jak co, ale nie będzie mogła już mówić, że jest banalny...

Kiedy ponownie rozbłysła brama teleportu, sprawdził jeszcze hełm, przytroczony do pasa, i jednym susem wskoczył do środka. Był piątkowy wieczór i widok z balkonu zapierał dech w piersiach. Gęsty kobierzec świateł, zapalonych na aksamicie czerni, sięgał aż po horyzont, rozpięty na kratownicy ulic, którymi pomykały miniaturki samochodów. Zielony także był pod wrażeniem. Zacisnąwszy swe długie paluchy na balustradzie, z uwagą spoglądał w dół. Balkon pełen kwiatów też był niczego sobie. Girlandy kwiecia zwisały prawie do niższego piętra.

Do dzieła, pomyślał Enrico i delikatnie pchnął balkonowe drzwi. Na szczęście zastał je otwarte. W salonie panował półmrok, dodatkowo zaakcentowany mikroskopijną lampką na komodzie. Do tej pory złożył tu wizytę tylko raz, gdy Klaudia wyprawiała urodziny dla znajomych z biblioteki. Stąd mniej więcej pamiętał rozkład mieszkania. Na lewo, skąd padała teraz smuga różowego światła, znajdowała się sypialnia. Enrico uśmiechnął się pod nosem. Trochę się bał, że ją przestraszy. Niemniej jednak czuł przez skórę, że tylko w tak zwariowany sposób może zyskać względy dziewczyny.

W pokoju było cieplej niż na zewnątrz, a nozdrza łaskotała subtelna woń kadzideł. Wolno stawiając stopy na grubym dywanie, ruszył ku różowej poświacie. A jeśli zacznie krzyczeć? Wrzeszczeć o pomoc i tak dalej, biorąc Enrica za jakiegoś zboczeńca... Nie, to niemożliwe. Zna go zbyt dobrze i wie, że nawet muchy by nie skrzywdził. A jeśli spyta, jak tu wszedł? Ha, uśmiechnie się wtedy tajemniczo i powie: "Nie tylko Superman i Batman prowadzą w tym kraju podwójne życie". A potem weźmie ją w ramiona.

Znowu ruszył ku światłu. Na końcu, kiedy już sobie pogawędzą, rzeknie tak: "Moja droga, teraz niespodzianka", wyjdzie na balkon i zniknie niczym duch. Ha, to będzie wielki finał! Dziewczyna będzie miała o czym myśleć przez resztę weekendu.

Stanął przy wejściu do sypialni, głęboko odetchnął i zajrzał do środka. Widok istotnie podziałał nań szokująco. Na łóżku, przeglądając kolorowy magazyn, leżał wicedyrektor Kerston. Mimo narzuconego koca niewątpliwie goły i lekko zniecierpliwiony. Enrico cofnął głowę, o mało nie waląc potylicą we framugę.

– Poczekaj, żabciu! – Usłyszał wołającą z łazienki Klaudię. – Już idę.

Kerston mruknął coś niezrozumiale i włączył telewizor. Właśnie leciał któryś z bełkotliwych talk-shows. Enrico, czując, że szumi mu w uszach, oparł się o ścianę. Jak przez mgłę dostrzegał zielonego, łypiącego ciekawym okiem zza uchylonych drzwi balkonu. A więc to pan wicedyrektor nie jest banalny! Zabolało go to, ale jeszcze bardziej wkurzyło. Poczuł ogromną ochotę, aby wejść tam i, ot tak sobie, strzelić Kerstona w pysk. Już się do tego zabierał, kiedy zrozumiał, że istnieje lepsze rozwiązanie. Znacznie mniej banalne!

Pani Kerston, sprzątająca jak co wieczór kuchnię swojego małego, ślicznego domku, nawet nie zauważyła otwarcia się za jej plecami teleportu. Kwiknęła tylko ze zgrozy, kiedy ucapiły ją ręce Enrica i wciągnęły do środka. Typowe dla teleportacji zaburzenie równowagi sprawiło, że dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, gdzie wylądowała. Sprawcy porwania przezornie wycofali się za sofę i stamtąd obserwowali dalszy bieg wydarzeń. A było na co popatrzeć, gdyż pani Kerston wkroczyła do sypialni w momencie, gdy gustowny peniuar Klaudii opadał na podłogę. Najpierw rozległ się krzyk, potem wrzask kogoś ucapionego za włosy, bezradne męskie pohukiwania, trzaski mebli i pękającego szkła. Jednym słowem, tragedia małżeńskiego trójkąta w pełnej krasie. Uznając, że jednak nie powinno się prać brudów domowych na oczach obcych, a właściwie Obcego, Enrico wstał i pociągnął zielonego za sobą w stronę balkonu, mimo że wrzaski bynajmniej nie ustały, a nawet brzmiały coraz bardziej interesująco. Tam westchnął z zadumą i, już spokojniejszy, przeszedł za małym seledynową bramę. Mimo że zranione serce jeszcze krwawiło, czas był najwyższy zająć się sprawami uniwersalnymi. W końcu cóż znaczy jedna Klaudia wobec całej ludzkości...

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika )
Hormonoskop
Andrzej Sawicki
M. Koczańska
EuGeniusz Dębski
Grzegorz Żak
Andrzej Ziemiański
Adam Cebula
Jacek Inglot
Adam Cebula
Zbigniew Ceglarski
EuGeniusz Dębski
Łukasz Orbitowski
Kareta Wrocławski
Adam Cebula
Andrzej Drzewiński
EuGeniusz Dębski
EuGeniusz Dębski
T. Graf v. Mannsky
J. Grzędowicz
Robert J. Szmidt
Jacek Inglot
Jacek Inglot
Michał Studniarek
Drzewiński, Inglot
Marcin Przybyłek
 
< 32 >