strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Para - nauka i obok
<<<strona 26>>>

 

Uziemianie Ziemi
czyli o budowach socjalizmu

 

 

Co jest takiego fascynującego w starej fantastyce? Jeśli w ogóle jest cokolwiek, to na pewno jedną z najbardziej działających na wyobraźnię rzeczy są ogromne, nieporównywalne z niczym na Ziemi.

Nieporównywalne z wymiarami globu odległości, nieporównywalne z niczym, co spotykamy wokół nas, kosmiczne prędkości, wielkie kosmiczne liczby. Czytelników zaczyna fascynować perspektywa panowania człowieka nad tym wszystkim. No i zaczyna sobie wyobrażać na przykład Wenus pokrytą zielenią, kolonie na Marsie. Zaczyna sobie wyobrażać ludzi masowo osiedlających się na tych planetach, może statki ciągnące na holu całe planetoidy, nieprzebraną obfitość surowców. Mnie, który bardzo dobrze pamięta jeszcze "miniony okres", trudno zapomnieć o czymś co się zwało "budowami socjalizmu" i co było symbolem daremnego wysiłku. Pochłaniało czasami nie tylko pracę i czas, ale czasami ludzkie życia, a służyło tylko zaspokojeniu dążeń ideologów. Nic więcej z tego nie wynikało. Bez marzeń jednak nic nie jest warte życie. Sęk w tym, że kosmiczne marzenia... No właśnie są kosmiczne. Przewijają się w nich kosmiczne liczby. Kosmiczne biliony dolarów, biliony ton. Co jest możliwe? Powiedzmy sobie szczerze: masa startowa pojazdów kosmicznych budowanych obecnie wynosi tysiące ton. Masa wynoszona na orbitę okołoziemską – maksymalnie do 100 ton. I o takich wielkościach możemy mówić realnie. Co to oznacza? Realna jest, powiedzmy, stacja orbitalna o masie kilku tysięcy ton, realna jest stacja badawcza na Księżycu. No i tyle. Możemy myśleć o wyprawie na Marsa. Czy da się tam założyć jakąś stałą stację? Teoretycznie. Myślę, że nie praktycznie. Bodaj największą przeszkodą jest znalezienie rozsądnego powodu, dla którego ludzie na obecnym etapie rozwoju mieliby się tam pchać. Największą wadą kosmicznych marzeń jest chyba to, że mają całkiem odwrotnych kierunek, jeśli marzeniom można przypisywać coś takiego. Biegną one od możliwości do potrzeb. Możemy latać w kosmos, zaczynamy wymyślać, do czego, u czorta, miałoby się to przydać. Technika i technologia jest obojętna na humanistyczne dywagacje. Sens tego stwierdzenia jest taki, że jeśli damy inżynierowi polecenie zaprojektowania domu, który zechcemy postawić na Marsie, bądź na Księżycu, to go zaprojektuje. Zrobi jednak znacznie więcej niż się marzycielowi wydaje, bo wyliczy nie tylko czas budowy, nie tylko koszty, nie tylko poda nam konkretne elementy i materiały, ba! nazwy konkretnych firm, do których trzeba się zwrócić. On także powie nam, po jakim czasie konstrukcja zacznie się rozpadać i dlaczego nie ma sensu jej w ogóle wszczynać i to bynajmniej nie ze względu na koszty postawienia, ale ze względu na koszty eksploatacji i przewidywalne zyski.

Nazywa się to procesami realizacji, jest obudowane tysiącznymi teoriami, a tak naprawdę to wiedza o tym, jak się za coś zabrać i nie wpuścić się w maliny. Współczesny człowiek wie coś o tym, czasami. Wiedza to nie tylko setki doświadczeń, jak zakręcać śruby, ale wiadomości o powiązaniu przedmiotu ze środowiskiem, w jakim ma on funkcjonować. Jeśli spojrzymy na przykład na kosiarkę do trawy, to daję skrzynkę piwa, jest to kosiarka miejska. Zaprojektowana do działania tu i teraz we Rocku, w Poznaniu, czy gdzieś w tej okolicy. Kosiarka, która może się przestać sprawdzać w południowych Włoszech, bo za gorąco, i w Finlandii, bo za zimno. Jest zasilana konkretnym paliwem, którego w przeszłości nie było i którego w przyszłości może nie być. Wreszcie właśnie kosiarka, która nie sprawdzi się na łące, na której pasły się krowy, a tym bardziej na takiej, na której od dawna żadne zwierzę się nie pasło, bo wykończy ją pokrywa roślinna, z jaką przyjdzie jej walczyć. Jeśli się zastanowimy, to stwierdzimy, że "lokalizacja" większości przedmiotów i urządzeń, jakimi jesteśmy otoczeni, jest o wiele głębsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka. Ta lokalizacja obejmuje takie parametry, jak czas ludzkiego życia, które kiedyś, przy budowie na przykład rodowych rezydencji nie były brane pod uwagę. Kiedyś jeszcze całkiem niedawno budowało się "na zawsze". Współczesne doświadczenia każą ograniczać czas istnienia na przykład domu jednorodzinnego do 30 – 40 lat. Jak się chwilę zastanowimy, to stwierdzimy, że tkwią w tym konkretne uwarunkowania kulturowe i społeczne. Normy budowlane nie przewidują tego, że dzieci zamieszkają z rodzicami i będą się nimi opiekowały aż do śmierci, jak to bywało jeszcze na początku XX wieku. Średnio rzecz biorąc, współczesny dom rodzinny rozpada się po mniej więcej trzydziestu latach, rozpada się nie fizycznie, ale jako instytucja. Dzieci zabierają się w swoje strony, budowla pustoszeje i traci swą funkcjonalność. Dlatego nie sensu wznoszenie jej z materiałów, które przetrwają powiedzmy 100 lat. Sensowne jest takie dobranie ich trwałości, by po tych 40 latach, trzeba wziąć pewien margines bezpieczeństwa, mogły się zacząć spokojnie rozpadać.

Konsekwencjami tych rozważań są konkretne techniczne rozwiązania. Gdy na przykład projektujemy większy dom, dobiera się przekrój rur centralnego ogrzewania do pobieranej mocy pompy obiegowej. Większy przekrój mniejsza moc, ale większy koszt rur. Gdyby założyć, że projektujemy "na zawsze", należałoby się starać wykonać te rury jak najgrubsze, oczywiście w granicach architektonicznej koncepcji i wytrzymałości portfela inwestora. Bardzo długi okres eksploatacji implikuje bowiem to, że im więcej wsadzimy w budowę teraz, tym mniej nas będzie kosztowała eksploatacja "zawsze". Tu jednak postępuje się inaczej: zakłada się czas eksploatacji instalacji na 30 lat, oblicza się koszt zużytej energii, porównuje się z kosztem rur i wybiera wariant najtańszy. Nie ma chyba wątpliwości, że wybierając taką metodę projektowania, która włącza do procedur elementarną wiedzę o człowieku, a że na przykład żyje jakieś 70 lat, że pod koniec dziecinnieje, że dzieci na ogół nie mają najmniejszej ochoty realizować pomysłów rodziców, a co dwa lata zmienia się moda na ubiór – rozłożymy większość kosmicznych projektów. Na pierwszy ogień pójdą oczywiście wyprawy wielopokoleniowe, które w swoim czasie były tak znakomitym tłem kosmicznych oper mydlanych.

Z kosmicznymi marzeniami i kosmicznymi projektami łączą się może trochę niespodziewanie te wspomniane już, tytułowe "budowy socjalizmu". Co to jest, wiedzą zapewne dobrze tylko ci, którzy mieli okazję je oglądać. Gigantyczne i raczej niepotrzebne. Jednak przygniatające swoim rozmachem. Właśnie słowo "przygniatające" wydaje się tu odpowiednie. Klasyczne tego typu przedsięwzięcia, to budowa sieci kanałów, które w ZSRR miały połączyć morza Czarne i Białe. Jakoś ten typ ludzkiej działalności najchętniej łączy się z wodą. Obecnie taka gigantomania jest symbolem marnotrawienia ludzkiego wysiłku. Jeśli jednak przyrównamy ją do kosmicznych marzeń, to okaże się miniaturowa, a co najważniejsze realna. Otóż chyba wbrew utartym opiniom, budowy socjalizmu były o wiele bliższe ludzkim potrzebom niż marzenia o zdobywaniu kosmosu. Chodziło zazwyczaj o zaspokojenie bardzo naturalnych i przynależnych każdemu potrzeb, na przykład wyprodukowanie żywności dla każdego, dostarczenie mu prądu do oświetlenia mieszkania, zapewnienie transportu. Jak sądzę w porównaniu z tym, pragnienie zamieszkania na Marsie jest raczej rzadko spotykane. Powiedzmy tak, że pomysły terraformizacji, czyli "uziemiania", należy zacząć od naszego globu. W dzisiejszych czasach nie chodzi już o zmianę oblicza naszej kochanej planety, ale także i coraz częściej o naprawienie tego, co sami napsuliśmy. I budowy socjalizmu i kosmiczne marzenia mają pewną, nie bardzo oczywistą cechę wspólną: "nie łapią się" na kalkulacja ekonomiczne. To przedsięwzięcia, takie jak budowa wiatraków, które bez podatkowych i administracyjnych sztuczek przepadną w gospodarce rynkowej. I tu, niestety, pozbawieni miernika opłacalności, musimy zdać się na inne oceny tego, co potrzebne, a co jest tylko propagandą sukcesu. Dowcip polega na tym, że na przykład nie opłaci się dziś budować energetycznej infrastruktury, lecz bez niej nie rozwinie się żaden region. Wniosek z tego taki, że choć budowy socjalizmu bywają kompletnie nierentowne, to naprawdę są niezbędne i jesteśmy na nie skazani. Dalej chciałem nieco podywagować o tym typie ludzkiej działalności bynajmniej nie koniecznie w scenografii gigantycznych wykopów, ale z zachowaniem atmosfery "zmieniania świata" i przy świadomości ekonomicznej nieopłacalności. Temat jest cholernie obszerny, zaliczyć do niego można i reformę transportu, i budownictwo, i gospodarkę energią. Być może uda się kiedyś jeszcze do tych zagadnień powrócić. Tym razem tak się stało, trochę przypadkiem, że będzie o morzach.

Z wielkości "wodnego przestworu" nie zdajemy sobie na ogół sprawy. Nie jest dla każdego przekonywające (w sensie oceny choćby możliwości wpływu człowieka na to środowisko) to, że średnia głębokość oceanów wynosi około 4 kilometrów. Za książką Kazimierza Demela mogę podać, że roczną przeciętną produkcję biologiczną oceanów ocenia się na 55 gramów węgla /metr kwadratowy. Daje to w sumie astronomiczną wielkość 1,5 x 10 do potęgi 10 ton węgla. Zastosowanie nieco abstrakcyjnego wyliczenia w "węglowej" produkcji w abstrakcji od "masy biologicznej" daje wyobrażenie o wielkości energetycznej przemiany. Jeśli dla życia niezwykle istotne jest pierwsze kilkadziesiąt metrów warstwy wody, to pozostałe kilometry, choć i owszem w pewnym stopniu zasiedlone, pozostają raczej biologiczną pustynią. Szacuje się, że zasiedlone roślinnością "umocowaną", płytsze wody wokół lądów stanowią niespełna 2 % powierzchni dna oceanów. Główne źródło pokarmu stanowi plankton. Ciekawostką jest to, że jak się sądzi, jest on niemal w całości zjadany przez wodnych roślinożerców. Biomasa planktonu zwierzęcego może być nawet większa niż biomasa roślin: jest więc to zupełnie inaczej niż na lądach, gdzie rośliny w zdecydowanej większości dożywają swego kresu nie zjedzone. W niektórych rejonach, zwłaszcza w okolicy Antarktydy gęstość zooplanktonu przekracza 0.3 g na metr sześcienny. Jednak warstwy przydenne mają masę biologiczną wielkości kilku miligramów na metr sześcienny. Można powiedzieć, że są niemal tak jałowe, jak pustynne piaski czy lody Antarktydy. Obecność organizmów żywych nie ma znaczenia dla krążenia materii, jest śladowa. Nie ma więc lepszego poligonu doświadczalnego dla przyszłego terraformizowania innych planet, niż te obszary. Podobne próby były już podejmowane. Trudno dowiedzieć się coś konkretnego i jednocześnie pewnego o ich wynikach, jednak ich realizatorzy wychodzili z założenia, że podstawowym problemem jest brak energii. Jak dość powszechnie wiadomo, w głębinach oceanów istnieją formacje biologiczne "zasilane" energią źródeł siarkowych. Były próby hodowli glonów na dużych głębokościach. Były one doświetlane np. energią światła słonecznego, które zostało doprowadzone tam za pomocą światłowodów. Generalnie, ocean stanowi stosunkowo (w porównaniu z kosmosem) dobrze przygotowane środowisko, które bez jakichś karkołomnych technicznie przygotowań, o ile tylko będziemy mieli jakiś sposób na wyprodukowanie i dostarczenie energii, w którym można dramatycznie zintensyfikować produkcję białek. Tak na "oko" można szacować (niekoniecznie optymistycznie), że przez taki zabieg objętościowej hodowli glonów, można by stworzyć, jeśli chodzi o możliwości "z hektara" równoważnik oceanu o powierzchni kilkadziesiąt (40 –60) razy większej od obecnej, która stanowi, przypomnijmy 2/3 powierzchni kuli ziemskiej. Jest tu oczywiście problem przegrzania kuli ziemskiej (przy założeniu, że posiadamy odpowiednio wydajne źródła energii), trzeba sobie jednak powiedzieć, że mówimy tu o prawdziwie kosmicznym przedsięwzięciu (pytanie: czemu miałoby służyć?), które z takim rozmachem do zrealizowania byłoby w jakiejś trudno przewidywalnej przyszłości. Na dzisiejsze czasy wystarczy z dużym okładem racjonalna eksploatacja tego, co mamy dane przez naturę. Jak się ma ona do możliwości, świadczą chyba następujące dane: w roku 1970 złowiono ok. 67 mln ton ryb. Natomiast wydobycie glonów morskich szacowano na jakieś 800 tysięcy ton. Nie sądzę, by w ciągu trzydziestu lat te proporcje się dramatycznie zmieniły. Może warto jeszcze dodać oszacowania z lat siedemdziesiątych, że tylko kilka procent masy biologicznej w morzach pochodzi z zasilania przez wody spływające z lądów. Oznacza to, że np. wydobycie 80 milionów ton glonów niczego praktycznie w oceanicznym ekosystemie nie zmieni Jeśli chodzi o wykorzystanie energii mechanicznej prądów morskich, szacuje się, że Prąd Zatokowy przenosi 1000 razy więcej wody niż Ob i Jenisiej razem wzięte, prąd przeciwny do niego 500 razy więcej niż Misisipi. Falowanie oceanu przy wysokości 5 metrów niesie energię 3 GW na 1 kilometr kwadratowy powierzchni. Dla porównania moc całego systemu energetycznego Polski w czasach Gierka wynosiła 22 GW. Dziś wynosi ok. 30 GW.

Prawdopodobnie znacznie więcej niż prądów oceanicznych, można "wydusić" z różnicy temperatur pomiędzy wodami powierzchniowymi i głębinowymi. Nikt jeszcze nie zastanawiał się głośno o wykorzystaniu różnic pomiędzy powietrzem i wodą oceaniczną: skoro fantazjujemy, jest to kolejny wdzięczny temat. Jak to zrobić? Jak już pisałem, aby ruszyły maszyny cieplne, konieczna jest właśnie owa różnica. Możemy posłużyć się na przykład silnikiem Stirlinga, może to być "konwencjonalna" turbina. W przypadku obszarów podzwrotnikowych temperatura wód powierzchni wynosi ok. 35 stopni Celsjusza, temperatura głębin ok. 4 – 10 stopni. Przy różnicy 30 stopni możemy się spodziewać ok. 10 % "termodynamicznej" sprawności. Oznacza to, że po odliczeniu wszelkich strat i mocy niezbędnej do zasilani całej maszynerii, dostaniemy zaledwie kilka procent z energii cieplnej niesionej przez wody. Można jednak pomyśleć o rozwiązaniu "kombinowanym", w którym czynnik roboczy jest dodatkowo dogrzewany, np. w płaskich kolektorach słonecznych. Przy temperaturze końcowej 65 stopni, co jest łatwe do uzyskania, sprawność "termodynamiczna", wzrośnie do 17 procent i możemy już liczyć na ok. 10 % uzyskanej energii z całej instalacji. Czy sprawa jest warta zachodu, można oszacować w ten sposób: z grama wody przepływającej przez instalację otrzymywalibyśmy kilka – kilkanaście watów mocy. Czyli przy przepływie rzędu metrów sześciennych na sekundę otrzymamy moc rzędu megawatów. Tyle, ile potrzeba dla, powiedzmy, dzielnicy. Przypomnijmy, że kilometr sześcienny to miliard metrów sześciennych (średnia głębokość oceanu 4 km). Rok ma 31536000 sekund. Oznacz to, że kilometr sześcienny ciepłej wody wystarczy elektrowni przy przepływie metra sześciennego na sekundę na jakieś prawie 32 lata. Moc cieplna promieniowania słonecznego to mniej więcej 1GW na kilometr kwadratowy powierzchni: Nasza działalność zatrzyma się na wykorzystaniu ułamków procenta energii cieplnej przyrody. Takie są proporcje pomiędzy możliwościami przyrody i potrzebami człowieka. Co zaś nam da dodatkowe dogrzanie w kolektorach słonecznych? Z jednej strony mniejsze wymagania co do konstrukcji: współczesne instalacje energetyczne dobrze pracują przy różnicach temperatury rzędu setek stopni. Z drugiej po prostu oszczędność w wielkości instalacji. Woda zapewnia ogromne współczynniki wymiany, więc z tej samej ilości rur, umownie mówiąc, wydusimy większą moc cieplną niż budując z nich kolektory słoneczne. Jak do tej pory są informacje o zaledwie kilku instalacjach pracujących w oparciu o różnice temperatur wód morza min w Abidżanie pracowały (pracują?) dwa generatory o mocy po 14 MW. Tyle, co kot napłakał.

Można podejść do sprawy od drugiej strony: pomyślmy o jakimś rolniczym czy gospodarczym zastosowaniu tak olbrzymiej masy życiodajnej w końcu wody. Jeśli zajmowaliśmy się ochroną środowiska, to zapewne wielokrotnie usłyszeliśmy o braku wody pitnej. Warto sobie uświadomić, że woda słodka jest wynikiem parowania i to w największej części mórz i oceanów. Szacuje się, że tylko 1/6 pary wodnej w atmosferze pochodzi z wody odparowanej z lądów. Jednocześnie 80 procent wody deszczowej spada z powrotem do słonych zbiorników. Jest więc tracone. Nie ma za bardzo rozsądnego sposobu na jakąś zmianę tych proporcji. Nie pozostaje nic innego, jak zainteresować się słoną wodą. Najbardziej oczywistym wydaje się jej odsalanie. Trzeba tu jednak wyjaśnić, dlaczego pomysł nie jest najlepszy. Istnieje kilka sposobów na wykonanie tego zadania, z których najbardziej oczywistym jest destylacja. Dlaczego inżynierowie starają się właśnie go unikać? Jedną z zasadniczych przyczyn jest ogromne ciepło parowania wody. W starych jednostkach 584 kcal/kg. Oznacza to, że do odparowania 1 litra wody potrzeba spalić ok. 0.1 kg węgla. Znacznie lepiej wygląda proces wymrażania wody który wymaga "zaledwie" ok. 83 kcal/kg. Lód wypiera z siebie domieszki, zamarznięta woda staje się słodka, Niestety wytworzenie zimna jest technicznie trudniejsze i wymaga dla uzyskania tej samej mocy cieplnej więcej energii. Na dodatek proces wymrażania nie daje tak czystej wody jak destylacja. Inaczej mówiąc, wpadamy z deszczu pod rynnę, bo o ile do gotowania potrzebne jest tylko palenisko i kocioł, to do zamrażania skomplikowana maszyna z tłokami i silnikiem. Najbardziej rozsądne dla odsalania wydaje się być rozwiązanie z maszyną cieplną. Oczywiście potrzebujemy naszej wody w stanie ciekłym a nie gazowym. Skraplając się, woda oddaje te 583 kcal z kilograma pary. Niestety w temperaturze ciut niższej od wrzenia. Co zrobić? Można za pomocą maszyny cieplnej (coś w rodzaju lodówki) podnieść temperaturę o kilka stopni. Inaczej mówiąc uruchomimy "lodówkę", której zamrażalnik pracuje w temperaturze 99 stopni, a "kratka" w 101. W zamrażalniku woda się skrapla, na kratce wrze. Im mniejszą utrzymamy różnicę, tym mniej energii dołożymy do tego interesu. Można próbować podobnej sztuczki z wymrażaniem: tu mrozić, tam topić.

Dość często wspomina się o metodzie odwróconej osmozy dla odsalania. Polega ona na przepuszczeniu pod dużym ciśnieniem wody przez tak zwaną błonę półprzepuszczalną. Jest to proces odwrotny do tego, jaki zachodzi w roślinach z otoczenia. Niestety, metoda ta wymaga także zaawansowanej technologii, wstępnego odfiltrowania i przygotowania wody, inaczej błona półprzepuszczalna zostanie szybko zatkana.

Młody Technik wspomniał o nowej technologii odsalania wody morskiej, o firmowej nazwie RSE (rapid spray evaporation), opracowanej przez AquaSonics International. Ma być o około jedną trzecią tańszą od dotychczasowych. Technologia RSE polega na wstrzyknięciu wody morskiej przez dyszę prosto w strumień gorącego powietrza. Tak powstaje mgła kropelek, parujących niemal natychmiast. Szczerze mówiąc, trudno na podstawie tego opisu zrozumieć, na czym polega rewolucyjność rozwiązania, możemy natomiast wysnuwać wnioski co do szybkości postępu w tej dziedzinie: wygląda, że raczej opracowania kręcą się wokół tych samych pomysłów.

Tak, czy owak, odsalanie wody jest zadaniem dość trudnym, raczej nie widać tu nadziei na jakieś rewolucyjne wynalazki. Gdy tylko się da, lepiej go uniknąć.

Prace idą na przykład w kierunku wyselekcjonowania roślin, które można by podlewać słoną wodą. Już dziś wiadomo, że w niewielkich stężeniach sól w wodzie raczej stymuluje wzrost, jednak te spotykane w wodzie morskiej są śmiertelne dla organizmów lądowych.

Paradoksalnie nieco problem słonych wód i zasolenia środowiska jest związany z nawodnieniem terenów rolniczych wodą jak najbardziej słodką. Bodaj najbardziej jaskrawym przykładem jest historia Morza Aralskiego, które zaczęło od końca 60 lat ubiegłego stulecia wysychać. Przyczyną zjawiska jest budowa kanałów nawadniających pola bawełny zbudowanych przez władze ZSRR na rzekach Syr Daria i Amu Daria, których wody zasilają Morze Aralskie. Wielkość zasilanego ich wodami terenu szacuje się na 28 000 km kwadratowych. W chwili obecnej tylko mniej więcej 1/7 wody, które niosą rzeki trafia do morza. W rezultacie tego jego powierzchnia z 69 tys km kwadratowych zmalała pod koniec lat 90-tych do 30 tys km kwadratowych. Prognozuje się, że do roku 2020 to niegdyś czwarte co do wielkości jezioro na świecie zniknie. Konsekwencją wysychania jest dwukrotne zwiększenie zasolenia wody, praktyczne wyginięcie ryb, ale także nawiewanie soli na pola uprawne.

Podobne problemy zdarzyły się po zbudowaniu Tamy Assuańskiej. To także klasyczny przykład "budowy socjalizmu". Zapora (budowana od początku lat 60-tych, ukończona w 1970 r.), która może spiętrzyć wody do 111 metrów wysokości, napełniła Zalew Nassera o powierzchni 5000 km kwadratowych. Nawodniono dzięki niemu ok. 300 000 hektarów upraw, co warto podkreślić, do morza wpada tylko niewielka część wody niesiona przez Nil. Niestety, okazało się, że wody gruntowe, które leżały przed inwestycją na głębokości do 60 metrów podniosły się szybko do ok. 3 metrów. Wypłukały przy okazji powierzchniowe złoża soli. Ich obecność, jak dziś wiemy, jest dość częsta w obszarach intensywnego nasłonecznienia: bardzo podobne zjawiska mają miejsce w centrum Australii. Tam również następuje zasolenie gruntów rolnych.

Pomysł jest mój, ale sądzę, że mimo to dość zaskakujący, by był wart przedstawienia: wodę morską można zastosować do odsolenia gruntów. Na pewno nie wszędzie i nie z rewelacyjnymi rezultatami, lecz rzecz wydaje się całkiem realna w rejonach o większym stężeniu. Woda morska zawiera ok. 30 g soli w litrze. Tymczasem, jak sprawdziłem, bo wydało mi się to nieprawdopodobne, w 100 gramach wody daje się rozpuścić ok. 35 g NaCl. Rozpuściłem. Oznacza to więc tyle, że przepłukując piaski zawierające dużo soli wodą oceaniczną, wypłuczemy z nich dokuczliwą zawartość, bo zdolna jest pomieścić jej 10 razy więcej niż już ma. Oczywiście nie pozbędziemy się całości soli, bo zostanie nam masa proporcjonalna do zawartości wody w mokrym piasku. Ale i na to jest pewna rada: możemy odsalany materiał zetknąć z innym porowatym np. zwykłym piachem. Siły włoskowatości "odessą" wodę. Rozrzutnie taki proces można przeprowadzić na bibule filtracyjnej. Potem woda odparuje i nasz materiał można użyć ponownie. Gdy zbierze się w nim za wiele soli, przepłuczemy go wodą oceaniczną.

Powyższy przykład podaję dla zilustrowania jak ogromne niewykorzystane jeszcze możliwości tkwią w zasobach naszej planety: aby je uruchomić, potrzeba tylko trochę wiedzy i wysiłku.

Innym zastosowaniem, do którego wystarczy słona woda, jest przyblokowanie parowania wody z gruntów rolnych. Jak wynika z historii choćby Morza Aralskiego, jest to problem, ponieważ w nawodnianiu wykorzystuje się bardzo wielkie ilości wody, blisko 100 % tego, co niosą wielkie rzeki, i w obszarach bliskich zwrotnikowi prawie wszystkie dostępne zasoby słodkiej wody są zawłaszczane przez człowieka. W chwili obecnej szacuje się, że 15 procent ziemi uprawnej jest nawadniane, jednocześnie z tej powierzchni pochodzi połowa rolnej produkcji. W krajach Europy północnej stosuje się dawki wody 300 – 5000 metrów sześciennych na hektar (zapewne rocznie, podaję za stroną Regionalnego Ośrodka Edukacji Ekologicznej W Krakowie z tłumaczenia materiałów .UNECSO – "Water for the 21ist Century", gdzie zabrakło tej informacji)W niektórych regionach zużywa się Afryki 20000-25000 m3/ha.

Tamże problemem stają się metody nawodniania, trzeba minimalizować wszelkie straty na parowanie. W związku z tym nie stosuje się tak działającego na wyobraźnię deszczowania, wodę doprowadza się plastykowymi wężami zakopanymi na głębokości ok. 25 cm, do korzeni roślin gdzie wypływa przez małe otwory. Jest to tak zwane nawadnianie kropelkowe. Szacuje się, że zmniejsza ono zużycie wody 30 do 60 %. Jedną z metod blokowania parowania jest stosowanie folii przykrywającej obszary gruntu między roślinami. Jednak tego typu metody blokują wymianę gazów z wnętrzem gleby. Bakterie zawarte w niej produkują cały czas np. dwutlenek węgla i odcięcie dostępu powietrza z atmosfery spowoduje wyginięcie organizmów, które potrzebują do życia tlenu. Rozwiązaniem jest wdmuchanie pod folię wilgotnego powietrza. Możemy go otrzymać z odparowania morskiej wody. Nic nie stoi na przeszkodzie, by uzyskać względną wilgotność 100 procent, co zablokuje całkowicie parowanie z gleby i jednocześnie, jeśli pod folią będzie przepływ powietrza, by utrzymać normalną wymianę gazową z gruntem. Trochę pokrętnie można oszacować, że zapotrzebowanie tego typu instalacji powinno być takie, żeby odparowywana woda zabierała ok. 1/10 energii promieniowania słonecznego. Oznacza to dobowe zapotrzebowanie na poziomie 10 metrów sześciennych na hektar. Ponieważ cała instalację sam wymyśliłem, a widziałem jedynie podobne oszacowania i eksperymenty (na wodzie słodkiej) w artykułach, rzecz całą można zakończyć próbą odpowiedzi, czy by to coś dało? Zapewne zmniejszenie zużycia wody o kolejne kilkanaście procent. W przypadku systemów nawadniających pola bawełny wokół rzek Amur Daria i Syr Daria wpadających do Morza Aralskiego, których przepływy, przypomnijmy, wynoszą obecnie 1/7 pierwotnej wartości, bo reszta płynie na pola, otrzymamy dwukrotne zwiększenie ilości wody zasilającej to jezioro. Inną sprawą jest to, czy da się przeprowadzić operację pobierając np. słoną wodę z jeziora, bo w pobliżu brak przecież oceanu, tak, żeby nie zwiększyć jego zasolenia. Jest to jednak sprawa już tylko inwestycji i to bynajmniej nie jakiś kosmicznych rozmiarów. To ostatnie wynika z ogromnej rozpuszczalności soli w wodzie. W tym klimacie możemy pomyśleć nawet o całkowitym odparowaniu i np. zmagazynowaniu NaCl na hałdzie, albo wysłaniu w świat, jako cennego produktu. Brak wody dla rolnictwa doprowadził do nawadniania pól tak zwanymi wodami szarymi, czyli wstępnie oczyszczonymi ściekami. Metoda ta stosowana dla upraw przemysłowych daje podobno bardzo dobre rezultaty, przy okazji likwidując problem odpadów

Kolejnym prostym zastosowaniem słonej wody może być spłukiwanie naszych kibelków. Szacuje się, że człowiek spożywa tylko 1 % wody pitnej dostarczanej do naszych mieszkań. Ok 20 litrów na dobę pochłania water clozet podobną ilość pranie, i mycie. Tak więc na "dzień dobry" z istniejących zasobów słodkiej wody, do odzyskania w niektórych miejscach jest ok 1/4 do 1/3 Idealnie do takiego rozwiązania nadają się wielkie miasta leżące nad oceanami jak NY. Jedyną ceną, jest konieczność wprowadzenia podwójnej instalacji. To za wielka cena dla inwestora budującego domy, ale gdy weźmiemy pod uwagę kosmiczne cele, marzenia o zdobyciu Marsa, to wysiłek ledwie zauważalny.

Morał z tego bardzo pobieżnego przeglądu jest taki, że możemy jeszcze dla siebie zrobić naprawdę bardzo wiele. Morał politycznie niepoprawny, że wbrew pozorom nawet "budowy socjalizmu" okazują się w większości wypadków korzystne. One tylko nie przynoszą zysków w określonej walucie, ale może to oznaczać tyle, że mierzenie wartości za pomocą pieniądza jest tyleż warte, co za pomocą produkcji stali na głowę. Mówię wbrew pozorom, bo ostatnio stało się bardzo modne wieszanie wszelkich psów na przykład na wielkich sztucznych zbiornikach wodnych. Uprawiają tę propagandę min. wszelkiej maści ekolodzy mający na oku kariery polityczne. Mniej lub bardziej otwarcie głoszoną tezą jest to, że pan Bozia (albo mamusia Ziemia) w każdym razie ktoś od nas mądrzejszy urządził wszystko najlepiej i cokolwiek człowiek by nie zrobił, narobi szkód. Oczywiście, np. Tama Assuańska spowodowała ruinę w połowach sardynek, Zalew Nassera zamula się i za jakiś czas ma stanąć elektrownia na zaporze. Sęk w tym, że nikt nie spuszcza wody, co jest zadaniem wielekroć łatwiejszym od przegrodzenia rzeki. Najwidoczniej taka operacja narobiłaby dużo więcej szkód, zniszczyłaby na przykład rybostan który rozwinął się w spiętrzonej części rzeki, niż obecność fatalnego zbiornika. Są zyski w postaci setek tysięcy pól uprawnych i straty w postaci kłopotów z zasoleniem czy choćby rozwoju jadowitych zwierząt. Doświadczenie pokazuje, że w sumie, tego typu przedsięwzięcia dają ludziom zaspokojenie ich potrzeb odrobinę ulgi w życiowych kłopotach. Czy potrafimy mniej lub bardziej rozsądnie terraformizować Ziemię? Cóż, gdy marzymy o wielkich przedsięwzięciach jak projekty przerzucenia z Syberii słodkiej wody do wysychającego jeziora Aralskiego, lub o takich jak oszczędzanie słodkiej wody poprzez wydanie pieniędzy na dodatkową instalację, to wymagamy od ludzi, którzy mieliby w nich uczestniczyć, żeby marzyli jak my. A tak naprawdę marzenia miewają tylko nieliczni . 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 26 >