Więzienie ze szkła retrospektywnego
Jak przy przeglądaniu antologii, wpadło mi w oko opowiadanie, Światło minionych dni Boba Shawa. Może w ogóle bym go nie przeczytał, gdyby nie felieton Roberta Silverberga, jaki zamieścił w styczniowej Nowej Fantastyce. Silverberg przypomniał czytelnikom postać pisarza, który nigdy w życiu nie zdobył Hugo ani Nebuli. Wspomniane wyżej opowiadanie, opublikowane po raz pierwszy w Analog Science Fiction, przeszło bez większego echa. Trochę to smutne, bo ujawnienie myśli podobnych do tych, które znajdują się w owym tekście, skutkuje czuciem dreszczu biegnącego po grzbiecie. Owoż "szkło retrospektywne" to taki miły pomysł, że każdy z nas żałuje, iż jest to wciąż tylko rekwizyt używany przez fantastów. Einstein, a my wraz z nim przywykliśmy sądzić, iż prędkość światła ulega zmianom w zależności od ośrodka, a co ważniejsze, jest nieprzekraczalna, ale też i jednolita. Pomysł Shawa, czyli "spiralny tunel zwinięty poza promieniem przechwytywania każdego atomu w szkle", podejmuje próbę uprawdopodobnienia koncepcji autora; utrzymania szkła retrospektywnego we właściwej fazie ze światem realnym. Zgodnie ze swym założeniem Shaw brał tematy z tradycyjnego kanonu science fiction: strumienie czasu, cudeńka techniczne, nieśmiertelność... Troska ta jest uwidoczniona w tym często przedrukowywanym opowiadaniu, ale chyba nie tak znowu, bo żaden sposób nie zdołała ominąć "kawsów krytyki". A sam ongi stwierdził, że "odświeżanie tradycyjnej tematyki science fiction poprzez połączenie jej, o ile mi się to uda, z równie dokładnym opisem postaci, jakie można znaleźć w powieści mainstreamowej" jest o tyle ważna, iż wyznacza cel w literaturze. Zatem wyszedł naprzeciw teatrowi, gdzie grają ci sami aktorzy, w tych samych maskach! Wymyślił coś ponadczasowego, i... I nawet uczeni i inżynierowie w jego głowie, którzy znaleźli jakiś sposób, by tak skierować bieg światła, że grubość tafli szkła równoważna jest odległości między gwiazdami, które światło pokonuje przez wiele lat z prędkością 300 000 kilometrów na sekundę, zostali zrównani do najmniejszego wspólnego mianownika. I niestety, w tym pamiętnym 1967 roku Hugo dostał Larry Niven za Neutron Star, Nebulę zaś Richard McKenna za Tajemne miejsce. A czy Bob Shaw, wespół z Larry’m nie darli kotów o astrofizykę Freemana Dysona?! Ano darli! I to jak... Obaj pchali taczkę sfer Dysona; jednak ich koncepcje rozminęły się, wędrując na inne bieguny. Może właśnie Niven dobrze kombinował? Całkiem prawdopodobne... Podług tego – Światło minionych dni musiało ponieść ciężar niedoceniania; a on sam, choć trochę zawiedziony, śmiał się z tych wszystkich frajerów. On to już wszystko widział, okraszając swoją prozę prostymi metaforycznymi zwrotami i obrazami. Miał przed sobą przyszłość. A my? Ja to wiem i my wszyscy wiemy, siedzimy po same uszy w więzieniu "ze szkła retrospektywnego", końca świata wyglądając. Z naszymi troskami, problemami; w tym "getcie", jak to niektórzy zwą. Boba zaś, będącego ponad nami – goniącego za przyszłością – zniżyliśmy. Po 1954 roku powstało kilka jego opowiadań, a następnie zamilkł na blisko dziesięć lat. Zmarł kilka lat temu – i zamilkł na wieki. Nie doceniliśmy – a mogliśmy. Teraz – chyba tylko wskrzeszając go w jakiejś antologii.
|
|
|||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||||