strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 06>>>

 

Recenzje

 

 


Książka

O wyższości treecatów nad treścią

 

Na samym początku mej pisaniny, powiem uczciwie, że nie miałam jeszcze okazji czytać żadnej książki o przygodach Honor Harrington. Powiem więcej, oprócz powieści Światło się mroczy George’a R.R. Martina, nie czytałam zupełnie niczego, co można by zaliczyć do czegoś o nazwie space opera. Owszem, oglądało się dawno temu, jednym okiem, całkiem sympatyczny serial Star Trek, ale nic więcej. Zatem skoro miałam już w ręku Nie tylko Honor, podeszłam do lektury jak do jeża, delikatnie i z dużym dystansem.

Nie tylko Honor jest zbiorem czterech opowiadań, a te natomiast składają się na dziewiąty już tom cyklu Honor Harrington. Jeden tekst jest autorstwa Erica Flinta, pozostałe trzy Davida Webera.

Pierwsze opowiadanie opisuje same początki kariery Honor. Melduje się na pokładzie krążownika War Maiden udającego się na patrol antypiracki. Mamy tu bezpośrednie nawiązanie do postaci głównej bohaterki cyklu, dlatego jako niewtajemniczony czytelnik lekko się pogubiłam. Owszem czyta się dobrze, ale łatwo przepaść w mrokach techniki krążownika, specjalistycznych nazw, które humaniście mówią niewiele. Jednak godnie to zniosłam. Opowiadanie wciągnęło mnie na tyle mocno, że nie przysypiałam nad nim po całym dniu pracy. Zatem jest dobrze. Przy Weberze może i się nie nudziłam, ale z całą pewnością nie jest to też książka, która pochłania bez reszty. Może miłośnicy cyklu mają odmienne zdanie od mojego. Ja pozostaję przy swoim. Przeczytać i zapomnieć, tak można w dużym skrócie powiedzieć o tym tekście.

Druga historia mówi o podjętych przez treecaty pewnej decyzji brzemiennej w swych skutkach. Niestety, na zawsze zmieni ona ich stosunek do ludzi. Kim są, a może czym są treecaty? Nie są ani głupimi zwierzątkami, ani domowymi maskotkami. Wielce skomplikowaną jest natura tych stworzeń. Niektóre z nich nie są w stanie przeciwstawić się głodowi poznania "blasku ludzkiego umysłu". Podjęcie takiej decyzji niesie ze sobą poważne konsekwencje. To krótkie opowiadanko ma w sobie jakiś dziwny urok. Jest zupełnie inne niż pozostałe trzy teksty. Dzięki swej tajemniczości i niezwykłości jest najlepszym opowiadaniem w zbiorze. Szkoda, że liczy sobie raptem trzydzieści stroniczek. To przyjemne oderwanie się od całej techniki i przedziwnych nazw jej towarzyszących.

Trzeci tekst autorstwa Flinta, przedstawia historię pewnego porwania i próbę politycznego zamachu. Tu wartkość akcji i sam sposób narracji sprawiają, że jest to opowiadanie godne uwagi. Mogę śmiało stwierdzić Góral na tle tekstów Webera wypada całkiem pozytywnie, o ile nie lepiej.

Ostatnia historia prezentuje próbę zamachu stanu w Ludowej Republice Haven. Jak można się dowiedzieć z okładki, finał i skutki owego zamachu mają stanowić główny wątek kolejnej powieści z cyklu Honor Harrington.

Książkę polecam tak naprawdę raczej miłośnikom poprzednich tomów. Osoby, dla których brzmienie nazwiska Harrington jest obce, niech dadzą sobie spokój z Nie tylko Honor, ponieważ mogą być lekko zawiedzone i zagubione w temacie.

 

Agnieszka Kawula

 

Eric Flint, David Weber

Nie tylko Honor

Cykl: Honor Harrington

Tłum: Jarosław Kotarski

Rebis, 2004

Stron: 320

Cena: 30,00

 


Książka

Zadziwiająca ewolucja

 

Niedawno recenzowałam Piątą czarownicę Roberta Newcomba, pierwszy tom kolejnego cyklu fantasy. Pamiętam doskonale, że nosem z lekka kręciłam, bowiem autor nie popisał się geniuszem powalającym na kolana. Owszem, gdzieś coś błysnęło zalążkiem talentu, ale w ogólnym odbiorze zgasło bardzo szybko. Pamiętam także, że miłościwie dałam temu pisarzowi szansę i postanowiłam nie porzucać nadziei na to, że Newcomb dostarczy mi większych wrażeń. Stwierdzam tu i teraz, że ów autor chyba sobie przemyślał całą sprawę, bo oto w drugim tomie Kronik krwi i kamienia, Wrota Świtu dostałam porcję porządnej literatury, która zasila szeregi dobrych książek na mojej półce.

Już na samym początku powieści czytelnik wkracza w krainę, gdzie czuć oddech mroku, chęci zemsty, bólu i tajemnicy. W Piątej czarownicy Tristan i Wigg ostatecznie pokonali Sabat, a także wszelkie zło, które było na jego usługach, jednak mimo wszystko Eutracja nie jest wolna. Drugi tom ma czytelnikowi sporo do opowiedzenia. Pojawiają się na ringu walki o wszystko łowca krwi Ragnar oraz bezwzględny morderca, będący na jego usługach. Jak pamiętamy z tomu poprzedniego, książę Tristan został zmuszony do zamordowania własnego ojca. Jednak nie wszyscy wierzą w jego niewinność, zwłaszcza gdy ludności zostaje zaproponowana nagroda za głowę potomka tronu. Cała ta sprawa jest najmniej istotna, bowiem ona tylko prowadzi do jaskini prawdziwego zła, którego siła przerasta wielkich magów.

Autor nie zanudza czytelnika. Rzuca mu co kilka stron smaczne kąski i trzyma w napięciu. W niewyjaśniony sposób Klejnot powoli traci swoją moc, w tajemniczych okolicznościach giną konsulowie, a także pojawiają się obrzydliwe i drapieżne ptaki. Kto stoi za kurtyną całego zamieszania? A zdradzę, bo to już wiadomo na samym początku. Za sprawą Zaświatów, w Eutracji przebywa Nicholas, pan Ragnara, ale także nienarodzony syn Tristana i czarownicy Succiu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby rzeczony syn nie pałał nienawiścią do swego ojca i nie chciał go po prostu zabić. Oczywiście gra cały czas toczy się także o władzę, a zemsta jest tylko deserem po sytym obiedzie.

Mogę uczciwie napisać, że tom pierwszy autor potraktował raczej jako wprawkę do czegoś większego, porządnego, mrocznego i wciągającego. Wrota Świtu pokazują, na co stać Newcomba, i potwierdzają regułę, że trening czyni mistrza. No, może w tym przypadku to nie jest mistrzostwo, nie popadajmy w przesadę, jednak cały czas obracamy się w kręgu dobrej książki fantasy. Autor po pierwsze nie katuje czytelnika, mówiąc brzydko, wodolejstwem. Cały czas coś się dzieje, zaskakuje i narzuca porządne tempo prawie do samego końca powieści. Fabuła zatem zyskała kilka nowych punktów i dróżek, niż jedyne A i B, a między nimi prosta droga. Newcomb nie raz mnie zaskoczył, czasem trzymał krótko, na tyle mocno, że gdzieś tam, w pomroce nocy jedną oddałam właśnie tej powieści, bowiem byłam ciekawa rozwiązania kilku spraw. Ewolucja górą, postęp moi mili. Warto czasem dać komuś szansę.

Po serii pochwał czas i na drugą stronę przysłowiowego medalu. Nadal podtrzymuję krytyczne zdanie o głównym bohaterze. Tristan ciągle stoi gdzieś za mgłą, jakby nie bardzo potrafił dogadać się z autorem i poprosić o coś więcej niż tylko papierowe ubranko. Szkoda, bo książę jest świadkiem koronnym powieści, a naprawdę pośród szeregu postaci znacznie ciekawszych, ginie. Bo to, że Newcomb potrafi skonstruować porządnego bohatera udowodnił, i kupiłam ten trik. Stanowczo stwierdzam, że pisarz jest zaprzyjaźniony z ciemnymi postaciami swej wyobraźni. Dajmy na to taki pijawka, przerażający typ, uzależniony od... płynu mózgowego (fuj!) robi mocne wrażenie. Chodzi to-to ciągle i moczy palec w żółtej cieczy, po czym z namaszczeniem zlizuje z palca (podwójne fuj!). Pojawienie się samego Nicholasa burzy spokój czytelnika, a mrożące krew ohydne ptactwo może się przyśnić nocą ciemną i spokojną. Postaci drugo i trzecioplanowe, a nawet zwykłe motyle są ciekawsze niż Tristan, który ma szalone szczęście. Owszem, autor stara się go troszkę doświadczyć, ale jak na moje brutalne wymagania względem tej postaci, stanowczo za mało. Niby jego życiu zagraża niebezpieczeństwo, ale cierpi za mało, nadal jest bezradny pomimo, że jest Wybrańcem, a z wszelkich opresji zawsze ktoś go ratuje. Panie Autorze, może więcej piasku by Pan rzucił w oczy księciu? Kwestię Wybrańca kieruję do poprawy w kolejnym tomie, bo jak na razie Tristan jest zwykłym i cienkim pergaminem, od autora zatem będzie zależało, czy spróbuje go zapisać, czy pozostawi sprawę niedokończoną.

Czasem trafia się mały chwast gramatyczny, ale na sprawę można przymknąć oczy. Gdzieś w okolicy trzechsetnej strony autor sprytnie, choć nieudolnie, zatrzymuje bieg akcji. Newcomb zarzuca czytelnika dialogami, niezbyt dobrymi, sztucznymi i drętwymi, jakby bohaterowie wychodzili z narkozy i nie bardzo wiedzieli co się dzieje. Postaci zaczynają rozmawiać o sprawach mało istotnych. Nie trawię takiego naciągania, które mało wnosi do treści. Ja rozumiem, że wszyscy lubią gadać, zwłaszcza pisarze, ale czy Newcomb nie mógłby się ugryźć w język i darować czytelnikowi tych kilkudziesięciu stron słowolejstwa? Ale może się czepiam niesłusznie? Jam wybredny czytelnik, ale jakże litościwy. Dałam szansę autorowi po pierwszym tomie, nie zawiodłam się. Nastąpiła ogromna ewolucja talentu pisarskiego. I jak tu nie wierzyć w postęp?

Szczerze mówiąc, boję się tego, co będzie dalej. Może autor potwierdzi zasadę, że cykle są strawne do trzeciego, góra czwartego tomu, a może mnie olśni, rzuci na kolana i rozkaże pisać recenzje pełne zachwytów? Tego nie wiem, bom marną wieszczką, choć ktoś, kiedyś powiedział, że "Pytia przy mnie to jednoznaczny komputer", więc może moje wątpliwości się nie sprawdzą i Newcomb zaskoczy zupełnie czymś innym. Życzę tego autorowi i wam czytelnicy. Czytajcie, czytajcie, bo książka czas zabija całkiem przyjemnie.

 

Agnieszka Kawula

 

Robert Newcomb

Wrota Świtu

REBIS, 2004

Tłum. Paweł Kruk

Stron: 484

Cena: 32,00

 


Książka

Złoto kontra honor

 

Wreszcie miłośnicy Malazańskiej Księgi Poległych mogą rzucić się z zapałem na tom piąty cyklu, a raczej jego pierwszą część – Misterny plan. Opowieść przewija się po splotach wielu misternych planów. Ta część jest doprawdy niezwykła, gdyż po raz pierwszy nie uświadczy się obecności choćby jednego Malazańczyka. Być może sytuacja zmieni się w kolejnej odsłonie historii, noszącej tytuł Siódme Zamknięcie, i wszędobylski naród dotrze jakoś na odległy kontynent, gdzie dzieją się opisywane wydarzenia.

Akcja powieści toczy się w miejscu niezwykle oddalonym od uprzednio przedstawianych terenów, odciętym od reszty świata trudną do przebycia barierą lodowca. Bohaterami są, zaledwie wspominani w poprzednich tomach, Tiste Edur – lud wywodzący się z Kurald Emurlahn, pierwotnej groty Cienia i Letheryjczycy.

Ci ostatni stanowią prawdziwą niespodziankę. Okazjonalnie w wypowiedziach postaci stworzonych przez Eriksona pojawiało się Pierwsze Imperium ludzi, które padło setki tysięcy lat wcześniej. Otóż nie zginęło tak ostatecznie. Królestwo Letheru to zagubiona kolonia owego imperium. Ta starożytna cywilizacja nie tylko nie padła, ale wręcz przeżywa rozkwit (przynajmniej pozornie). Niektóre elementy życia Letheryjczyków przypominają karykaturę naszego. Szczególnie przejaskrawiona jest rola pieniądza – finansowych spekulacji, przestępstw gospodarczych, szaleńczych inwestycji, wyścigu szczurów i wszechobecnego hazardu. Nawet z egzekucji można zrobić genialny biznes, a zarazem towarzyską rozrywkę. Do najpoważniejszych zbrodni należą przestępstwa związane z finansami, np. kradzież, odmowa zwrotu długu lub niszczenie mienia. Jaka zbrodnia, taka kara – na wagę złota. Winowajcę prowadzi się nad kanał i przywala grzbiet workiem złotych monet. Jeśli przepłynie, będzie wolny, jeśli nie... Ale monetom nic nie grozi – są umocowane liną, dlatego można je z łatwością odczepić od delikwenta i wyciągnąć na powierzchnię. A jakie emocje budzą zakłady... Ile razy machnie ręką, a ile nogą, zanim utonie?

Pieniądz całkowicie zdominował egzystencję tych ludzi. Jest wyznacznikiem faktycznej pozycji społecznej, wpływów i samooceny – to zaproszenie do potęgi, co prawda (jak zauważa jeden z bohaterów) złudnej, no chyba że ma się w ręku diamenty. Wtedy ma się prawdziwą moc. Nawet rodzina królewska musi inwestować w Domy Kupieckie, żeby utrzymać się na topie. Dlatego nie powinno dziwić czytelników przekonanie powszechne w królestwie Letheru (wręcz coś w rodzaju credo) głoszące, iż jedynie ich sposób życia jest słuszny. Dowodem tego ma być fakt, że okoliczne plemiona musiały poddać się i zasymilować lub wymrzeć, zaś ludzka cywilizacja ma się bardzo dobrze i pożera coraz to nowe ziemie. W końcu jest ich coraz więcej. Dodatkowym argumentem jest Siódme Zamknięcie. Zbliża się czas wypełnienia niejasnej przepowiedni mówiącej o odrodzeniu się Cesarstwa. Naturalnie, popularna interpretacja głosi, że chodzi o odrodzenie Pierwszego Imperium i ascendencję króla Letheru, który stanie się Cesarzem. Dlatego krucha równowaga między dwoma starożytnymi rasami chwieje się coraz bardziej. Prawdopodobnie dojdzie do wojny, a będzie to bardzo ciężka i zajadła walka, bo Tiste Edur w niczym nie przypominają uprzednio podbitych ludów.

Na pierwszą wzmiankę o nich czytelnicy natknęli się w drugim tomie – Bramy Domu Umarłych. Długi statek poruszany wiosłami, które dzierżą dłonie bezgłowych korpusów Tiste Andii i ludzi. Obok w stercie leżą ich głowy z poruszającymi się oczami, lecz nie mogące wydać dźwięku z przeciętych gardeł, zatrzymane w stanie pomiędzy życiem a śmiercią. Taka jest moc Cienia pochodząca jeszcze z groty Kurald Emurlahn przed jej rozbiciem. Jednak oprócz upiornych galerników, bohaterowie II tomu nie spotkali żywych żeglarzy. Natknęli się jedynie na zwłoki wysokich, smukłych istot o brązowych włosach i skórze barwy stali lub popiołu (ta zagadka znalazła rozbrajające wyjaśnienie w części zatytułowanej Dom Łańcuchów: Dawne dni). To byli właśnie Tiste Edur.

Na owym dalekim kontynencie mieszka sześć plemion tej rasy. Ich cywilizacja budzi odległe skojarzenia zarówno z Wikingami, jak i z niektórymi plemionami Indian z Ameryki Północnej. W każdym razie, gdyby mogła zaistnieć w rzeczywistości tak specyficzna mieszanka, sądzę że prezentowałaby podobnie. W przeciwieństwie do Tiste Andii, kobiety i mężczyźni pełnią odmienne role i choć wszyscy są szanowani, mężczyźni wydają się mieć prymat (choć pojawia się drobna sugestia, że kiedyś było inaczej). Być może dlatego, że głównym bóstwem jest Ojciec Cień, a nie Matka Noc. Pozycja społeczna zależy od szlachectwa i przydatności dla społeczności. Trzymają letheryjskich niewolników, lecz dobrze ich traktują, a ci zwykle się nie buntują, gdyż niewolnictwo stanowi synonim długu, w który uwikłana jest większość mieszkańców królestwa. Trzy piąte populacji jest w stanie czerpać moc z Kurald Emurlahn, a życiem większości mężczyzn włada etos wojownika. Choć Tiste Edur są nadzwyczaj honorowi, to jak należy się domyślać – Letheryjczyków to nie obejmuje. Podsumowując – ciężki orzech do zgryzienia, a ludzie nawet w połowie nie domyślają się jak bardzo. Autor z niezwykłym kunsztem operuje słowem. Dzięki samym dialogom możemy uchwycić różnicę pomiędzy zapalczywymi, choć zarazem dostojnymi i osobliwie honorowymi Tiste Edur, których mowa przypomina białe wiersze, a uwielbiającymi spiskować, pożądającymi złota ludźmi. Mowa Letheryjczyków jest albo przepełniona zawoalowanymi aluzjami, albo dominuje w niej żargon handlowy.

Czy jednak sprawa jest aż tak prosta – złoto kontra honor?

W królestwie nie wszyscy obywatele zgadzają się z wytycznymi polityki, a niektórzy z nich są bardzo wpływowi lub utalentowani, na przykład poręczycielka Seren Pedac i bracia Beddict. Szykują własne misterne plany.

Fundamentalne przekonania i mity surowych Tiste Edur są oparte na wierutnym kłamstwie. Zamordowali sojuszników, oskarżając ich o zdradę, a ten czyn na zawsze legł cieniem na "honorowych" Dzieciach Cienia. I nie był to cień dający siłę. Wśród Tiste Edur dzieją się niepokojące rzeczy, ale niewielu zwraca na to uwagę. Niektórzy snują własne misterne plany.

Coś skaziło i zmieniło moc Kurald Emurlahn, lecz większość czerpiących z groty tego nie zauważa. Okaleczone ręce Przykutego Boga sięgają bardzo daleko. On także przygotowuje misterny plan.

Według jednej z legend, gdy olbrzym nocą zamknął oczy, gdyż i tak nie był w stanie przebić wzrokiem nocy, pochłonął go przypływ. Wiele planów to takie właśnie zdradliwe przypływy.

Erikson buduje świat z godną podziwu precyzją, niczym barwną, skomplikowaną układankę. Biorąc pod uwagę, że jest z wykształcenia paleontologiem i archeologiem nie powinno to zaskakiwać. Przy okazji tej książki odsłania nowe fragmenty kosmologicznego obrazu. Pokazuje, że mity są odległe od prawdy, nawet jeśli legenda jest fundamentem całego sposobu życia i jak bardzo można zostać oszukanym przez własną historię. Interesującym motywem opowieści jest letheryjska wiara w Twierdze i Pusty Tron. W poprzednich tomach wiele razy można było natknąć się na dywagacje dotyczące Talii Smoków i ewolucji Twierdz w Domy. Czy zatem mieszkańcy Letheru postrzegają te same siły co reszta, tylko według starego porządku, czy też mają dostęp do niezmienionych prastarych Twierdz, które ciągle gdzieś istnieją i wpływają na bieg wszechrzeczy? Czym są płytki Twierdz? Co oznacza przepowiednia – które imperium ma podnieść się z gruzów? Tiste Edur? Pierwsze Imperium? A może jeszcze inne? Kto wreszcie zajmie Pusty Tron?

Bardzo dużo pytań stanowi magię tej książki. Można znaleźć w niej kontynuację i wyjaśnienie niektórych znanych wątków. Dowiemy się na przykład, co doprowadziło Trulla Sengara do sytuacji, bynajmniej nie do pozazdroszczenia (prolog tomu IV). Jeśli ktoś nie zna cyklu Malazańska Księga Poległych, może ją przeczytać jako samodzielną powieść i będzie zadowolony. Osobiście radzę jednak poznać wcześniejsze tomy – wtedy wiele "smaczków" okaże się pełniejszych.

Znakomita lektura, choć o wiele "spokojniejsza" od poprzednich części tak w trybie narracji, jak i w rozwoju wydarzeń.

 

Joanna Kułakowska

 

Steven Erikson

Przypływy nocy: Misterny plan

Tłum.: Michał Jakuszewski

MAG 2004

Stron: 446

Cena: 35,00

 


Książka

Zamiast do małżonka Julianna się błąka

 

Oto dwie młode i interesujące damy. Pierwsza to Julianna, córka Królewskiego Cienia. Podąża, zgodnie z wolą ojca, aczkolwiek bez entuzjazmu, na spotkanie z przyszłym małżonkiem do Elessi. Ta obok to Elisanda. Nie jest, jak myślicie towarzyszką Julianny przydaną jej przez ojca. Kim jest, nie wiadomo. Ot, spotkały się i od tej pory podróżują razem. Spotkały też pewnego dżina, co jest nie bez znaczenia dla dalszej opowieści.

Nasze znajome przybywają do Roq de Rançon. W Roq Julianna ma czekać na wyznaczonego jej oblubieńca a Elisanda... no cóż, przyjmijmy, że zajmie się zwiedzaniem. A jest co zwiedzać. Roq de Rançon, siedziba Towarzystwa Odkupienia, potężnego zakonu rycerskiego, jest ogromną i tajemniczą twierdzą. Odebrana prawowitym właścicielom, podczas zdobywania Outremeru, kryje w sobie wielką moc, która również jest nie bez znaczenia dla dalszej opowieści.

Owa tajemnica, ukryta w samym sercu Roq de Rançon, na szczęście nie jest znana Odkupicielom. Dlaczego, na szczęście? Cóż, Zakon broniący ziem królestwa przed barbarzyńcami, zajmuje się głównie zwalczaniem herezji. Dobrotliwie i miłosiernie: paląc, ścinając, rąbiąc, wieszając, czyli konwencjonalnie. Odkrycie mocy drzemiącej w twierdzy dałoby mu możliwość rozprawienia się z największym wrogiem – Surayonem, zwanym "zawiniętym królestwem", które jest, a jakby go nie było. Renegacki, heretycki, pełen magii Surayon jest solą w oku wszystkich miłujących Boga, a jego istnienie jest nie bez znaczenia dla dalszej opowieści.

W czasie, kiedy Julianna i Elisanda przebywają w Roq de Rançon, Odkupiciele szykują się do krucjaty, pełni entuzjazmu i wiary. Ale czy wszyscy? Oto Marron, świeżo wyświęcony Brat.

Idąc w ślady ojca i stryja, wstąpił do zakonu, realizując swoje marzenia. Jednak rzeź heretyckiej wioski, w której brał udział wraz ze swoim oddziałem, nadwątliła jego wiarę w słuszność obranej drogi. Splot wydarzeń i przypadków powoduje, że te trzy, pozornie nie pasujące do siebie osoby: światowa panna wysokiego rodu, tajemnicza dziewczyna znikąd i prosty, szeregowy brat zakonny spotykają się w Roq de Rançon i odtąd może już być tylko inaczej, co oczywiście jest nie bez znaczenia dla dalszej opowieści.

A dalsza opowieść jest naprawdę ciekawa i warto ją poznać.

Wieża królewskiej córy, bo o niej mowa, jest pierwszą z trzech części cyklu Królestwo Outremoru Chaza Brenchleya, wydanego przez ISĘ. Autor (rocznik 59) pisaniem zajmuje się od dwudziestu siedmiu lat i nie uwierzycie, żyje z tego. Ma na swoim koncie kilkanaście powieści, dwie antologie a także książki dla dzieci i poezję. Czterokrotnie nominowany do najważniejszej z angielskich literackich nagród fantastycznych przyznawanej przez The British Science Fiction Association, w tym w 1998 roku za Wieżę królewskiej córy. Jak na starego praktyka przystało, Brenchley doskonale radzi sobie zarówno z kreowaniem postaci jak i opisywanego świata. Bohaterowie są prawdziwi, ich zachowania, reakcje i przemyślenia są typowe dla rodzaju ludzkiego. Możemy obserwować, jak w miarę rozwoju wydarzeń dojrzewają. Julianna z szesnastolatki, niechętnie bo niechętnie, ale pogodzonej z losem, zmienia się w zdeterminowaną kobietę, świadomie ryzykującą w imię wyższej konieczności. Marron, prosty z początku zakonnik, staje się świadomym siebie człowiekiem i odrzuca całkowicie dotychczasowe idee. Równie starannie jak głównych bohaterów Brenchley kreuje postaci drugiego i dalszych planów.

Chaz Brenchley świetnie poradził sobie również z kreowanym światem. Nie silił się na tworzenie wydumanych realiów, lecz sięgnął do znanych wszystkim wzorców historycznych. Odkupiciele to przecież zakon krzyżowy, wrodzy Szarajowie to świat kultury islamskiej, struktura społeczna to czysty feudalizm a heretycki Surayon to ci "inni", którzy nie mają prawa oddychać tym samym powietrzem, co MY. Czyli normalnie, jak w życiu i dlatego ciekawie.

Niestety, autor nie ustrzegł się pewnych błędów. Zbyt rozwlekła narracja i nadmiar powtórzeń może zmęczyć i zniechęcić czytelnika. A szkoda, bo książka jest zdecydowanie warta polecenia. Ja osobiście nie mogę już doczekać się dalszej opowieści.

 

Dorota Pacyńska

 

Chaz Brenchley

Wieża królewskiej córy

Tłum: Małgorzata Wieczorek

ISA, 2004

Stron: 527

Cena: 31,90

 


Książka

Nowe ruskie

 

Były czasy, kiedy Kir Bułyczow, wraz z braćmi Strugackimi pokazywał nam, że istnieje inna nieco radziecka fantastyka niż sztandarowe opowieści o zwycięskim pochodzie komunizmu, tym razem na innych planetach. Opowieści o Wielkim Guslarze klimatem przywodziły na myśl komedie Barei. Wykpiwały absurdy ustroju, paradoksalnie jednak nie czyniąc go lepszym, być może jedynie łagodniejszym. Ale to bohaterów potrafiliśmy polubić, nie szarą rzeczywistość, bliską nam zresztą i zrozumiałą.

Korneliusz Udałow, Lew Christoforowicz Minc, Grubin, Łożkin, Ksenia Udałowa i inni mieszkańcy magicznego miasta Wielki Guslar – to te wyraziste postaci sprawiały, że szarość komuny uzyskiwała magiczną głębię. W scenerii, w której spodziewać się można było wyłącznie beznadziejności, braku perspektyw, ogólnego spsienia, Bułyczow zaskakiwał nas pomysłami branymi z klasycznej science fiction, lub wręcz przeciwnie, z tradycji rosyjskiej baśni. I te pomysły mieniły się wszystkimi barwami na paskudnym, monochromatycznym tle.

To była proza kulturowo nam bliska. Lata schyłkowej komuny, po wielkich paroksyzmach stalinizmu, czystek, z drugiej strony beznadziejnych, jak się wtedy wydawało, zrywów niepodległościowych, były zadziwiająco podobne, tu i tam. Doskonały przykład literatury eskapistycznej. We wszystkim bowiem można znaleźć coś, z czego się można śmiać. Czym można się zachwycić czy wzruszyć. Coś, od czego to marne życie dokoła stanie się barwniejsze, łatwiejsze do zniesienia.

Wizje Bułyczowa weszły wręcz do kanonu. W pamięć się wryły sytuacje, postaci, cytaty.

Potem komuna zdechła, biedaczka, tak sobie w miarę niepostrzeżenie i łagodnie. Wydawałoby się, że ten rodzaj pisarstwa, tacy a nie inni bohaterowie odejdą wraz z nią w niepamięć. Nie będą już potrzebni. Przecież teraz będzie już tylko świetlana przyszłość.

Nic z tego. Okazało się, że bohaterowie Bułyczowa muszą dopiero odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jakby wszyscy na wschód od Łaby. I nie zawsze będzie to proste.

Nowe przygody bohaterów, zwykłych (czasem tylko bywających niezwykłymi) ludzi z Wielkiego Guslaru dowodzą, iż pisarstwo Bułyczowa nie było li tylko koniunkturalne. Tło nie ma znaczenia.

Bo też Kirył Bułyczow był bystrym obserwatorem ludzkiej natury, wzlotów i upadków szarych obywateli. Rzeczywistość, jej absurdy to tylko sztafaż, środowisko, w jakim przyszło działać bohaterom. Owszem, niezwykle nośne i wdzięczne jako materiał literacki. Ale też nie jedyne.

Nadeszły nowe czasy, a wraz z nimi inne absurdy. Innych rzeczy się boimy, innych pragniemy, z jeszcze innymi musimy walczyć. W Nowym Guslarze pojawiają się reguły rynkowe, kapitalizm, a wraz z nimi i rekietierzy. Też rzeczywistość, być może barwniejsza niż kiedyś, ale równie codzienna.

Przyznam, że czyta się to teraz trochę inaczej. Problemy są bliższe, niż w starych opowiadaniach guslarskich, które, odczytywane teraz przesłania mgiełka perwersyjnej nostalgii. Ale i teraz Kir Bułyczow dostarcza porcję znakomitej zabawy, która czasem zamienia się w refleksję, nie zawsze wesołą. Bo i dziś żyjemy niewątpliwie w ciekawych czasach.

 

Tomasz Pacyński

 

Kir Bułyczow

Pieriestrojka w Wielkim Guslarze

(Guslar 2000)

Tłum: Eugeniusz Dębski

Solaris, 2002

Stron: 326

Cena: 31,00

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 06 >