strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 04>>>

 

Bookiet

 

 

Fale grawitacyjne

Istnieje szereg problemów współczesnej nauki, dodajmy nierozwiązanych, które zyskały z trochę mało zrozumiałych powodów ogromny rozgłos. Ich znaczenie oglądane "z wnętrza" badawczych batalii jest zazwyczaj nieco, albo całkiem inne niż się je przedstawia w prasie popularnej. Z jakichś zazwyczaj całkiem pobocznych powodów stają się one sławne, zajmujące i trafiają na pierwsze strony. Tak się stało z poszukiwaniem fal grawitacyjnych. Muszę się przyznać, że od strony teoretycznej jest to dla mnie sprawa dość mocno zamazana. Już kilkakrotnie, i to w ciągu niemal całego mojego już blisko półwiecznego życia, ogłaszano, że owe fale odkryto i zarejestrowano. Potem robiła się cisza, budowano wielokrotnie precyzyjniejsze urządzenia, przez lata prowadzono badania i znowu pojawiała się sensacyjna informacja. Tak się też stało z poszukiwaniem czarnych dziur, systemów planetarnych w naszej najbliższej gwiezdnej przestrzeni. Te sprawy są akurat dość zrozumiałe, w pierwszym przypadku budowano detektory z bardzo działającymi na wyobraźnię ogromnymi blokami i czujnikami przemieszczenia o ogromnych dokładnościach, czarne dziury zaś po trochu istnieją w naszej wyobraźni jako rodzaj demona pożerającego wszystko. Wreszcie systemy planetarne to potencjalni bracia w rozumie. Choćby w tym ostatnim przypadku nie bardzo uczonym chodzi o odkrycie obcej cywilizacji, gdyż jest niemal pewne, że niczego człowiekopodobnego w okolicy kilkudziesięciu lat świetlnych nie znajdziemy. Chodzi raczej o potwierdzenie pewnych dość specjalistycznych hipotez na temat mechanizmu tworzenia się systemu planetarnego wokół gwiazdy. Czemu zawdzięczać popularność badań fizyków teoretyków? A jednak od blisko stu lat to właśnie hipotezy stawiane przez nich najbardziej rozpalają wyobraźnię. Czy działa jeszcze pamięć o krótkiej drodze od teorii względności, wynikłej z niej równoważności masy i energii i zbudowaniu bomby atomowej? Chyba jednak nie, chyba chodzi raczej o mniej czy bardziej pozorne próby zaspokajania pytań dotyczących "ogólnej teorii wszystkiego".

Książka Kitty Fergusson "Ogień w równaniach" jest kolejną próbą sprzedania szerokiej publiczności poszukiwań teoretyków w dziedzinie tak naprawdę kosmologii. Mam wrażenie, że materiał w niej zawarty będzie zrozumiały dla człowieka, który ma za sobą jakieś studia fizyki, mam wątpliwości, czy da sobie radę z nią informatyk, czy absolwent wydziału budownictwa. Mam raczej pewność, że gdy z biegu weźmie się za nią filolog, to połamie sobie zęby i... nawet tego nie zauważy. Taka jest bowiem cecha owej popularyzacji, że stara się przekazać mało istotne rzeczy, daty, nazwy przyrządów, nazwiska uczonych, natomiast autorom zazwyczaj brakuje wiedzy, jak przełożyć meritum sprawy na ludzki język. Tak czy owak, lektura jest ciekawa i pouczająca. Książkę zdecydowanie polecam można się, choćby się dowiedzieć, czego by się warto dowiedzieć.

 

Baron


 

Kitty Ferguson

"Ogień w równaniach.

Nauka i religia w poszukiwaniu Boga"

Tłum: Piotr Amsterdamski

Zysk i S-ka, 2001

stron 321

 

Matka wszystkich baśni

Jeśli jest coś takiego jak "Matka Wszystkich Gór", "Początek Wszystkiego" to na pewno do dzieła, o którym piszę, się to stosuje. Nie wiem, czy to jest w końcu lekturą, czy nie jest. Powiem też zupełnie szczerze, że nie radzę się rzucać po tym tekście z ogniem w oczach do księgarni, biblioteki, czy domowej biblioteczki. Spoko. Uczciwie powiem, że do tego trzeba dorosnąć, a może to czasami się nawet nie udać i przez całe życie. Taka jest chyba brutalna prawda. Tym niemniej polecam to coś zaatakować. Problem w tym, jak czytać, z której strony i w ogóle. Niestety w oryginale to coś zostało napisane wierszem. Taka jest prawda. Podobno, żeby dotrzeć do sedna tej literatury, trzeba ukończyć klasyczne liceum z greką i to jeszcze w dziewiętnastym wieku. I czytać w greckim oryginale. No ale jak czytać? Sęk w tym, że tę historię chyba każdy średnio wykształcony (co nie oznacza ze średnim wykształceniem!) bardzo dobrze, albo tak sobie zna. Skoro więc wiemy, kto zabił, kogo i kiedy złapią, to jakaż przyjemność z lektury? Po co? Może żeby doliczyć się, jak wiele literackich tropów wywodzi się aż od tej "Matki Wszystkich Historii". Może żeby uświadomić sobie, jak marnych mamy naśladowców, autora, który tak w ogóle jest postacią mityczną. A może, skoro już przy autorstwie jesteśmy, żeby podumać nad istotą literatury. Może najmniej szczytny cel, to żeby pochwalić się w towarzystwie. A przynajmniej... żeby się nie wstydzić, że się takie rzeczy czytuje. Albowiem w naszych czasach nie wypada czytywać poematów. A tymczasem to bzdura, wszystko bzdura, nie dla snobizmu, nie dla wiedzy, takiej czy innej trzeba przeczytać. Owszem, kłopot tkwi tylko w ewentualnym przebijaniu się poprzez rymy i rytmy. I jak już człek się przebije, to dotrze do niego ta niesamowita baśń, popis wyobraźni i ze wszystkimi dziwami, czarownicami, zakochanymi nimfami, kolorowa, pełna dźwięków i zapachów . Mam nadzieję, że gdy powiem, że Tolkien wysiada przy Homerze, to nie zarobię od wszystkich zgniłymi pomidorami. Od części publiczności na pewno, ale kto czytał, ten przyzna mi rację. Naprawdę trudno znaleźć autora, który by nie wysiadł przy tym pisarzu, który podobno był niepiśmienny, a szczerze mówiąc, gdy tworzył, nie było na czym i jak pisać, bo chyba nawet nie za bardzo pismo było. Otóż jak się w końcu przez to rymy, rytmy, archaizmy i wszelkie dziwactwa przebijemy, doznamy przyjemności, jaką może jest łyk mocnego trzydziestoletniego Porto albo widok górskiej doliny nagle ujrzanej przez dziurę w kożuchu mgły. Ta przyjemność ma jeszcze jedną własność zupełnie niezwykłą w świecie przyjemności: nie zużywa się. Można wracać, nawet i po sto razy, i odkrywać coś nowego, a może i nie odkrywać ale zaszywać się w tym wymyślonym świecie. No więc czytać dla siebie, nikomu się nie przyznawać, słuchać do snu śpiewu syren i szumu mórz greckich. A jak zapytają: Homer? Odyseja? – odpowiedzieć: "Słyszałem, podobno dobre". I nie wdawać się w żadne dyskusje.

 

Baron


 

Homer

"Odyseja"

Tłum: Lucjan Siemieński

Zakład Narodowy

Imienia Ossolińskich

Wrocław 1953

Stron: 356

Cena: 23 złote (ale to zupełnie inna waluta)

 

Sympatyczna staroć

Jest taki moment w historii polskiego pisania fantastyki, gdy SF zaczęła się przeradzać w fantasy. Brzmi to może ciut niedorzecznie, bo fani obydwu gatunków są zapewne przekonani, że nie da się ich w żaden sposób pomylić, że są od siebie oddzielone granicami tak wyraźnymi jak kreska na kartce. Ale to chyba nieprawda. Oczywiście można zastosować tak zwane kryteria formalne, i podzielić wszystko jasno i zrobić idealny porządek na półce. Co jednak to da? Może zadowolenie dla wprowadzającego systematykę. Kiedy jednak nie uprzedzony niczym czytelnik, tym bardziej taki, który zwyczajnie dla przyjemności czyta sobie, bo lubi; taki, co jeśli chodzi do jakichś klubów, to tylko po to, żeby łatwiej dostać jakąś ulubioną lekturę, weźmie do ręki książkę z tego czy tamtego działu, zauważy, że istotny staje się rok wydania. Otóż gdy mija tak na oko 1985, może trochę wcześniej, zmienia się scenografia. Prawdziwa hard SF to przygody pilota Pirxa, kosmoloty, meteory, roboty, tego się z niczym nie da pomylić. Diabli wiedzą do jakiego nurtu zaliczyć "Bajki Robotów". To rzecz sama w sobie, niby fantasy, ale za diabła nie fantasy.

Czy "Senni Zwycięzcy" Marka Oramusa to hard SF? Z pewnością nie. Nie do końca jest tam ważne, wyjaśniające wszystko zakończenie. Rzecz się dzieje w innej rzeczywistości, w innym, urządzonym nie tak jak nasz świecie, i o to chyba głównie chodzi. Książka "Moje przygody z Psioniką" jest chyba kolejnym przykładem mieszania się konwencji. Oczywiście, że magia wywołana przez techniczny zabieg nie jest magią, ale z zewnątrz wygląda jak magia. Nie ma tak naprawdę dla czytelnika znaczenia, czy intencją autora jest opisywanie wyniku działania zaklęcia, czy ruszenia dźwignią: gdy to coś wygląda w tekście na cud, tak jest odbierane.

Najważniejsze, czy warto czytać. Każdy zabieg, zwłaszcza pomieszanie konwencji ma znaczenie tylko w tym sensie, czy wynik jest ciekawy. Otóż muszę przyznać: chyba czytadło. Taki typowy pożeracz czasu, ale napisany z większym wdziękiem niż jakieś dziewięćdziesiąt procent spotykanych produkcji. Jest tam coś, co dziś coraz trudniej, niestety, w książkach spotkać: zabawa słowem. To taka chyba polska tradycja, gdzieś w korzeniach sięgająca jeszcze "Hydrozagadki", takie ciut z przymrużeniem oka patrzenie na tekst. Trudno powiedzieć, gdzie się dzieje (wygląda, że gdzieś na Ziemi), czasami co się dzieje, a autor, który zresztą udaje nieautora, bynajmniej nie stara się nam ułatwić czytania. Miesza i pętli za pomocą przeróżnych zabiegów dostępnych pisarzowi, tworzy słowa w zupełnie niespodziewanych miejscach, dodaje wyjaśniające przypisy, które niczego nie wyjaśniają. W rezultacie mamy niezłą zabawę z dochodzeniem, o co tu w tym świecie biega i co się naprawdę dzieje? Zupełnie nie rozumiem, dlaczego udało mi się liczącą w sumie 435 stron cegłę, kawał niezłego pisarskiego rzemiosła kupić za całą, ale jedyną polską złotówkę, równowartość czterech małych bułek. Mogę powiedzieć tyle: za taką cenę warto w ciemno. Warto choćby dla tego, że okładkę robił jeszcze normalny grafik i nie będzie wstydu postawić na półce, a jak najdzie nas chwila nostalgii, to sobie możemy po kawałeczku, przebijając się przez słowotwórstwo, prze różne dziwne pomysły kompozycyjne, to skonsumować i pewnie nie będzie żal straconego czasu.

 

Baron


 

Jan San

Moje przygody z Psioniką

Czytelnik, 1990

Stron: 435

 

 

Fantasy według Kafki

Fantastyka naukowa stała się od jakiegoś czasu synonimem kiepskiej literatury. Jeszcze gorzej jest chyba postrzegana fantasy. Do tego stopnia, że Lem – u czorta klasyczny pisarz klasycznej SF – jest nazywany "futurystą" żeby nie było, że fantasta i że ma cokolwiek z tą bandą wariatów do czynienia. Już samo użycie jakichś atrybutów czy tropów fantastycznych, albo nawet przyznawanie się do literackich korzeni rodzi konsekwencję w postaci natychmiastowego zrzucenia "piętro niżej" z salonów przeznaczonych dla Prawdziwej Sztuki do podziemia, w którym króluje nieprzystojna rozrywka. Diabli wiedzą, z jakiego powodu tak zwana powieść psychologiczna czy tak zwana historyczna niejako z urodzenia jest lepsza od tej, w której mamy swobodne kształtowanie rzeczywistości, krępowane jedynie potrzebą pisarza przekazania tego, co sobie umyślił.

Otóż niewątpliwie mówię o powieści, która nie dzieje się w rzeczywistym świecie. Jego nierzeczywistość jest niejednokrotnie podkreślana. Występujące postaci, choć ludzkie mają jakieś upiorne rysy, wszystko jest jak z koszmarnego snu, albo – ciśnie się na usta określenie rodem z powieści fantasty – ze świata równoległego. Takie zresztą jest autorskie zamierzenie: stworzenie własnego świata, nie odtwarzanie tego naszego, ale właśnie stworzenie świata, w którym powszechnie obowiązujące reguły, znana nam fizyka są ciut skręcone, zniekształcone, by mogło się coś niesamowitego zdarzyć, lub, by dokonać przerysowania tego, co nas spotyka na co dzień. Taka zasada twórcza doprowadziła jak najbardziej do napisania tego, co Tolkien napisał. A ja akurat o "Zamku" Frantza Kafki. Książka legenda, arcydzieło światowej literatury, jedna z najważniejszych powieści wszech czasów, a bez specjalnych zabiegów można ją zaliczyć do niepoprawnego politycznie nurtu. Osobiście uważam, że lekturą obowiązkową z dorobku praskiego psychotyka jest "Proces". Jeśli kogoś przytłacza bądź nudzi jego tok narracji, atmosfera powszechnej niemożności, czy po prostu szuka strzelanek, pogoni i szybkich zwrotów akcji, nie namawiam. Nie namawiam także tych, co chcieliby posiąść jakąś szczególną wiedzę filologiczną. Jeśli jednak ktoś lubi gęstą atmosferę, sceny pełnie niedopowiedzeń, zawieszonego w powietrzu znaczenia, jak u Stephena Kinga, akcje biegnącą niby sennie a jednak w której każdy szczegół ma swe znaczenie, jak u Agaty Christie, ten od pierwszych kartek, od pierwszej sceny przybycia geometry do karczmy z genialnym rytuałem wokół biurowego fetysza czyli telefonu, wpadnie jak w czarną dziurę w tę książkę. Jeśli mam jakiekolwiek ostrzeżenie dla czytelnika to może tylko tyle, że naprawdę trzeba mieć mocne nerwy, bo to lektura idealna dla popadnięcia w niekłamaną depresję.

 

Baron


 

Franz Kafka

"Zamek"

Tłum: Bruno Schultz?

(brak informacji w książce)

Alma-Press Warszawa 1986

Stron 379

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 04 >