strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrnheit Crew Recenzje (1)
<<<strona 06>>>

 

Recenzje (1)

 

 


Książka

Francuski Colin

 

Kiedy ukazała się powieść Fabrice’a Colina Na zdrowie, autora natychmiast okrzyknięto francuskim Pratchettem. Dlaczego? Trudno stwierdzić. A jednak określenie ukuto i pojawiało się ono nawet na okładce polskiego wydania książki. Na mnie osobiście tego typu porównania działają jak przysłowiowa czerwona płachta. Pewnie dlatego, że uporczywie wierzę w indywidualizm i niepodrabialność każdego z twórców. I jak na razie zasada ta sprawdza się mi doskonale. Sprawdziła się też i w przypadku Na zdrowie, które z Pratchettem moim zdaniem ma niewiele wspólnego.

Świat opisywany przez Colina nie jest płaski – w żadnym sensie. Akcja powieści została umiejscowiona w Newdon. Jeśli komuś nazwa owego miasta z innej rzeczywistości kojarzy się z bardziej swojską: London, to jest na dobrym tropie. Nie tylko nazwa pozwala zakładać, że mamy do czynienia ze zniekształconym nieco, ale wciąż jednak odbiciem stolicy Wielkiej Brytanii. Tych tropów jest więcej, ot chociażby fakt, że Newdon leży na brzegach Potwora Tamizona. Skąd te analogie? Pozwolę sobie na dość swobodną interpretację. Animozje między narodami francuskim i angielskim sięgają czasów prawdziwie zamierzchłych. Jakich by form owe animozje nie przybrały, dość jest stwierdzić, że Anglicy wyśmiewają się z sąsiadów raczej srogo, nie wykazując ni krzty szacunku dla francuskich zwyczajów, tradycji, stylu życia. Francuzi zaś w żadnej mierze nie pozostają im dłużni. A Colin jest Francuzem.

A Newdon... Newdon jest wielce szczególnym miejscem, w którym brak logiki zdaje się być żelazną zasadą, a rzeczy, które tam się dzieją, znamiennie jakże, przechodzą wszelkie pojęcie.

W tym mieście elfy, krasnoludy i ludzie mieszkają obok siebie. Nie trudno tu też o olbrzymy, czy zombie. Parlament jest dziwaczną hybrydą złożoną w jednej trzeciej z krasnali, w jednej trzeciej z elfów i jednej trzeciej z ludzi, a znacząca większość parlamentarzystów potajemnie należy do Stowarzyszenia Zintegrowanych Absolutnie na Rzecz Jedności Bezpodstawnego Absurdu i ich wystąpienia na trybunie wyraźnie na to wskazywały. W tajemnicy i w podziemiu działają teatromani, którzy wierzą, że wszystko zależy od Władcy Marionetek, a ludzie i tak nie mają żadnego wpływu na swoje losy. Całym tym cudacznym bałaganem rządzi zaś królowa Wiktoria, przepraszam, nie Wiktoria, a Astoria. Równie ekscentryczna, co i gruba. Innymi słowy, jest to doskonałe miejsce na to, żeby pojawił się w nim Diabeł. I tak właśnie się staje. Uwolniony z krypty po pięciu tysiącach lat, Diabeł zadomawia się w Newdon, przejąwszy w posiadanie ogromne ciało królowej.

Głównym bohaterem, jak i po części narratorem, jest John Moon. Skończony nieudacznik. Osobnik ze wszech miar niepoukładany, dla którego nadrzędnym celem staje się odebranie sobie przegranego życia. A jest ono faktycznie przegrane. Rzuciła go narzeczona, drużyna Quarteku, którą jako trener miał postawić na nogi, tylko dlatego nie spadła niżej w tabeli, bo niżej upaść nie mogła. O relacjach rodzinnych sam Moon woli nawet nie myśleć, towarzyskie zaś też nie są najlepszej próby. Jedynymi przyjaciółmi naszego bohatera są elf i krasnolud, którzy są absolutnym zaprzeczeniem umiejętności i zdolności swoich ras. Przy takim bilansie nie należy się dziwić, że John Moon zdecydował się skończyć ze sobą. Pozostał jedynie wybór sposobu. Teoretycznie. Bowiem, jak się okazuje, nawet samobójstwo Moonowi się nie udaje. Z niewiadomych przyczyn Śmierć ignoruje rozpaczliwe wysiłki Johna. Sytuację pogarsza jeszcze Diabeł. Ten sam, wspomniany wcześniej. Diabłu podoba się w Newdon, czterystufuntowe cielsko Astorii dostarcza niemałych uciech (do łez ubawił mnie fakt, że nikt nie zauważa, iż Królowa nie jest do końca sobą), rządzenie też sprawia sporo przyjemności. Pozostaje jeden szkopuł, a dokładniej mówiąc, trzy szkopuły. Trzy Matki – Magia, Natura i Śmierć. To one właśnie wtrąciły go do niewoli. Diabeł jest jednak zdecydowany nie pozwolić, by dokonały tego po raz drugi. Jest na to sposób. Wystarczy zamknąć Trzy Matki w ciałach istot odpornych na zasady przez nie ucieleśniane. Trzeba jedynie znaleźć człowieka, który nie może umrzeć, krasnoluda, który nie potrafi sprawić, by wyrosło najmniejsze chociażby źdźbło trawy, i elfa, który nie radzi sobie z magią. A najważniejsze, że nie trzeba szukać daleko. Ci trzej przecież zawsze trzymają się razem.

Powieść Colina to doskonała mieszanka czarnego humoru, absurdu, groteski i oryginalności, do tego suto przyprawiona aluzjami, nierzadko wielce ironicznymi. Przyznaję, że dla mnie najpiękniejsze były opisy parlamentu i to nie tylko dlatego, że w jego skład weszły zombie (notabene uważnemu czytelnikowi z pewnością nie umkną imiona, czy też nazwiska żywych trupów, zaskakująco w jednej konwencji). Jednak nie tylko parlament cieszy, bowiem cała powieść pełna jest najróżniejszych smaczków – nie sposób ich przytoczyć w recenzji – kpinek i prześmiewek. Jest w niej też sakramentalne "coś więcej" Swego czasu zachwycił mnie film Delikatessen i w książce Colina odnalazłam coś z tego samego klimatu, coś, co skłania do chwili zastanowienia i do podjęcia próby udzielenia odpowiedzi na te najbardziej fundamentalne ze wszelkich możliwych pytań. Kim tak naprawdę jesteśmy i dokąd zmierzamy? A to dlatego, że jak w każdej dobrej historii i w tej opowiadanej przez Colina kryje się ziarenko prawdy. Całkiem spore, rzekłabym.

 

Dominika Repeczko

 

Fabrice Colin

Na zdrowie

Tłum: Ewa Pfeifer

Mag, 2004

Stron: 360

Cena: 25,00

 

 


Książka

Co za dużo, to niezdrowo

 

Na Szczury i rekiny, kolejny tom trylogii Tomasza Piątka czekałam bardzo niecierpliwie. I kiedy wreszcie trafiła do moich rąk, cieszyłam się jak dziecko gwiazdkowym prezentem, a to wszystko dlatego że tom pierwszy, Żmije i krety uznałam za książkę w pewien sposób wyjątkową. Podobała mi się bardzo. Mimo okrucieństwa, tortur, gwałtów i mordów, mimo całej potworności odmalowanego świata. Pobudziła moją (wrodzoną prawdopodobnie) skłonność do refleksji i analizy. Uznałam też poniekąd tę powieść za przejaw fantastyki socjologicznej, czy – jak kto woli – społecznej. I jak nietrudno się domyślić, po drugim tomie cyklu spodziewałam się równie doskonałej rozrywki intelektualnej. Rozczarowanie, jak to zwykle z rozczarowaniami bywa, było dość bolesne.

Żmije i krety przerażały. Piątek wprowadzał czytelnika w świat zbrodni, tym straszniejszej, że bardzo ludzkiej. Nie tyle prawdopodobnej, co przerażająco znajomej. W świat, w którym okrucieństwo właściwe gatunkowi ludzkiemu stało się prawem, a wszelka podłość i zdrada podniesione zostały do rangi bohaterstwa. Jest jednak taki moment, w którym nagromadzenie elementów strasznych i potwornych sięga granicy absurdu. Potem jest już tylko śmiesznie albo... niesmacznie. W Szczurach i rekinach Piątek najwyraźniej zagalopował się do tego stopnia, że nie zauważył, kiedy zostawił tę granicę daleko w tyle.

Mogę zrozumieć autorski zamysł, a nawet upór, w kwestii wydawania książek, które dowolny zeszyt licealisty przerasta objętością. Ale skoro już się trwa przy takim zamyśle, niech owa mikra objętość zostanie wypełniona pierwszogatunkową treścią, jak było to w przypadku Żmij i kretów. Tymczasem, niewiele ponad stustronicowy tom drugi w dwu trzecich wypełniają kolejne opisy tortur. Coraz bardziej wymyślnych i dziwacznych. Coraz bardziej okrutnych. A jednak nie przerażają. Gorzej nawet, zacierają wrażenie pozostawione przez oryginalną część pierwszą. Przyznaję, że czytając o torturze z wykorzystaniem małego wieloryba, po prostu parsknęłam śmiechem. Wykonalne czy nie – co za dużo, to niezdrowo.

Recenzując Żmije i krety stanowczo zaprzeczałam, jakoby epatowanie okrucieństwem miało na kartach powieści miejsce. Teraz przyjdzie mi owo odżegnywanie się odszczekać. Szczury i rekiny epatują okrucieństwem. Nadto są wtórne, do tego stopnia, że sceny, które powinny robić wrażenie, jak na przykład rzeź cesarskiej armii, przechodzą niezauważone.

Historie głównych bohaterów są równie dalekie od znalezienia swojego finału, jak były w poprzedniej części. Stanowią przy tym dość nikłą część zawartości książki, znacznie więcej jest przyszywania w najróżniejszych wariantach. I rymowanek. Zapewne w ramach eksperymentu. Jednak, aby dać czytelnikom zapowiedź tego, czego doświadczają bohaterowie na kartach powieści (bez tego recenzję można by uznać za niepełną) przytoczę fragment noty edytorskiej: Jonga i Tundu będą tropić Niedotykalnego Władcę. Kapitan Ritavartin dokona doskonałej infiltracji, podczas której pozna czułe i tęskne bumbony. Zio Vortici poświęci się wychowaniu małej dziewczynki i dwóch rosomaków pod osłoną palisady. Dodam jeszcze, że major Hengist dowie się, czym jest eflie dziedzictwo. I tyle, ponieważ cokolwiek więcej byłoby już spoilerowaniem.

Z natury jestem optymistką. Dlatego wierzę, że jednak część trzecia trylogii dorówna pierwszej i zarazem usprawiedliwi drugą. Wciąż liczę na spektakularne i oryginalne zakończenie. I czekam na kolejny tom. Jednak z pewnością już mniej niecierpliwe.

 

Dominika Repeczko

 

Tomasz Piątek

Szczury i rekiny

Runa, 2004

Str. 162

Cena: 19,50

 

 


Książka

Dorastanie świata fantasy

 

Przemiła Ika, która przypomina mi z imienia bohaterkę mojej ulubionej powieści z lat dzieciństwa Wielka, Większa i Największa, poprosiła mnie o kolejną recenzję. No, tak się tylko pisze, poprosiła – człowiek "proszony" przez Ikę czuje się jak capnięty przez pitbulla, przyjaźnie machającego wprawdzie ogonem i łagodnie pomrukującego (przez zaciśnięte na łydce zęby), ale spojrzeniem dającego do zrozumienia, że "...cóż ty zrobisz, choć siadłszy i płacz, taka moja dola... nie puszczę". Jedynym wyjściem z sytuacji jest natychmiastowe spełnienie prośby uroczej skądinąd dziewczyny. No to macie!

Zamierzałem napisać recenzję z kolejnej (i bardzo dobrej) książki duetu Diaczenków, którą pan Se(r)deńko i SOLARIS wydadzą gdzieś tak we wrześniu, ale na razie mamy maj, a pokazywanie czytelnikom majaczącego gdzieś daleko cukierka uważam za sadyzm. Na razie piszmy o tym, co ludzie mogli przeczytać, i dlatego mają okazję weryfikacji tego, co piszę.

Spróbuję się więc pokusić o zrobienie czegoś, co rzadko się zdarza wśród krytyków literackich. Po raz kolejny zaznaczam, że krytyk ze mnie, jak instrument dęty z wyjściowego końca przewodu pokarmowego kozy, i moje recenzje pisane są wyłącznie z punktu widzenia człowieka, który czytał omawianą przez siebie książkę i dobrze się przy tym bawił – albo i nie! Chcę mianowicie zająć się wydawanym przez Zyska cyklem Midkemia R. E. Feista. Cykl ten zapoczątkowała powieść Adept magii, a zakończyły Odpryski strzaskanej korony. Co prawda ostatnio autor ponownie siadł do klawiatury i uzupełnia cykl książkami, które mieszczą się niejako w wymienionych przeze mnie klamrach.

Wśród wielu innych sławnych cyklów fantasy ten jest dość szczególny, napisano go bowiem w ciekawy sposób. Akcję poszczególnych części oddziela okres przynajmniej dziesięciu lat (choć w przypadku "dodatków" jest nieco inaczej) i gdyby się ktoś uparł, to może czytać kolejne części w dowolnym porządku, każda z nich bowiem jest zamkniętą całością. Czytający część np. szóstą czytelnik nie musi więc drapać się w skołatany łeb i przypominać sobie treści pierwszych pięciu, żeby się połapać w rozwoju akcji. W najbardziej znanym cyklu Jordana Koło Czasu ukazało się dotychczas szesnaście tomów, i akcja dopiero się zawiązuje. Nie jestem pewien, czy uda mi się doczekać przynajmniej jej rozwinięcia. O końcu nawet nie marzę. Ciekawy chwyt literacki, nawiasem mówiąc – brać czytelnika na przetrzymanie...

Cykl REF-a (Raymonda E. Feista) był pierwszym chyba dziełem fantasty, poza Tolkienem, które przeniesiono na ekrany komputerów w postaci dwu gier fabularnych (Betrayal At KrondorReturn to Krondor). Obie gry spowodowały swoiste sprzężenie zwrotne – po ich opublikowaniu i sukcesie, jaki odniosły w środowisku graczy komputerowych, autor postanowił przenieść działania bohaterów na karty książek – i powstał wspomniany trzytomowy "dodatek" do cyklu, mieszczący się wszakże w jego nurcie, drobiazgowym poszukiwaczom prawdy wyjaśniam, że akcję tych trzech tomów autor umieścił pomiędzy czwartym (Mrok w Sethanonie) a piątym (Książęta krwi) tomami głównego cyklu.

Najciekawszą wszakże cechą świata Feista jest ta, że świat ów żyje i się rozwija. Ponieważ jak dotąd poważni krytycy nie raczyli się zająć fantastyką i brak dobrych opracowań (no, ale żeby były, ci panowie musieliby zająć się czytaniem czegoś innego, niż lekturą utworów własnych z cmokaniem się ze czcią w rękę), niewielu ludzi zauważyło, że światy stworzone na użytek cyklów Forgottem Realms, Dragonlance, a choćby i świat Tolkiena, są światami sensu stricte martwymi, ponieważ w żaden sposób się nie rozwijają. Owszem, pełne są dzielnego rycerstwa, przemyślnego kupiectwa, czy pracowitego chłopstwa... ale wszyscy ci rycerze, chłopi, rzemieślnicy, kupcy i magowie żyją dokładnie tak samo, jak ich dziadowie i pradziadowie. Nikt nie ulepsza tych światów (choćby w tak przyziemnej dziedzinie, jak konstrukcja wychodków – co prawda w wielu z tych światów rycerze są tak szlachetni, że chyba w ogóle do wygódek nie chadzają; nie umiem sobie wyobrazić na przykład Aragorna idącego na stronę w celu złożenie małego choćby hołdu naturze). Powie ktoś, że wychodki to sprawa przyziemna – no to niech spróbuje ją zignorować przez, powiedzmy, trzy dni... Ale zostawmy ekskrementalia, powiedzcież mi, czemu mieszkańcy tych światów w bój chadzają z dokładnie takim samym orężem jak ich pradziadowie – ba, nieustannie się wspomina, że kiedyś to miecze były, że ho!ho!... A jak mag rzucił zaklęcie, to klękajcie narody, nie to, co teraz.

Nawiasem mówiąc, uważam, że i w naszym świecie w dziedzinie magii dokonuje się postęp – potrafię zakląć nie gorzej od mojego dziadka; niektórych moich zaklęć i Merlin by się nie powstydził, a nie przytoczę ich tu tylko ze względu na ustawę o obrazie publicznej moralności.

Światy te w ogóle się nie rozwijają; jak przed tysiącem lat są w nich kmiecie, kupcy, rycerstwo i arystokraci. Ba, można by nawet obronić tezę, że dokonuje się w nich regres – skoro dawni magowie znali zaklęcia niedostępne dzisiejszym, a dawni płatnerze kuli miecze znacznie lepsze, niż aktualne, to mamy do czynienia z wyraźnym cofaniem się w rozwoju!

Zupełnie inaczej jest w świecie Midkemii. Ten świat się rozwija. Na oczach czytelników wyrastają nowe miasta, powstają nowe warstwy społeczne, nowe obyczaje (zechciejcie prześledzić, jak w Krondorze rozwija się piłka nożna – od zupełnie dzikiej kopaniny i zabaw niesfornych młodzików, do ligi zawodowców, w których poszczególne drużyny sponsorują kupieckie gildie!), i nowy porządek społeczny (na początku mamy do czynienia ze światem, w którym dominuje rycerstwo, a pod koniec cyklu wiodącą rolę w społeczeństwie przejmują kupcy – powstaje nawet coś w rodzaju giełdy, tak jak w Anglii na początku XVII wieku).

Magowie Midkemii służą porządkowi społecznemu, choć starają się ograniczyć interwencje, magia zresztą zajmuje tam szczególne miejsce, a jeden najbardziej osobliwych magów, z jakimi się zetknąłem podczas moich literackich wędrówek, Nakor Isalańczyk, odkrywa w swoich badaniach coś, co Einstein nazwałby równoważnością materii z energią i niczym kornik wgryza się w budowę tej pierwszej. Popisuje się przy tym całkowicie rzetelną metodologią!

Ewoluują i nasi bohaterowie. U Tolkiena, na przykład, mamy do czynienia z bohaterami wyraźnie określonymi od początku do końca. Aragorn zmienia się mniej więcej tak, jak głownia miecza. A bohaterowie Feista? Ci z każdym tomem nabierają nowych cech i zwyczajów, co zresztą jest zrozumiałe – poszczególne tomy dzieli okres kilkunastu lat, a dojrzały mężczyzna reaguje inaczej, niż nie znający jeszcze życia młodzik. Jednego z głównych bohaterów cyklu, Jamesa z Krondoru, możemy obserwować niemal od początku cyklu, do końca – poznajemy go jako młodziutkiego złodziejaszka, odchodzi wraz z Krondorem jako osiemdziesięcioletni (choć wciąż krzepki zdolny do wycinania wrogom brzydkich numerów) staruch i potężny Diuk Krondoru, zaś fascynuje czytelnika, jak mało który z innych literackich bohaterów cyklów fantasy – pod tym względem mógłby z nim rywalizować chyba tylko Silk z Belgariady Eddingsa, albo Talen z jego drugiego cyklu o przygodach sir Sparhawka.

Feist stworzył bardzo ciekawy, pełny i zajmujący obraz świata – ci, co go znają, z pewnością przyznają mi rację, a tym co go nie znają, z całej duszy doradzam penetracje Midkemii. Przyjemność gwarantowana!

 

Andrzej Sawicki

 

Raymond E. Feist

Cykl: Midkemia

Zysk i S-ka, od 1996 r

 

 


Książka

A miało być tak fajnie...

 

Nie, nie za pięćdziesiąt lat od magicznej daty wejścia Polski do UE. Teraz miało być, ale nie jest. Wyszło słabo.

Mowa oczywiście o antologii w redakcji Jacka Dukaja PL+50, z podtytułem Historie przyszłości. Pomysł znakomity – połączyć dwa, jakże różne spojrzenia: twórców, nazwijmy to, głównonurtowych, i wesołej gromadki fantastów, która – jak wiadomo – nic sensownego jeszcze nie napisała.

To gryząca ironia – ale sama widziałam i słyszałam w TV, jak grono szacownych krytyków mówiło z lekceważeniem o fantastach: "ci młodzi ludzie, którzy pisują swoje fabułki". Właśnie z okazji owej antologii. Widać krytycy zyskali dopiero materiał porównawczy, wcześniej nawet nie zauważyli.

Nie aspiruję, Boże broń, do takiej głębi ocen. Zajmę się więc tym, na czym się znam: miałkimi fabułkami młodych ludzi, dokonując niesprawiedliwego nieco podziału, bo po nazwiskach.

Pierwsze wrażenie jest takie, że chyba nie sprawdziła się formuła "napiszcie coś na zadany temat". Wyszło blado, nawet u autorów, którzy potrafili tworzyć intrygujące, oryginalne wizje dokładnie na ten temat – czyli przyszłości Polski. Młodzi ludzie od fabułek (włącznie z młodym, wręcz smarkatym Lechem Jęczmykiem i niedorostkiem Stanisławem Lemem – choć ci akurat nie fabułki zamieścili) sprawiają wrażenie, że na wezwanie Jacka Dukaja przekopali dogłębnie szuflady, twarde dyski czy co tam jeszcze i skompilowali naprędce swoje teksty. To, co możemy znaleźć w antologii, przynajmniej u tych dwóch autorów, to taki Konspekt Poglądów. Tylko po co? Gdyby to nie była antologia, ale informator targowy na przykład, miałoby to sens. Ale naprawdę lepiej sięgnąć na przykład do "Nowego średniowiecza" albo esejów Lema, do źródeł, a nie abstraktów.

Podobnie jest z czystymi fabułami. Andrzej Ziemiański pisywał już lepsze rzeczy. W jego opowiadaniu znać pośpiech, denerwuje niewykorzystany potencjał pomysłu. Tekstowi daleko do Autobahn nach Poznań, a przecież on dokładnie na zadany przez Jacka Dukaja temat.

Tu będę złośliwa – i tak Ziemiański napisał coś o niebo lepszego od otwierającego zbiór Macieja Dajnowskiego, autora – jak należy przypuszczać z notki – z drugiej strony barykady. Czyli nie wywodzącego się z tych "młodych, pisujących fabułki ludzi". Jego opowiadanie (?) Listy z Tytana to zapewne efekt życzenia "napiszcie coś science fiction". No i autor napisał, przestudiowawszy –jak mniemam – w celach porównawczych roczniki "Młodego Technika" sprzed ćwierćwiecza. Wyszło jak przed ćwierćwieczem, dziś uderza brakiem oryginalności, nudzi ogranym do bólu pomysłem.

Pozostali młodzi fantaści też nie zachwycają. Marek Oramus znów z upodobaniem pisze o czymś, czego nie czuje zupełnie. Tym razem nie czuje zupełnie dalekowschodniej mentalności i kultury, jego Chińczycy, którzy oczywiście Polskę opanują, są papierowi i niewiarygodni. Bartek Świderski jest jaki jest, zawsze pisze o tym samym. Reszta... Powtórzę tylko, pisywała lepsze rzeczy.

Zadziwia coś innego: lista nieobecności. Tak się składa, że w antologii nie znajdziemy tekstów autorów, którzy wydawaliby się najbardziej predestynowani do jej zapełnienia. Brak Rafała Ziemkiewicza – autora, który od dekady pisze właśnie o Polsce za lat ileś tam. Brak Eugeniusza Dębskiego, autora Aksamitnego anschlussu. Konrada T. Lewandowskiego. Tomasza Pacyńskiego, którego Wrzesień po raz pierwszy pokazał wizję Polski nie tylko z ulubionej przez fantastów, prawej (czasem skrajnie prawej) strony. Brakuje Andrzeja Sapkowskiego – czyżby po W leju po bombie nie miał już niczego więcej do powiedzenia na zbliżone tematy? A gdzie Andrzej Pilipiuk, który pod pozorem groteski umie przemycać znakomite obserwacje – dotyczące Polaków właśnie. A jeszcze i paru by się znalazło, jakby dobrze poszukać...

Na tle opowiadań, wyglądających na przypadkowe, jaśnieje tekst pomysłodawcy, Jacka Dukaja. Jego Crux jest przejmującą wizją, wymyśloną z precyzją i starannością, która jest dukajowym znakiem rozpoznawczym. To chyba jedyny tekst, który sprawił, że poczułam dreszcze. Znakomity pomysł – odrodzenie sarmatyzmu, świetna sceneria. I czające się na obrzeżach hordy ziomali. Nie sposób nie zauważyć, że Dukaj opisuje coś, co dzieje się już teraz, może tylko w nieco innych dekoracjach.

Szkoda, że Dukaj-autor poradził sobie lepiej niż Dukaj-redaktor. Antologia PL+50 to zmarnowana szansa. Można jeszcze wspomnieć o świetnej Oldze Tokarczuk, ale przecież recenzentka fantastycznego periodyku nie ma prawa się na tym znać...

 

Karolina Wiśniewska

 

PL+50 Historie przyszłości

Wybór i wstęp: Jacek Dukaj

Wydawnictwo Literackie 2004

Cena: 36,00

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Ludzie listy piszą
Galeria
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Eryk Remiezowicz
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
Iwona Surmik
Magdalena Kozak
Marcin Mortka
Alastair Reynolds
P. Nowakowski
Kaim
XXX
Steven Erikson
Neil Gaiman
Paul Kearney
Romuald Pawlak
 
< 06 >