strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Paul Kearney Na co wydać kasę
<<<strona 32>>>

 

Królowie Heretycy (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Paul Kearney urodził się w Irlandii Północnej w 1967 roku. Jest przedstawicielem młodego pokolenia pisarzy brytyjskich. Podróżnik, uprawia z zamiłowaniem wspinaczkę. Mieszka w Belfaście. Pięcioksiąg heroic fantasy "Boże Monarchie" jest najbardziej znanym dziełem Paula Kearneya. W jego skład wchodzą Wyprawa Hawkwooda, Królowie Heretycy, The Iron Wars, The Second Empire, Ships from the West. Trzy wcześniejsze powieści młodego Irlanczyka, The Way to Babylon (1992), A Different Kingdom (1993) i Riding the Unicorn (1994), to fantasy rozgrywające się w naszym świecie w epoce średniowiecza.
"Boże monarchie" to lektura obowiązkowa dla wszystkich miłośników heroic fantasy. Akcja książki rozgrywa się w alternatywnym do naszego świecie, imperium podobnym do Europy u schyłku XV wieku, które zagrożone jest najazdem agresorów zewnętrznych oraz wewnętrznym rozbiciem na tle religijnym. Niegdyś potężne imperium zachodu upada. Najechane przez muzułmańskie hordy Murduku, pogrąża się w krwawej wojnie i chaosie. Pada święte miasto Aekir. Płoną świątynie i wioski. Jedyna nadzieja zdaje się spoczywać w rękach Richarda Hawkwooda, żeglarza, który postanawia przemierzyć zachodni ocean i odnaleźć legendarny kontynent - kontynent, na którym mogliby schronić się ludzie uciekający przed hordami Murduku. Zanim jednak schronienie zostanie odnalezione, Hawkwood musi odbyć wędrówkę, z której nikt przed nim nie wrócił z życiem.
To jedna z najlepszych powieści przygodowych ostatnich lat. Czyta się ja z największa przyjemnością.

Prolog

 

Ludzie zawsze podążają na zachód. Może ma to coś wspólnego z ruchem słońca? Słońce ich przyciąga, tak jak blask świecy przyciąga ćmę.

Minęło wiele długich lat, a ja wciąż trwam: ostatni z założycieli. Ciało odmawia mi posłuszeństwa, jakby już do mnie nie należało. Świat postarzał się o cztery stulecia, których upływ w mojej krainie był prawie niezauważalny. Ludzie się zmieniają i myślą, że świat zmienia się wraz z nimi. To nieprawda. Świat ledwie ich toleruje, kontynuując swe tajemne obroty.

Teraz jednak w powietrzu daje się wyczuć nową nutę, niby zimowy szept w tej krainie, która nie zna pór roku. Nadchodzą zmiany.

 

*

 

Wiedzieliśmy, że kiedyś nastanie ten dzień: przybyli złotoszkarłatnym szlakiem tonącego słońca, na żaglowcach wlokących girlandy wodorostów, uczepione przeżartych przez robactwo kadłubów.

Obserwowaliśmy ich z dżungli: ludzi w pancerzach pokrytych nalotem morskiej soli, z opuchniętymi od szkorbutu twarzami, niosących miecze, piki, a później także cuchnące arkebuzy z syczącym na wietrze wolnopalnym lontem; wychudłych przybyszów z Hebrionu, Astaracu, Gabrionu; morskich wędrowców ze Starego Świata; zaślepionych chciwością rozbójników.

Kiedy my tu przybyliśmy, uciekaliśmy przed czymś. Oni przypłynęli, bo czegoś szukali. Dzięki nam ich żołądki napełniły się strachem, a ich sakiewki nabrzmiały od grozy. Zmieniliśmy ich w zwierzynę i odebraliśmy im wszystko, na co przyszła nam ochota.

Ich statki zgniły na kotwicach, puste i zamieszkane tylko przez duchy. Nielicznych, bardzo nielicznych oszczędziliśmy, aby opowiedzieli o nas w Bożych Monarchiach. Tak powstał mit. Ukryliśmy nasz kraj za zasłoną niewiarygodnych opowieści i ponurych plotek. W słowa prawdy wpletliśmy hiperbole obłędu. Wykuliśmy legendę tak jak kowal wykuwa miecz na kowadle – i zahartowaliśmy ją we krwi.

Ale zmiany są nieubłagane. Przez cztery stulecia czekaliśmy, a nasi ludzie zgodnie z planem przenikali z powrotem na wschód. Są teraz w całej Normannii. Dowodzą wojskami, głoszą kazania, czuwają nad kołyskami dzieci. Niektórzy są zausznikami królów.

Nadszedł czas, aby nasze statki wróciły przez Ocean Zachodni. Abyśmy upomnieli się o naszą własność. Bestia zwycięży. Fortuna kołem się toczy – także dla wilków.

 

Część pierwsza

Schizma

 

Jeden

Rok Świętego 551

 

Dzwon na nieszpory dawno przebrzmiał, ale brat Albrec wolał udać, że go nie słyszy. Z roztargnieniem ogryzał gęsie pióro, aż mokre od śliny kawałki chorągiewki spadały na ławkę. Kiedy tak mrużył oczy w świetle oliwnej lampy, jego twarz przypominała wąski pyszczek ciekawskiego, niedowidzącego szczura. Drżącą dłonią przewracał kolejne kartki leżącego przed nim wiekowego pergaminu. Kiedy rożek jednej ze stronic skruszył się pod dotykiem jego palców, jęknął przejmująco, zupełnie jak pies, który widzi, że pan wychodząc z pokoju nie chce zabrać go ze sobą.

Pergamin zapisano kunsztownymi literami, w dawnych czasach, bo stary atrament zdążył mocno zblaknąć. Księga była tym bardziej niezwykła, że nie było w niej żadnych ozdobnych inicjałów i iluminacji, uważanych za nieodzowne w świętych tekstach Ramusia. Zawierała tylko słowa, nagie, proste, skreślone elegancką ręką i wyblakłe pod ciężarem lat.

Sam pergamin był miernej jakości. Czyżby dawny skryba nie dysponował delikatnym welinem? Jednego bowiem Albrec był pewien: to był manuskrypt – nie jakiś masowy produkt jednej z tych słynnych charibońskich pras drukarskich, lecz najprawdziwszy stary rękopis.

Mimo to miało się wrażenie, że autor dołożył starań, by jego dzieło nie zwracało na siebie uwagi. I chyba mu się udało: zwój niepoukładanych arkuszy znaleziono wciśnięty w szparę w ścianie na jednym z najniższych poziomów biblioteki. Brat Columbar przyniósł go Albrecowi; myślał pewnie, że stary pergamin nada się na bibułę w skryptorium, w Charibonie bowiem nadal powstawały ręcznie pisane księgi. Dopiero na widok bladych, idealnie równych liter zawahał się i postanowił pokazać go pomocnikowi bibliotekarza. A wrodzona ciekawość Albreca nie pozwoliła mu oderwać się od lektury.

Chociaż niewiele brakowało: obiecywał sobie, że zaraz skończy, pójdzie do głównego bibliotekarza, brata Commodiusa, i powie mu o znalezisku, lecz manuskrypt bez reszty przykuł jego uwagę. Siedział i czytał, gdy inni zakonnicy zapewne siadali właśnie do wieczornego posiłku.

Pergamin liczył sobie dobre pięćset lat, był więc niemal równie stary jak sam Charibon, który po upadku Aekiru stał się najświętszym ze wszystkich klasztornych uniwersytetów na kontynencie. Nieznany autor stworzył swe dzieło wkrótce po tym, jak Błogosławiony Ramusio został wezwany do nieba – może samo to wiekopomne wydarzenie miało nawet miejsce za życia skryby!

Albrec wstrzymał oddech. Cienki jak płatek róży pergamin kleił mu się do spoconych palców. Bał się, że jeśli głośniej odetchnie, wiekowe, bezcenne słowa rozmażą się i spłyną z kart, albo rozwieją się jak zdmuchnięte powiewem zefirku ziarnka piasku.

 

...błagaliśmy go, by nie zostawiał nas samotnych i opuszczonych w mroczniejącym świecie, ale Błogosławiony Święty tylko się uśmiechnął.

– Jestem już stary – powiedział. – Zacząłem dzieło, które wy musicie podjąć. Mój czas dobiegł końca. Wszyscy jesteście ludźmi wielkiej wiary. Zaufajcie moim naukom, złóżcie swój los w ręce Boga i nie lękajcie się niczego. Owszem, nad światem zapada zmrok, ale dzieje się tak z woli ludzkiej, nie zaś Bożej. Można zmienić bieg dziejów; sami tego dowiedliśmy. Pamiętajcie, że historia nie jest czymś, co nas doświadcza, lecz czymś, co tworzymy. Każdy człowiek może zmienić świat. Każdy człowiek ma dar mowy. Nawet jeśli uciszą go ci, którzy nie chcą słuchać, znajdzie się inny, który przemówi, a po nim następny. Prawdę można zagłuszyć, ale tylko na czas jakiś, nie na zawsze...

 

Reszta pergaminu została oderwana. Albrec przekartkował dalsze, nieczytelne stronice. Łzy napłynęły mu do oczu, kiedy zdał sobie sprawę, że brakujących fragmentów nigdy już nie uda się odtworzyć. Czuł się jak spragniony wędrowiec na pustyni, zmuszony patrzeć, jak ten sam dobroczyńca, który dał mu łyk wody do zwilżenia ust, wylewa w piasek całą kwartę życiodajnego płynu.

Wreszcie wstał z twardej ławki, uklęknął na kamiennej posadzce i zaczął się modlić.

Żywot Świętego. Stary, oryginalny tekst, którego ludzkie oko dotąd nie widziało. Opowiadał historię człowieka imieniem Ramusio, który – jak każdy zwykły człowiek – urodził się i dożył starości, który śmiał się, płakał i cierpiał na bezsenność. Dzieje postaci kluczowej w religii całego zachodniego świata, spisane przez współczesnego jej autora, który – kto wie? – może nawet osobiście znał Świętego...

I nawet jeśli znaczna część dzieła została utracona, świat wiele zyskał. To był prawdziwy cud – i to cud, który przydarzył się właśnie jemu, Albrecowi. Na kolanach dziękował Bogu, że mu go zesłał. Modlił się też do Ramusia, Błogosławionego Świętego, w którym zaczynał dostrzegać istotę ludzką, chociaż – naturalnie – znacznie od siebie doskonalszą; nie stworzoną przez Kościół żywą ikonę, lecz człowieka. A wszystko dzięki temu bezcennemu dokumentowi.

Wrócił na ławkę, wydmuchał nos w rękaw habitu i ucałował swój skromny, drewniany Znak Świętego. Postrzępiony, wyblakły manuskrypt nie miał ceny. Dało się go porównać tylko z Księgą czynów, spisaną przez świętego Bonnevala w pierwszym wieku. Ale jaka część rękopisu przetrwała? Ile naprawdę da się z niego odczytać? Pochylił się nad pergaminem, starając się nie zwracać uwagi na obolałe mięśnie szyi i ramion.

Dzieło nie miało okładki ani strony tytułowej, nie znalazł więc żadnej wskazówki, kto mógłby być jego autorem lub mecenasem. Zdawał sobie sprawę, że pięć wieków wcześniej Kościół nie miał monopolu na wiedzę. Wiele zakątków świata nie zostało jeszcze nawróconych na Prawdziwą Wiarę, a w setkach miast przedstawiciele szlachetnych i zamożnych rodów opłacali skrybów i artystów, którzy kopiowali stare pogańskie księgi – a nawet pisali nowe. Więcej ludzi umiało czytać i pisać. Dopiero w ostatnich mniej więcej dwustu latach, w miarę umacniania się pozycji inicjantów, umiejętność ta zanikła i stała się domeną ludzi wysoko wykształconych. Ponoć wszyscy fimbriańscy cesarze po dziś dzień znali sztukę pisania i czytania, podczas gdy przeciętny król zachodu umiał co najwyżej przeliterować własne imię. Sytuacja zmieniała się wprawdzie, odkąd do władzy dochodziło nowe pokolenie królów, ale monarchowie starszej generacji nadal przedkładali pieczęć nad podpis.

Albrec zamknął i przetarł piekące oczy. Pod powiekami zabłysły mu iskierki. Avila, jego serdeczny druh, z pewnością zauważył jego nieobecność na kolacji i pewnie przyjdzie go poszukać; często beształ Albreca za przegapione posiłki. Ale mniejsza z tym. Kiedy tylko zobaczy ten biblioteczny klejnot...

Rozległo się przytłumione trzaśnięcie zamykanych drzwi. Albrec zamrugał, rozejrzał się i jedną ręką przykrył pergamin arkuszem czystego papieru. W drugą dłoń wziął lampę.

– Kto tam?

Nikt nie odpowiedział. Komnata mieszcząca archiwum miała podłużny kształt. Regały z księgami i pergaminami dzieliły ją na mniejsze niby-pomieszczenia. Poza ciepłym kręgiem żółtego światła z lampy, którą Albrec trzymał w drżącym ręku, w archiwum panował nieprzenikniony mrok.

Nic.

Biblioteka, jak na starą budowlę przystało, miała swoje zastępy duchów. Pracujący do późna bracia nieraz czuli zimne tchnienia na policzkach i mieli wrażenie, że ktoś ich obserwuje. Kiedyś Commodius, główny bibliotekarz, spędził w bibliotece całą noc, modląc się do świętego Garaso, którego imię nosił gmach; wszystko przez to, że nowicjusze przelękli się cieni, które, jak się zarzekali, po zmroku gromadzą się w bibliotecznych salach. Oczywiście z modłów nic nie wynikło, a Commodius niczego nie zobaczył. Nowicjusze na długie tygodnie stali się obiektem kpin całego klasztoru.

Coś zaszurało w mroku, tuż poza granicą kręgu światła z lampy. Albrec wstał, ujmując w wolną dłoń Znak Świętego. Zaczął odmawiać starą modlitwę podróżników i pielgrzymów:

– Łaskawy Święty, który strzeżesz mnie w mrokach nocy, bądź mi latarnią, przewodnikiem i wsparciem. Uchowaj mnie przed gniewem bestii...

W mroku zapłonęły dwa żółte punkciki, zamajaczył jakiś olbrzymi kształt. Do nozdrzy Albreca doleciała słaba, zwierzęca woń, która zaraz ulotniła się bez śladu.

Ktoś kichnął. Albrec podskoczył tak gwałtownie, że wpadł na stojący za nim stół. Lampa zachybotała mu się w ręce, zalany oliwą knot zasyczał wściekle. Cienie zatańczyły na ścianach. Poczuł, jak twarde, dębowe drewno Znaku Świętego trzeszczy mu w zbielałych palcach. Nie mógł wykrztusić ani słowa.

Znów trzasnęły drzwi, rozległ się tupot bosych stóp na kamieniu i w półmroku coś się poruszyło.

– Znów nie przyszedłeś na kolację, bracie – zabrzmiał głos.

Trzymająca się do tej pory w mroku postać weszła w krąg światła: była wysoka, chuda, miała prawie całkiem łysą czaszkę, ogromne uszy, długi haczykowaty nos, niewiarygodnie krzaczaste brwi – i błyszczące, łagodne oczy.

Albrec odetchnął z ulgą.

– Brat Commodius!

Jedna brew uniosła się ciekawie.

– A kogóż innego się spodziewałeś? Brat Avila prosił mnie, żebym do ciebie zajrzał, bo sam ma zadaną pokutę. Wikariusz generalny toleruje czasem obrzucanie się kawałkami chleba przy kolacji, ale Avila nie ma najcelniejszego oka. Czyżbyś znów szukał skarbów w kurzu, Albrecu?

Główny bibliotekarz podszedł do stołu. Zawsze – w zimie i w lecie – chodził boso. Stopy miał płaskie, opatrzone poczerniałymi paznokciami i ogromne, jakby urosły mu w odpowiedniej proporcji do nosa.

Albrec opanował drżenie rąk.

– Tak, bracie – odparł. Myśl o tym, że miałby powiedzieć przełożonemu o swoim znalezisku, nagle przestała mu się podobać. Zaczął mówić pospiesznie, by pokryć swe zmieszanie. – Pewnego dnia znajdę tu prawdziwy skarb. Czy zdajesz sobie sprawę, bracie, że nigdy nie skatalogowano prawie połowy tekstów z dolnych poziomów archiwum? Kto wie, jakie odkrycia mnie czekają?

Commodius uśmiechnął się, upodabniając tym samym do wysokiego i groteskowego chochlika.

– Cieszy mnie twój zapał, Albrecu. Znać po tobie prawdziwą miłość do słowa pisanego. Nie zapominaj jednak, że księgi to tylko zmaterializowane myśli ludzkie, z których nie wszystkie zasługują na łaskawe traktowanie. Wiele z tych nieskatalogowanych dzieł, o których wspomniałeś, to z pewnością pisma heretyckie. W czasach wojen religijnych zwieziono tu z całej Normannii tysiące ksiąg i zwojów, by poddać je ocenie inicjantów. Większość z nich spalono, ale podobno wiele też zarzucono po kątach i zapomniano. Uważaj zatem, Albrecu, co czytasz. Gdybyś w którymś z tekstów natrafił choć na jedną nieortodoksyjną nutę, masz mi go natychmiast przynieść. Czy to jasne?

Albrec skinął głową. Pocił się obficie i zastanawiał, czy ukrywanie faktów jest grzechem. Na myśl o schowku, w którym przechowywał ocalone od spalenia zwoje i rękopisy, jeszcze bardziej się zaniepokoił.

– Jesteś blady jak papier, Albrecu. Co się stało?

– Ja... Wydawało mi się, że coś tu jest... Zanim przyszedłeś, bracie.

Tym razem obie brwi Commodiusa uniosły się zgodnie.

– Stara biblioteka znów wyczynia te swoje sztuczki, tak? Co to było tym razem? Szept? Dotyk dłoni na ramieniu?

– Nie, tylko... Tylko takie dziwne wrażenie, nic więcej.

Commodius położył mu na ramieniu masywną dłoń, zacisnął sękate palce i delikatnie nim potrząsnął.

– Jesteś silny wiarą, Albrecu. Nie lękaj się. Duchy, jeśli nawet jakieś mieszkają w tej bibliotece, nie zrobią ci krzywdy. Chroni cię zbroja pobożności. Twoja wiara jest zarówno latarnią, której blask rozprasza mrok, jak i mieczem, który zgładzi kryjące się w nim potwory. Strach nie ma przystępu do serca człowieka prawdziwie oddanego Świętemu. A teraz chodź ze mną, wyciągnę cię z tego kurzu i wykradnę żarłocznym duchom. Avila zachował dla ciebie część kolacji. Mam cię zmusić, żebyś ją zjadł.

Commodius jedną ręką odsunął Albreca od stołu, drugą podniósł z blatu lampę. Znowu kichnął.

– Ach, ten kurz stuleci. Osiada w piersiach na zawsze.

Kiedy wyszli z ciemnego archiwum, Commodius wyjął z kieszeni habitu klucz i zamknął drzwi. A potem weszli po schodach ku światłu i zgiełkowi położonych wyżej refektarzy.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Hormonoskop
Ludzie listy piszą
Galeria
Idaho
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Zimniak
Romuald Pawlak
Piotr K. Schmidtke
Eryk Remiezowicz
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
Iwona Surmik
Magdalena Kozak
Marcin Mortka
Alastair Reynolds
P. Nowakowski
Kaim
XXX
Steven Erikson
Neil Gaiman
Paul Kearney
Romuald Pawlak
 
< 32 >