strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Romuald Pawlak Publicystyka
<<<strona 24>>>

 

Wyczytane ze skorupy żółwia

O trzech takich, co latali wysoko

 

Zastanawiam się czasem, co sobie mogli myśleć i czuć Europejczycy wyruszający w miejsca, gdzie żaden Wenecjanin, Hiszpan czy Portugalczyk przedtem nie dotarli. Górę brała w nich obawa czy ciekawość? A może żądza zysku? Czy potrafili pozostać w tej sytuacji przyzwoitymi ludźmi?

Najbardziej znane wyprawy odkrywcze to chyba wycieczka weneckiego kupca Marko Polo i rejs Kolumba (oraz późniejsze peregrynacje po obu amerykańskich kontynentach awanturników różnej maści). Ale moją wyobraźnię o wiele bardziej pobudziła historia jednego z dwóch portugalskich szpiegów, wysłanych przez króla Jana II na kilka lat przed odkryciem Ameryki, w roku 1487.

Nazywał się Pero da Covilha, biegle znał arabski, mógł więc uchodzić za kupca-muzułmanina. Razem z towarzyszem, niejakim Alfonso da Paivą, wyruszył w stronę Indii drogą lądową dokładnie w tym samym czasie, kiedy inni Portugalczycy, ze słynnym żeglarzem Bartolomeu Diasem na czele, próbowali znaleźć morską drogę wiodącą tamże wzdłuż afrykańskich wybrzeży.

Już na starcie obaj szpiedzy nabawili się jakiegoś paskudnego choróbska, w rezultacie czego w Kairze przez dwa miesiące poznawali uroki życia zwykłego, biednego muzułmanina, który zdany jest głównie na łaskę Proroka. Później, dotarłszy do Adenu, Covilha i Paiva rozdzielają się. Ten pierwszy ma za zadanie dotrzeć do Indii, opisać szlaki, jednym słowem, przetrzeć drogę dla portugalskiego handlu. Paiva ma szukać legendarnego w owym czasie królestwa księdza Jana i nawiązać tam stosunki dyplomatyczne, co dla Portugalii jest szczególnie ważne wobec wielkiej katolickiej potęgi u swego boku, zagrażającej małemu królestwu wchłonięciem.

Covilha, unikając rozpoznania, dociera wzdłuż wybrzeży do Indii. Odwiedza tamtejsze miasta-państwa Kalikat i Kannanur. Rysuje mapy, ocenia, jakie są perspektywy handlu. Wreszcie postanawia wrócić. W drodze cudem udaje mu się uciec, kiedy zazdrośni arabscy kupcy rozpoznają w nim portugalskiego szpiega. Jakoś udaje mu się przekraść do Kairu. Tu portugalskiemu łącznikowi oddaje plany, zapiski, raporty... no i staje przed perspektywą powrotu. Ale... nie jest to tuzinkowy człowiek. Postanawia odnaleźć swego towarzysza, Paivę, który zaginął bez wieści.

Najpierw jednak, jakby mu mało było przygód, postanawia odwiedzić Mekkę! Niewierny składający wizytę w tym miejscu, udający gorliwego muzułmanina (na którym ciąży religijny obowiązek odwiedzenia Mekki choć raz w życiu) – to się po prostu w głowie nie mieści! Fantazja? Żądza przygody tak niezwykłej, że aż nie do przelicytowania? Bo przecież nie zmiana wiary – Covilha pozostał chrześcijaninem. W każdym razie ten niezwykły Portugalczyk nie tylko do Mekki dotarł, ale i zobaczył ów Czarny Kamień, najświętszą relikwię islamu, w najważniejszej świątyni, czyli Ka’abie.

Po czym spokojnie, wciąż udając gorliwego muzułmanina, podążył wzdłuż afrykańskich wybrzeży dalej na południe. Szybko dowiedział się, że jego przyjaciel zmarł... I wtedy postanowił za Paivę wykonać drugą część misji.

Ba!, on nie tylko postanowił, on legendarne królestwo księdza Jana odnalazł! Okazało się ono państwem, które dziś znamy jako Etiopia, i choć ani tak sławne, ani tak ważne, ani też nie posiadające pośród swych relikwii świętego Graala, jak to podejrzewali Europejczycy, to jednak zostało przez Covilhę odkryte dla chwały jego samego i portugalskiego króla.. A sam Covilha pozostał tam w roli dożywotniego ambasadora. Żył długo i szczęśliwie, miał dzieci...

Przede wszystkim jednak zrealizował zarówno marzenie portugalskiego władcy, aby zdobyć potrzebną wiedzę, jak i zaspokoił własne pragnienie przygód. Bo nimi dałoby się obdzielić kilka osób. (A że historia literacka bardzo, nie zdziwcie się, jeżeli gdzieś spotkacie opowiadanko niżej podpisanego o tym panu.)

Covilha wypełniał misję monarchy i wędrował lądem czy pływał statkiem. Mike Malwill, pilot pierwszego prywatnego statku, który przekroczył wysokość sto kilometrów – czyli Space Ship One – w zasadzie wiedział, czego się spodziewać. Przecież przed nim kilkaset osób zostało kosmonautami. A jednak myślę sobie, że mimo tego, musiało to być niezwykłe przeżycie. Za tym lotem po raz pierwszy nie stała żadna państwowa maszyneria, liczona w miliardach dolarów. Zapewne też i ryzyko takiej zabawy, kosztującej na razie 20 milionów dolarów, było znacznie większe. O ile wierzyć części agencyjnych doniesień, padł system sterowania i pilot musiał sobie radzić sam. I o to właśnie mi idzie: niby szedł jakoś tam przetartym torem... ale i tak stanął przed samym sobą, bardziej się liczył on jako człowiek, jego umiejętności, niż zaplecze. A gdyby mu się nie udało, mielibyśmy nie sukces medialny i techniczny, tylko może odwleczenie kolejnych prywatnych lotów na długie lata?

Zderzam więc Covilhę z Malwillem ze sobą, bo łączy ich nie tylko umiłowanie przygody, ale też skuteczność dowiedziona w nieprzewidzianych okolicznościach. Nie sztuka zaryzykować i przegrać. Sztuką jest zagrać wysoko i – wygrać. Dlatego obaj zapewne zasłużyli, aby ich nazwiska zostały zapamiętane.

 

Ale bywają bohaterowie innego typu, często bezimienni, wcale jednak nie gorsi, nie mniej warci szacunku. Oto, jaką historię wyczytałem ostatnio w sieci:

Kierowca ciężarówki w Kolonii uratował rodzinę kaczek. Mężczyzna zauważył siedzącą na studzience kanalizacyjnej kaczkę, i zaciekawiony zatrzymał się, by sprawdzić, dlaczego nie rusza się ona z tak niebezpiecznego miejsca.

Okazało się, że do studzienki wpadły dwa pisklaki i pełna niepokoju kacza mama bezradnie czuwała na miejscu wypadku.

Nie namyślając się długo, kierowca 38-tonowej ciężarówki zastawił dostęp do studzienki i powiadomił straż pożarną. Przybyli na miejsce strażacy uwolnili pisklęta z opresji. Uszczęśliwiona ptasia matka odeszła z uratowanymi dziećmi w kierunku pobliskiego jeziorka Fuehlinger See.

Myślę sobie, że Covilha znakomicie wypełnił swą misję, a poszukiwania druha w tej niebezpiecznej wyprawie i pomysł odwiedzenia Mekki plasują go niezwykle wysoko na liście fascynujących awanturników. Mam przekonanie, że wyprawa Space Ship One przejdzie do historii jako wydarzenie znaczące. Obaj ci ludzie na swój sposób są bohaterami, mają miejsce w podręcznikach.

Ale także ten kierowca ratujący kaczki, choć bezimienny, wykazał się czymś, co w dzisiejszych zabieganych czasach jest rzadkie: poświęcił trochę swego czasu i uwagi zwykłym kaczkom. A to oznacza, że gdyby rzecz dotyczyła ludzi, może też by się zatrzymał i pomagał, w przeciwieństwie do wielu, którzy, odwróciwszy głowę, udając, że nic nie widzą, odjeżdżają w świat zarabiania pieniędzy, permanentnego braku czasu i innych wymówek, aby koncentrować się tylko na sobie.

Ot, podróżnik, pilot i kierowca. Trzech fajnych facetów.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 24 >