strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Katarzyna i Andrzej Pilipiukowie Literatura
<<<strona 34>>>

 

Po drugiej stronie

 

 

Warszawa odbudowana po zniszczeniach wojennych jest miastem bez duszy. Niewiele żyje tu zasiedziałych rodzin, mało kto może pochwalić się domem czy mieszkaniem pozostającym od stulecia w rękach jego rodu. Z punktu widzenia kolekcjonera nie jest to zła sytuacja. Na rynku pojawiają się bowiem dość regularnie drobne antyki. Przedmioty, które w Krakowie byłyby cennymi pamiątkami rodzinnymi, tu najczęściej trafiły w ręce swoich aktualnych właścicieli zupełnie przypadkowo. Na strychach i w piwnicach spoczywają skarby, które nikogo nie interesują, nikogo nie przyprawiają o szybsze bicie serca. Nikogo poza takimi jak ja...

Ślady Chińczyków zamieszkujących dość licznie stolicę przywiślańskiego kraju w ostatnich dekadach XIX wieku, tropiłem od dobrych kilku lat. Penetrowałem giełdy i bazary, tocząc nieustanny wyścig z kolegami po fachu i z zawodowymi handlarzami. Różniliśmy się jednak. Oni szukali przede wszystkim możliwości zarobku, ja gromadziłem swoje skromne na razie zbiory. Zdobycie naprawdę ciekawych drobiazgów nie było łatwe. Należało wstać rankiem, najczęściej w sobotę lub niedzielę, i ruszyć na jedno z targowisk położone w starszych i mniej zburzonych częściach miasta. Następnie, omijając zawodowych spekulantów, przeglądać cierpliwie stosy wszelakiego badziewa rozłożone na starych gazetach lub kawałkach folii. Wśród sztucznych szczęk, plastikowej biżuterii, obtłuczonych kubków, popielniczek z epoki głębokiej komuny i przedwojennych pocztówek bystre oko zatrzymywało się czasem na jakimś drobiazgu.

Figurki rybek cięte w steatycie, małe flakoniki z trawionego dwukolorowego szkła, czasem coś jeszcze ciekawszego... Kiedyś kupiłem spory kawałek żakardu z wzorem w chryzantemy. Materiał utytłany był błotem – stanowił bowiem nie przedmiot handlu ale, nazwijmy to, element konstrukcyjny stoiska. Wszystkie te drobiazgi sprzedawali ludzie nie mający zielonego pojęcia o ich faktycznej wartości. Z reguły oddawali je za półdarmo lub żądali kwot niebotycznych. Pewnego razu od dresiarza o chytrych oczkach kupiłem piękny nóż do papieru z rączką rzeźbioną w kości słoniowej i klingą wykutą z żelaza meteorytowego. Zapłaciłem równowartość butelki najtańszej gorzały. Rok później u staruszka w wyświechtanej marynarce dokupiłem pasującą do niego pochewkę ozdobioną kilkoma chińskimi znaczkami. Wyłożyć musiałem blisko dwudziestokrotność ceny noża, a i to po dwugodzinnym targu, bo początkowo dziadek żądał twardo tysiąca dolarów...

Ten dzień nie wyróżniał się niczym szczególnym spośród setek innych. Obudziłem się o piątej i ruszyłem pod Halę Mirowską. Stara, pamiętająca jeszcze carskie czasy hala targowa stoi na skraju długiego parku wyznaczającego historyczną Oś Saską. Pomiędzy nią a pierwsze drzewa wcisnęły się dziesiątki bazarowych budek, a chodnik od strony ulicy Niepodległości okupują regularnie dzicy handlarze. Zazwyczaj koczuje ich tam kilkuset. Ten dzień nie był wyjątkiem.

Drobni pijaczkowie, klnąc, rozkładali na wilgotnym chodniku gazety. Wyrzucali z toreb rozmaite śmieci, znalezione na strychach, wygrzebane w szufladach... Ziało od nich stęchlizną, tanimi alkoholami, nawet czasem denaturatem. Większość cierpiała straszliwe męki skutkiem kaca i klęła, na czym świat stoi. Szedłem, omiatając ich skarby uważnym spojrzeniem. Zaczęło mżyć, jedyne perspektywa napicia się trzymała ich jeszcze na miejscu. Szkatułkę wypatrzyłem w chwili, gdy zziębnięty i przemoczony na wylot zbierałem się już do odejścia. Na pierwszy rzut oka wydawała się plastikowa. Stała na kawałku gazety, pokryta zaskorupiałym brudem. Dziewięciu na dziesięciu łowców antyków poszłoby dalej, ale zauważyłem fragment powierzchni, który częściowo oczyściły spadające z drzewa krople. Brązowoczarna, znajomy wzór. Szylkret.

Nauczony doświadczeniem nie podszedłem od razu. Najpierw drobiazgowo przejrzałem rupiecie zgromadzone na sąsiednim stoisku, spytałem o ceny kilku z nich. Później zbliżyłem się do interesującego mnie kawałka gazety, długo stałem, otaksowałem przerdzewiałe na wylot żelazko oraz koszmarną figurkę słonia z masy plastycznej. W końcu ująłem w dłoń kasetkę.

– Ile to kosztuje? – spytałem niedbale.

– Dwie stówy – odparł sprzedawca z cwaniackim uśmieszkiem.

Cholera. Przejrzał mnie. Zauważył, co naprawdę mnie interesowało. Chociaż... Te zniszczone dżinsowe spodnie, poplamiona i podarta kurtka ortalionowego dresu, woń przetrawionego alkoholu... Co mi szkodzi spróbować...

– Dycha – rzuciłem. – Na dwie flaszki wystarczy.

Odruchowo oblizał spierzchnięte wargi.

– To lepiej wyrzucę – mruknął.

– Dwanaście – podwyższyłem ofertę.

Zamyślił się. Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem do kolejnego straganiku. Handlujący tu typek musiał przegrzebać chyba skup makulatury. Na rozścielonej szmacie mokło kilkanaście książek. Sądząc po ich opłakanym stanie nie był to pierwszy deszcz, którego zaznały... Ruszyłem w stronę kolejnego stoiska, gdy dogonił mnie koleś w ortalionie. Szkatułkę trzymał w ręce.

– Piętnaście – zaproponował.

Zamyśliłem się głęboko.

– Z pięćdziesiąt jest warta, skoro w ogóle pana zainteresowała – burknął. – Gadają, że ma pan oko do takich...

Odrobinę mnie zaskoczył – nie sądziłem, że handlarze nie tylko mnie zapamiętali, ale i jeszcze obgadują. Wyszczerzyłem zęby w krzywym uśmiechu. Odliczyłem mu dwa banknoty dziesięciozłotowe i schowałem łup do siatki. W domu obejrzę na spokojnie..

 

Zewnętrzne drzwi, zupełnie zwyczajne z dykty, jak wszystkie w tym bloku. Wewnętrzne są ze stali, osadzone w solidnej framudze, wedle zapewnień producenta wytrzymałyby eksplozję ćwierć kilograma trotylu. Zapaliłem światło. Blask halogenków wydobył z mroku ścianę z gablotek, oddzielającą przedpokój od gabinetu. Kilkanaście chińskich figurek, buteleczek, przyborów do pisania...

Położyłem szkatułkę na biurku. Leżąc na nawoskowanym, wypolerowanym do połysku intarsjowanym blacie wyglądała jeszcze bardziej niepozornie niż na stoisku. Będę miał z nią dużo pracy.

Bardzo lubię niespodzianki. Zawsze gdy dostaję prezent, staram się odwlec moment rozpakowania. Teraz też, choć ręce świerzbiły, zostawiłem dzisiejszy nabytek w pracowni i udałem się do kuchni. Najpierw obowiązki, potem przyjemność. Popatrując tęsknie w stronę gabinetu, zabrałem się za gotowanie obiadu.

Tego dnia Anita wróciła z pracy nieco wcześniej niż zwykle. Ledwie zdążyłem z wszystkimi przygotowaniami. Pamiętając o jej jutrzejszych urodzinach, przybrałem odświętnie stół, postawiłem w wazonach kwiaty, a obok jej nakrycia położyłem maleńką paczuszkę ze złotą broszką w kształcie smoka. Wypatrzyłem klejnocik w niewielkim antykwariacie na Starówce. Kosztował fortunę, ale czego się nie robi dla ukochanej kobiety... Zasiedliśmy do obiadu. Moja żona zachwyciła się prezentem.

– Kochanie, to jest cudowne! Skąd ją wziąłeś?

– Nie powiem. Moja słodka tajemnica. A zresztą... Ten smok jeszcze dziś rano latał sobie na swobodzie. Na jego nieszczęście wynająłem czarownika, który zaklęciem zamienił go w złoto. Odtąd ma służyć tobie i tylko tobie.

– Oj, uważaj, bo jeszcze uwierzę – śmiała się. – A w jaki sposób można go odczarować?

– Z pewnością nie pocałunkiem – zachichotałem. – Zastrzegłem ten warunek już we wstępnych pertraktacjach z magiem.

Posiłek upłynął nam wśród dalszych żartów i śmiechu. W końcu podniosłem się od stołu.

– Kochanie, czy mogę...

– Oczywiście, ja teraz pójdę wziąć prysznic. Co tam nowego dziś wyszperałeś?

– Szkatułkę. Niestety na razie jest w fatalnym stanie. Okropnie zabrudzona. Chcesz zobaczyć?

– Dziękuję. Chyba poczekam, aż ją odczyścisz.

– W takim razie...

– No idź już, idź. Przecież widzę, że nie możesz się doczekać.

 

Szylkret zazwyczaj nieźle znosi upływ czasu, jednak jak każde tworzywo organiczne w niesprzyjających warunkach niszczeje. Szkatułka przez dłuższy czas musiała walać się po strychu lub wilgotnej piwnicy. Płytki pofałdowały się tu i ówdzie. A gdyby rozebrać pudełeczko, namoczyć ścianki, przywrócić im plastyczność i spróbować naprostować? Ryzykowne. Wodą z mydłem i szczoteczką z ostrego włosia oczyściłem nabytek. Materiał mocno zmatowiał z wierzchu. Co z tym fantem zrobić? Czy wystarczy natrzeć gliceryną czy może lepszy będzie wosk meblarski? A może warstwa zewnętrzna utleniła się i należy ją po prostu zeszlifować?

Odmyłem puzderko. Teraz należało zająć się wieczkiem. Już wcześniej zauważyłem, że osadzono je bardzo mocno – teraz badając spoinę przy użyciu lupy, stwierdziłem, że zostało po prostu przyklejone. Potrząsnąłem szkatułką, ale z wnętrza nie dobiegł mnie żaden dźwięk. Zapaliłem lampkę i uniosłem pudełko do światła. Blask stuwatowej żarówki przeniknął przez ścianki, wydobywając przy okazji ich całą, zdawałoby się, utraconą na zawsze urodę. Wewnątrz nie było nic.

Po dłuższej chwili namysłu zdecydowałem się użyć mikrotronu. Powoli i ostrożnie ciąłem po spoinie, aż wreszcie wieczko było wolne. Podważyłem je szpatułką. Jeszcze przez chwilę stawiało mi opór, aż odskoczyło z cichym cmoknięciem.

W przeciwieństwie do tego, co widoczne było na wierzchu, wnętrze lśniło jak nowe. Ścianki były gładkie, natomiast na dnie wygrawerowano skomplikowany ornament. W samym środku widniał ozdobny znak. Nie znałem go. Zanotowałem sobie w pamięci, żeby sprawdzić przy najbliższej okazji. Na razie należało zająć się powierzchnią ścianek oraz wieczka. Pracowałem kilka godzin, nim udało mi się osiągnąć zadowalające efekty. O siódmej musiałem przerwać pracę. Wybieraliśmy się z Anitą do teatru. Z żalem odłożyłem szkatułkę do gablotki. Następnego dnia czekał mnie służbowy wyjazd do innego miasta, wiedziałem, że szybko nie zdołam do niej wrócić.

 

Warszawa nocą nie jest zbyt przyjaznym miastem. Mimo to postanowiliśmy po spektaklu wpaść gdzieś na kieliszek wina. Z uwagi na okazję – urodziny Anity już za kilka godzin – wybraliśmy się do Fukiera. Zasiedliśmy przy jedynym wolnym stoliku. Było gorąco, więc solenizantka zdjęła po chwili marynarkę. Przy miękkim wycięciu dekoltu sukienki pysznił się złoty smok. Gdy rozmawialiśmy o niedawno obejrzanym przedstawieniu, jej palce bezustannie wędrowały w jego kierunku, opuszki wodziły wzdłuż krętego grzbietu, gładziły wygiętą głowę.

– Skąd pani go ma?!!!

Wzdrygnąłem się. Pytanie padło całkiem nieoczekiwanie. Za moimi plecami stała niska starsza, nienagannie ubrana kobieta. Mogła mieć koło siedemdziesiątki, choć, mimo siwych włosów, na jej twarzy nie było zbyt wielu zmarszczek. Jej oczy, jeszcze bystre i błyszczące, patrzyły oskarżycielsko na Anitę.

– Słucham? Czy pani mówiła do mnie? – spytała moja żona.

– Owszem. – W głosie wiekowej damy brzmiał tłumiony gniew. – Pytałam, skąd u pani wziął się mój smok.

– Pani...?

– Owszem, mój. To bardzo cenna pamiątka rodzinna.

– Chwileczkę – wtrąciłem się. – Chyba zaszła jakaś pomyłka. Tę broszę kupiłem kilka dni temu...

– Został skradziony w listopadzie ubiegłego roku – przerwała mi kobieta. – Jeśli mówi pan prawdę, nabył pan ją niewątpliwie z nielegalnego źródła!

– Kochanie – odezwała się Anita z obawą w głosie. – Gdzie kupiłeś smoka? Masz jakieś pokwitowanie?

– Oczywiście. Gdzieś tu... – Sięgnąłem do kieszeni. W tej chwili przypomniałem sobie, że wczoraj mój garnitur był w pralni chemicznej. W kieszeni nie było już dowodu zakupu. – Nie, przepraszam... Niestety przepadło.

– Ach tak! – Staruszka z trudem maskowała triumf. – Wobec tego udamy się na policję...

– O Boże! – jęknęła Anita. – Tomku, gdzie to kupiłeś... Może pamiętają?

– Z pewnością – uspokoiłem ją. – Czy będzie pani skłonna zaczekać do jutra? – zwróciłem się do wiekowej damy.

– Do jutra! – prychnęła. – Do jutra zdąży pan uciec i gdzieś się zaszyć! O nie, mój drogi, wzywamy policję. – Z tymi słowy sięgnęła do torebki po telefon komórkowy.

Dziesięć minut później, na zapleczu winiarni, składałem zeznania. Anita, smutna i zdenerwowana, siedziała w kącie. Staruszka drżała z podniecenia. Podałem adres miejsca, gdzie kupiłem broszkę. Tymczasem została ona wzięta w depozyt.

Gdy wracaliśmy do domu, moja żona była dziwnie milcząca. Dopiero gdy zamknęliśmy drzwi mieszkania, odezwała się.

– Tomku... Powiedz, naprawdę w antykwariacie? – wyszeptała. – Nie odnowiłeś przypadkiem swojej znajomości z Edkiem? Nie kupiłeś u niego?

– Kochanie, skąd, naprawdę byłem w antykwariacie. Gdyby nie ta cholerna pralnia, miałbym dowód w ręku. A tak – policja sama sprawdzi. Na pewno antykwariusz rozpozna smoka. Kilka dni i będzie po sprawie.

Patrzyła na mnie nieufnie. Rzeczywiście, nie bez powodu. Gdy wracałem myślami do wydarzeń sprzed pięciu lat, nadal dławił mnie wstyd. Pozwolić się tak dać wrobić... Wszystko przez tego krętacza Edka. Podobno wyszedł z więzienia, ale nie zamierzałem się z nim zadawać.

W końcu Anita uśmiechnęła się.

– Wierzę ci – powiedziała.

Wkrótce poszliśmy do sypialni. Przytuliłem żonę i natychmiast zapadłem w sen.

 

Anita zdjęła marynarkę. Przy miękkim wycięciu dekoltu sukienki pysznił się złoty smok. Gdy rozmawialiśmy o niedawno obejrzanym przedstawieniu, jej palce bezustannie wędrowały w jego kierunku, opuszki wodziły wzdłuż krętego grzbietu, gładziły wygiętą głowę.

– Skąd pani go ma?!!!

Wzdrygnąłem się. Pytanie padło całkiem nieoczekiwanie. Za moimi plecami stała niska starsza, nienagannie ubrana kobieta. Mogła mieć koło siedemdziesiątki, choć, mimo siwych włosów, na jej twarzy nie było zbyt wielu zmarszczek. Jej oczy, jeszcze bystre i błyszczące, patrzyły oskarżycielsko na Anitę.

– Słucham? Czy pani mówiła do mnie? – spytała moja żona.

– Owszem. – W głosie wiekowej damy brzmiał tłumiony gniew. – Pytałam, skąd u pani wziął się mój smok.

– Pani...?

– Owszem, mój. To bardzo cenna pamiątka rodzinna.

– Chwileczkę – wtrąciłem się. – Chyba zaszła jakaś pomyłka. Tę broszę kupiłem kilka dni temu...

– Został skradziony w listopadzie ubiegłego roku – przerwała mi kobieta. – Jeśli mówi pan prawdę, nabył pan ją niewątpliwie z nielegalnego źródła!

– Kochanie – odezwała się Anita z obawą w głosie. – Gdzie kupiłeś smoka? Masz jakieś pokwitowanie?

– Oczywiście. Gdzieś tu... – W tej chwili przypomniałem sobie, że wczoraj mój garnitur oddany był do pralni chemicznej. W kieszeni nie było już dowodu zakupu. – Nie, przepraszam... Niestety przepadło.

– Ach tak! – Staruszka z trudem maskowała triumf. – Wobec tego udamy się na policję...

– O Boże! – jęknęła Anita. – Tomku, gdzie to kupiłeś... Może pamiętają?

– Z pewnością – uspokoiłem ją. – Czy będzie pani skłonna zaczekać do jutra? – zwróciłem się do wiekowej damy.

– Do jutra! – prychnęła. – Do jutra zdąży pan uciec i gdzieś się zaszyć! O nie, mój drogi, wzywamy policję. – Z tymi słowy sięgnęła do torebki po telefon komórkowy.

Dziesięć minut później, na zapleczu winiarni, składałem zeznania. Anita, wściekła, siedziała w kącie. Staruszka drżała z podniecenia. Podałem adres miejsca, gdzie kupiłem broszkę. Tymczasem została ona wzięta w depozyt.

Gdy wracaliśmy do domu, moja żona nadal milczała. Dopiero gdy zamknęliśmy drzwi mieszkania, odezwała się.

– Naprawdę w antykwariacie? – wysyczała. – Czy u twojego kolesia Edka? Pamiętasz jeszcze, co mi kiedyś obiecywałeś?

– Kochanie, naprawdę byłem w antykwariacie. Gdyby nie ta cholerna pralnia, miałbym dowód w ręku. A tak – policja sama sprawdzi. Na pewno antykwariusz rozpozna smoka. Kilka dni i będzie po sprawie.

– Pralnia, jasne, taki zbieg okoliczności – prychnęła ironicznie. – O nie, mój drogi. Jeżeli cokolwiek nałgałeś... – zawiesiła głos.

– Ależ Anito – jęknąłem. – Dlaczego mi nie wierzysz?

– Po tym co przeszłam pięć lat temu?

– Ja też swoje przeszedłem!

– Przekonamy się co powie policja – ucięła i udała się do łazienki.

Spać położyłem się sam. Moja żona zamknęła się w swoim gabinecie. Nie śmiałem jej przeszkadzać.

 

Obudziłem się zlany potem...

 

C.D.N.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 34 >