strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Tomasz Witczak Literatura
<<<strona 36>>>

 

USA

 

 

Śnieg padał nieubłaganie, drobnymi, rozpędzonymi płatkami, które wiatr wwiewał do opuszczonego lokalu. Mróz szczypał w twarz, a mokre, wełniane rękawice niewiele chroniły przemarznięte ręce. Nie pomagało ani chuchanie, ani gorączkowe rozcieranie czerwonych dłoni – po kilku chwilach zimno i tak wygrywało w nierównej walce człowieka z żywiołem.

Gordon z niepohamowaną złością kopnął pusty kontuar. Sprawiło mu to odrobinę przyjemności, więc kopnął po raz drugi. I jeszcze raz. A potem całą siłą, która mu pozostała, przewrócił ograbione do cna półki na podłogę, upajając się chrzęstem pękających desek. Chwycił pierwszą rzecz, którą miał pod ręką – zapewne stary czajnik lub podobne naczynie – i rzucił w zaszronioną szybę. Prask! Rozbryzgujące się szkło, świadomość dokonanego zniszczenia. Jakie to przyjemne, pomyślał. A potem, żeby dopełnić zemsty na martwych przedmiotach, strzaskał drzwi wyjściowe podeszwą swego wojskowego buta.

Gdy wsiadał do samochodu, czuł ulgę, ale tylko przez chwilę. Zaraz powróciły codzienne zmory – głód, ziąb i zmęczenie. Gordon czuł bliżej nieokreśloną, niewytłumaczalną nienawiść do wszystkich, którzy byli w tym miejscu przed nim i wynieśli ze sklepu wszystko, co się dało, zostawiając jedynie niezdatne do niczego graty. Czuł się gorszy, jakby pozostawiony gdzieś na szarym końcu wielkiego wyścigu. Wyrżnął więc w deskę rozdzielczą jeepa, a ból, który rozszedł się po dłoni, sprawił mu nieoczekiwaną przyjemność. Uderzył jeszcze raz. Tak, teraz lepiej...

Do przodu. Pruj do przodu, sukinsynu – mamrotał, wiercąc kluczem w stacyjce. Wreszcie pojazd ruszył z chorobliwym, bolesnym rzężeniem. Powoli toczył się po zaśnieżonej drodze.

Gordon miał przed sobą setki, jeśli nie tysiące kilometrów. Zima tego roku była wyjątkowo surowa, ludzie, którzy bywali na południu, zarzekali się, że śnieżyce ogarnęły nawet Konfederację i Kalifornię, nie mówiąc już o Nowym Jeruzalem i reszcie północno – wschodniego wybrzeża. Zresztą Gordonowi było wszystko jedno – jajogłowi przebąkiwali nawet coś o globalnej zmianie klimatu i rychłym nadejściu nowej epoki lodowcowej. A jeśli tak miało być naprawdę, to nikt, ani pieprzony prezydent, ani pieprzeni jajogłowi, ani tym bardziej on – pieprzony Gordon Frasier, nie będą mieli wpływu. Wolał więc przystosować się do tego, co napotykał na swej drodze, a póki co przedrzeć się tym cholernym, skradzionym wozem na południe, może zaciągnąć do wojsk konfederackich, a może zrobić coś zupełnie innego. Plany miał najwyżej na kilka dni, potem "coś się wymyśli". Na razie liczyło się to, że oddalał się od zamarzniętego na kość Detroit.

 

Die Welt, 12 I 2018:

...stany południowe kolejno opuszczają Unię w proteście przeciw pogłębiającemu się kryzysowi i bezsilności władz. Do dnia obecnego secesję ogłosiło pięć stanów, następne są o krok od identycznej decyzji. Tymczasem w Kalifornii grupy ekologicznych terrorystów walczą zbrojnie o powołanie nowego państwa – Ecotopii, w wielkich miastach brakuje elektryczności i wody, mieszkańcy mówią też o korupcji paraliżującej działania policji i władz. Wszystko to, w połączeniu z wzrastającą przestępczością, stawia pod znakiem zapytania dalszą przyszłość USA w obecnym ich kształcie...

 

Nolan Thayer ostrożne stąpał po zboczu, mozolnie próbując wspiąć się na górę bez uszczerbku dla zdrowia. Raz, dwa, raz, dwa – odliczał w myślach kolejne kroki. Czasem chwytał się drzew, kiedy indziej chwiał przez kilkanaście sekund, groteskowo machając rękami by utrzymać równowagę. Śnieg był nieznośnie śliski, a Nolan miał wrażenie, że cały czas drepcze w miejscu na dnie doliny.

Obejrzał się. W dole, spod zasp wystawały dachy budynków, a na nich – kominy, z których pewnie nigdy już nie wzniosą się smugi dymu, i anteny telewizyjne – pomniki globalnej cywilizacji mass-mediów, teraz tylko abstrakcyjne, bezużyteczne konstrukcje. Wreszcie pokonał strome zbocze i stanął na szczycie.

– Emmet! – krzyknął Thayer, nawołując przyjaciela, który dzień wcześniej, podczas burzy śnieżnej, zaginął gdzieś na pustkowiu. Odpowiedziało mu tylko echo. Perspektywa osamotnienia przeraziła Nolana, tym bardziej, że nie wiedział, czy uda mu się odnaleźć obóz i – co najważniejsze – czy obóz w ogóle jeszcze istnieje. Na dodatek dręczyły go głód i zmęczenie. Czuł w głębi serca lęk – ten sam, który pamiętał z wczesnego dzieciństwa, gdy zagubił się w ogromnym supermarkecie i przez kilka godzin (które wydawały się całymi latami) błądził wśród kolorowych stoisk w poszukiwaniu rodziców. Samotność i gorycz bliska szaleństwu.

– Emmet! Jesteś tam?! Krzycz, do cholery, Emmet! ...met, met, met... – echo zanikało stopniowo w oddali. Po chwili Thayer, zmęczony wrzaskiem, wsłuchał się we wszechogarniającą, lodowatą ciszę. Gdzieś z oddali niósł się świst wiatru, ledwo słyszalny. A w pobliżu... Nolan wytężył słuch i zaczął wyłapywać coś na kształt stłumionych jęków i posapywań. Wstrzymał oddech. Jeszcze raz wykrzyknął imię przyjaciela, po czym skierował się tam, skąd dochodziły odgłosy.

Wkrótce znalazł się w pobliżu małego, płytkiego wgłębienia w ścianie wysokiej skały. Dojrzał wystające spod śniegu ręce i czubek głowy.

– Emmet, trzymaj się, idę po ciebie! – mamrotał, wykopując człowieka spod śniegu, który okazał się twardszy niż początkowo sądził. Udało się jednak i wkrótce wydobył Emmeta na powierzchnię. Mężczyzna był poraniony, sprawiał wrażenie zszokowanego, a na pewno był wyczerpany. Ale jedno pocieszało Nolana – gdy gorączkowo potrząsał przyjacielem, ten wargi i uśmiechnął się blado.

– Spokojnie, stary. Jeszcze trochę pociągnę... – wyszeptał ledwie dosłyszalnie.

 

Gordon majstrował przy radiu. Po długim, mozolnym dostrajaniu odbiornik złapał jakąś stację – zapewne jedyną w promieniu kilkuset kilometrów. Z charczącego głośniczka dobiegł głos spikerki: ...przewidywana pogoda na obszarach Nebraski, Wyoming i Pd. Dakoty – mróz, temperatura do kilkunastu stopni poniżej zera, opady śniegu i silne wiatry. Gordon zaklął, choć tak naprawdę nie spodziewał się niczego innego. Wiadomości z kraju i zagranicy: Trwają starcia na granicy między Nową Anglią a Konfederacją, neutralność w tej kwestii ogłosiło Zgromadzenie Narodowe Republiki Oklahomy. Prezydent Nowego Jeruzalem, rabin Rosenkrantz, wyraził swą solidarność z działaniami władz Nowej Anglii. Tymczasem prezydent tej ostatniej przedstawił dziś w Kongresie plan ratowania stanów północnych i środkowych, ogarniętych nędzą i klęską żywiołową. Projekt ten został sceptycznie skomentowany przez przedstawicieli stanów Południa. Z zagranicy: Fiaskiem zakończyły się rozmowy mediacyjne premiera Quebecu z przedstawicielami Septentrionu Kanady. Europa: trwają walki we Włoszech, na konferencji... Pyk! Gordon przekręcił gałkę i radio umilkło. Zza ścian pojazdu dobiegał jedynie niski szum silnika. Wiatr ustał przed kilkoma godzinami, śnieg padał powoli i jakby ospale.

Gordon sprawdził licznik. Przejechał na razie cholernie mało. I cholernie powoli.

Przetarł dłonią zaparowaną przednią szybę. Z zewnątrz dobiegło odległe, choć powoli narastające wycie wiatru. Sprawdza się pieprzona prognoza, mruknął Gordon sam do siebie, gdy płatki śniegu zaczęły wirować coraz szybciej i szybciej...

 

Rzeczpospolita, 15 I 2018:

Władze USA są sparaliżowane, nie wiadomo też, co będzie działo się z ofiarami mutacji genetycznych i katastrof ekologicznych, wędrującymi po opustoszałych drogach międzystanowymi. Prezydent Darin na konferencji prasowej w Waszyngtonie uspokajał dziennikarzy i dementował pogłoski jakoby USA miały rozpaść się równie spektakularnie jak Unia Europejska, ale wielu obserwatorów już jest zdania, że Stany Zjednoczone Ameryki przestały istnieć.

 

Emmet powoli otworzył oczy, które momentalnie zaszły łzami. W głowie mu huczało, dostrzegał jedynie migające w szaleńczym korowodzie płomyczki, dopiero przy dokładniejszym spojrzeniu przybierające kształt ogniska, które rozświetlało małą pieczarę. Gorąco. Albo zimno. Emmet nie mógł tego określić. Po prostu czuł się okropnie. Ostatnich kilka (a może kilkanaście?) godzin nie pozostawiło prawie żadnych śladów w jego pamięci, poza mglistym wspomnieniem, że ktoś skądś go (a może kogoś?) wyciągał i coś mówił.

– Wyspałeś się? – dotarł do niego znajomy głos. Sens słów Emmet zrozumiał dopiero po powtórzeniu pytania.

– Uhm... – odparł mrukliwie. – To ty, Nolan? Co się ze mną stało?

– Wygląda na to, że najpierw zleciałeś ze zbocza, a na dole przysypał cię śnieg. Jesteś cholernie wyczerpany, ale wyjdziesz z tego. Sam to powiedziałeś, kiedy cię wyciągałem. Pamiętasz? – uśmiechnął się Thayer.

– Nie pamiętam. Chyba mam gorączkę.

– Masz, pij. – Nolan podał mu kubek z jakąś gorącą cieczą. Emmet łyknął.

– Herbata? Skąd masz?

– Znalazłem przy jakimś zamarzniętym truposzu. Dwie paczki.

– Wolałbym whisky.

– Pij, nie narzekaj.

Przez chwilę panowało milczenie. Jedynie cichy trzask ognia rozbrzmiewał w ciszy. Wreszcie Emmet zapytał:

– Jak sądzisz, jesteśmy już w Kolorado?

– Kto wie? Może i tak.

Ale do stanów południa i tak jeszcze daleko, pomyślał, choć nie powiedział tego na głos. Zapasy mieli skromne, siły też niewiele.

– Znalazłeś obóz? – spytał Emmet.

– Oczywiście. Znalazłem, ale dla żartu zabrałem cię do tej jaskini, żebyś wykitował z zimna i głodu. Taki jestem dobry – w głosie Nolana zabrzmiał wyraźny sarkazm.

– Tak tylko pytałem. Sorry.

 

Samochód stał tuż przed przewalonym, zasypanym śniegiem drzewem. Gordon zaczął przeklinać. Wszystkie obelgi, jakie poznał przez całe życie, nawet te najdziwniejsze, chciał wyrzucić z siebie w jednej chwili, co ostatecznie skończyło się nagłym zamilknięciem. Dręczył go głód – uczucie, za którym nie przepadał i które wolał zwykle zdusić w zarodku za pomocą porządnego posiłku, teraz jednak siłą rzeczy musiał zgodzić się na jego uporczywe towarzystwo, biorąc pod uwagę brak czegokolwiek dającego się zjeść.

Trach! Deska rozdzielcza znów oberwała zaciśniętą pięścią. Ale teraz już to nie pomagało.

Stanął przed samochodem, próbując wymyślić coś sensownego. Nagle drgnął, zaskoczony dźwiękami dobiegającymi z głębi lasu. Początkowo sądził, że to jego przemęczony umysł płata mu figle, ale już po chwili wyraźnie rozpoznał ludzkie głosy. Wycedził przez zęby jeszcze jedno przekleństwo. Cholerni, nieproszeni goście, pomyślał. Rozejrzał się dookoła, próbując dojrzeć coś w narastającej mgle.

– Hej, ty!

Gordon momentalnie odwrócił się, odruchowo sięgając ręką do pasa. Nic. Pistolet został w samochodzie. Tymczasem miał przed sobą dwóch mężczyzn, obsypanych śniegiem i owiniętych w grube, szczelne futra. Pierwszy przybysz był postury Frasiera, ale wyglądał na znacznie bardziej zmęczonego. Podtrzymywał swego towarzysza, niższego i chudszego, który na dodatek sprawiał wrażenie chorego lub rannego. I jeszcze jedno – ten wyższy miał broń.

– Nie obawiaj się nas – powiedział – Szukamy pomocy. Mój przyjaciel jest ranny.

– Chyba nie mogę mu pomóc – mruknął Gordon.

– Ależ możesz. Masz samochód, może apteczkę, wszystko może się przydać.

– To nie taksówka – wycedził przez zęby Gordon.

Wyglądało na to, że tamten traci cierpliwość, ale nie. Opanował się.

– Jesteś ostrożny. OK. W tych czasach nieufność jest normalna. Ale zrozum nas – nasza grupa przepadła gdzieś, nie wiemy nawet czy ktoś z nich przeżył. Mój przyjaciel, Emmet, jest ranny, majaczy w gorączce. Błąkamy się tutaj już kilka dni. Nie chcemy wiele, do cholery. A poza tym – twój samochód utknął. Nie obejdzie się bez naszej pomocy.

– Poradziłbym sobie – zaczął Gordon, ale umilkł, widząc, że tamten otwiera już drzwi jeepa, wciąż celując do niego z karabinu,

– Zabierz nas. Tylko tyle – mężczyzna mówił wciąż był łagodnie, ale widać było, że gotowy jest użyć broni.

Gordon zacisnął zęby.

– No, dobra. Może się do czegoś przydacie. Wpakuj swojego kumpla do środka i pomóż mi przesunąć ten pniak. Aha, jeszcze jedno... Bądź tak dobry i odłóż pukawkę.

 

Jechali bardzo powoli, przedzierali przez zaśnieżone szosy i serpentyny, prawie nie dające się odróżnić od pobocza. Okolica była dzika i zapewne bezludna. Gałęzie drzew ocierały się o szyby samochodu z cichym szuraniem, silnik pracował monotonnie. We wnętrzu pojazdu było niemal tak samo zimno, jak na zewnątrz. Gordon czuł, jak drętwieją mu dłonie na kierownicy. Aby zapomnieć choćby przez chwilę o niewygodzie, spróbował nawiązać rozmowę z pasażerami.

– Długo podróżujecie we dwójkę?

– Kilka dni – odpowiedział Nolan. – Podczas polowania odłączyliśmy się od grupy – odpowiedział Thayer. – Rozumiesz, ja i Emmet zapuściliśmy się w jakąś cholerną dzicz, gdzie zaskoczyła nas burza śnieżna. A kiedy wszystko ucichło, zostałem sam. Emmeta znalazłem dopiero wczoraj, a reszta naszej grupy może być gdziekolwiek w promieniu dobrych kilkudziesięciu kilometrów.

– Dużo was było?

– Niespełna trzydzieści osób. Przed burzą.

– A co będzie... jeśli nikogo nie znajdziecie? – spytał Frasier.

– To będzie trzeba poradzić sobie w inny sposób. Wszystko jest możliwe – odparł Nolan.

– Łatwo ci mówić – warknął nagle rozgorączkowany Emmet. – Trafiłeś do nas przez zasrany przypadek i nie masz w grupie tego, co mam ja – żony, dzieci, przyjaciół. I gówno cię obchodzi, co się z nimi stanie. A mnie nie! Cholera, oni nie mogą zginąć...

– Nie o to mi chodzi, laluniu – powiedział Thayer. – Po prostu staram się myśleć logicznie. Nie posądzaj mnie o bycie świnią. Kto, do diabła, uratował ci wczoraj życie? No?

– Może po prostu trzęsłeś portkami z samotności...– wyszeptał Emmet.

– Cicho! – przerwał kłótnię Gordon. – Gdzie jak gdzie, ale w moim pieprzonym samochodzie nie musicie paplać jak baby! Radzę twojemu przyjacielowi – zwrócił się do Thayera – żeby dobrze się przespał, bo gorączka miesza mu w łepetynie.

Zapadło przykre milczenie, trwające przez następnych kilkanaście minut, a może nawet znacznie dłużej, bo jak to zwykle bywa w nieprzyjemnych sytuacjach, czas ciągnął się niemiłosiernie.

Jechali wąską drogą, wzdłuż której rozciągał się nierówny, pagórkowaty teren, pełen wzniesień, kotlin, jarów i małych, zasypanych śniegiem lasów, z rzadka porastających rozległe łąki. Emmet wpatrywał się niewidzącym, zmęczonym wzrokiem w monotonny krajobraz za oknem. Wydawało się, że zatracił kontakt z rzeczywistością, ale nagle drgnął i wydał z siebie cichy, urwany jęk, czy może raczej westchnienie bólu.

– Zatrzymaj się! Natychmiast! – wrzasnął, tarmosząc zdezorientowanego Gordona za rękaw. – Stój, do cholery! Tam coś jest! – krzyczał nerwowo, podczas gdy Thayer próbował go uspokoić Wreszcie Frasier zahamował i wyłączył silnik.

– Wychodźcie – ponaglał ich Emmet. – Tam coś było, daję głowę, że widziałem obóz!

– Majaczysz – mruknął Thayer, ale wziął broń i wyszedł na zewnątrz, gdzie natychmiast uderzył go bezlitosny, mroźny podmuch. Gordon poszedł za jego przykładem, zniechęcony i zrezygnowany. Tymczasem w Emmeta zdawały się wstępować nowe siły. Mimo osłabienia i pulsującego bólu pod czaszką, poprowadził ich bez wahania.

Z drogi dało się zauważyć jedynie płytki żleb, a w nim niewyraźne, majaczące kształty, przypominające coś w rodzaju chaotycznego, zaniedbanego śmietniska. Dopiero z bliska widać było, co naprawdę kryje się w tym miejscu.

Plamy krwi na śniegu. Podarte, na wpół spalone strzępy namiotów, rozrzucone dookoła dziecięce zabawki i plastykowe lalki z rozczochranymi fryzurami. Swąd spalenizny.

I ciała. Zakrwawione i nieruchome. Większość z nich naga, albo półnaga, okryta jedynie strzępami bielizny. Napastnicy zabrali co tylko mogli – ubrania, jedzenie, opał, naczynia.

Gordon Frasier milczał. Ale jednocześnie czekał na jakikolwiek, choćby i bolesny wybuch. Aby wreszcie skończyła się ta cholerna cisza.

Nie czekał długo. Emmet wyrwał się do przodu nagłym, niepohamowanym susem.

– Skurwysyny – mamrotał coraz głośniej, aż głos odbił się echem od ścian wąwozu. – Wszystkich wybili! Skurwiele... – dalej nie miał siły miotać przekleństw, które zamieniły się w szloch.

– To... – zaczął Gordon, mierząc wzrokiem pobojowisko.

– Tak – westchnął Thayer. – To nasza grupa. I jego żona, i dzieci.

Emmet jak w malignie mijał kolejne, zesztywniałe zwłoki, szepcząc do siebie imiona zmarłych. Wreszcie opadł na kolana nad nagim ciałem kobiety.

– Bethany... Bethany... Miałaś czekać... Dlaczego? Dlaczego te skurwysyny to zrobiły!? Gdzie był Bóg!?

– Stul pysk! – warknął Gordon zimno. – Ściągniesz na nas niebezpieczeństwo! – syknął i chwycił Emmeta za rękę, po czym wykręcił ją aż w śnieg. – Uspokój się, dobrze?

Emmet ucichł, ale w jego oczach narastał dziwny błysk. Nolan Thayer milcząc przypatrywał się z boku. Nie był specjalnie mocno związany z Emmetem i resztą jego grupy, dołączył do nich całkiem niedawno. Za sobą miał kawał życia spędzonego na włóczędze, życia pozbawionego stałej pracy, zamieszkania i trwałych znajomości. Teraz jednak wyraźnie poczuł coś , co rzadko gościło w jego sercu – żal, taki żal, przy którym z trudem powstrzymujemy się od płaczu. A ten cały Gordon Frasier, człowiek o którym właściwie nic nie wiedzieli, wciąż zachowywał spokój. Niemal tak zimny, jak śnieg po którym stąpali.

Nagle Thayer ocknął się z zamyślenia. Kątem oka dostrzegł ruch, niedaleko. Trwało to ułamek sekundy, ale było silniejsze niż każdy inny alarm – teraz ludzie szybko uczyli się czujności.

– Hieny! – krzyknął, a Gordon i Emmet wzdrygnęli się niczym porażeni prądem.

Twarze ludzi, którzy wyłonili się zza ośnieżonych głazów otaczających brzegi wąwozu przywodziły na myśl groteskowe karykatury. Pokryte były nie tylko brudem, ale i osobliwymi malowidłami i tatuażami, wykonanymi prymitywną techniką. Nolan Thayer poczuł się jak w epoce kamienia łupanego.

Wylegli zza głazów jak stado dzikich, wygłodniałych zwierząt. Ubrani w resztki dżinsów i dresów, połączone podartymi futrami, szalami i czapkami, zebranymi w całkiem przypadkowy sposób. Niektórzy posiadali broń palną, innym pozostały prymitywne łuki oraz noże i pałki.

Nie zanosiło się na to, żeby mieli zamiar dyskutować z Gordonem, Nolanem i Emmetem. Zdawali się kierować bardziej instynktem niż rozumem, ich atak był chaotyczny, a nade wszystko – wściekły i niepohamowany. Nolan odniósł nawet wrażenie, że również ich język uległ głębokiej degradacji – zamiast zdań i słów posługiwali się głównie gestami i hałaśliwymi okrzykami, jakby nic więcej nie było im już potrzebne...

– Odwrót! Spieprzamy stąd! – ryknął Gordon i nie czekając na nic, sam rzucił się w stronę drogi, gdzie pozostawili jeepa. Ciężko było biegać, grzęznąc w śniegu, a tymczasem pociski napastników ze świstem przecinały powietrze, chybiając jak dotąd nie więcej niż o kilka centymetrów.

Gordon obejrzał się i nie dalej niż dwadzieścia metrów od siebie ujrzał Nolana Thayera, który padał właśnie na ziemię. W jego plecach widniała rana wielkości pięści, tryskająca strumieniem krew wsiąkała w śnieg. Kule dum-dum, pomyślał . W ostatnich czasach modne było nacinanie płaszcza zwykłych pocisków – skuteczność trafienia była wówczas o wiele większa. Nolana nie miał cienia szansy.

Gordon miał wrażenie, że biegnie najszybciej jak może, ale w rzeczywistości potykał się co chwilę. Nagle dojrzał obok siebie Emmeta. Z jego ramienia sterczała prymitywna strzała. Gordon zaklął siarczyście i chwycił rannego, nie namyślając się zbyt wiele. Podniósł głowę – do jeepa zostało już tylko kilka metrów...

...Tamci dali za wygraną, kiedy dostrzegli, ze nie uda im się dopaść ofiar, zanim zbliżą się do samochodu. Obawiali się zapewne ukrytej w nim broni. Frasier umieścił półżywego Emmeta na siedzeniu, a potem wyjrzał przez okno i zadrżał. Napastnicy obsiedli ciało Thayera tak jak stado mrówek obsiada żuka, albo jeszcze gorzej – jak rój much zżerający padlinę. To ostatnie skojarzenie przyprawiło Gordona o mdłości. Przekręcił kluczyk i ruszył z miejsca, dla pewności strzelając przez okno do kilku najbardziej zdesperowanych dzikusów. A potem jechał jak szalony, nie zwracając uwagi na wstrząsy, zaspy, gałęzie i wszelkie inne przeszkody. Później nie pamiętał nawet, czy myślał, czy może raczej kierował się takim samym instynktem jak ci, którzy przed chwilą go ścigali.

 

Lampka rezerwy paliwowej świeciła się już bardzo długo, stanowczo zbyt długo. A wszędzie dookoła ani kropli benzyny – jedynie dzikie, niemal niezamieszkane pustkowie. Nawet jeśli zdarzyło się minąć pojedyncze farmy bądź szałasy, to ich żałosny stan nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że nie ma w nich nic poza śniegiem i kurzem. Tymczasem drogocenne kropelki naftowego eliksiru były już na wyczerpaniu. Aż w końcu musiał nadejść ten moment, kiedy silnik zakaszlał jeszcze przez chwilę, po to tylko by zaraz zamilknąć ostatecznie. Jeep stanął na ośnieżonej drodze, nieruchomy i – w praktyce – martwy.

Gordon rzucił się do bagażnika, przeszukał każdy schowek, worek i popielniczkę, mając irracjonalną nadzieję, że znajdzie jeszcze coś przydatnego. Wreszcie zaklął , zabrał najpotrzebniejszy sprzęt i chwycił Emmeta. Ten nie dawał żadnych znaków życia poza nikłym oddechem. Dopiero na dworze, owiany zimnym wiatrem otworzył oczy i zaczął coś mamrotać. Gordon nachylił się do jego ucha i spróbował wyłowić jakieś słowa.

– Kto to był... Kto nas gonił? Thayer...

– Nikt – mruknął Frasier. – Tylko pieprzeni bandyci. Zabili Thayera.

– Ja wiem jacy bandyci... No, powiedz! Jacy! Druga fala! – wrzasnął Emmet w gorączce.

Gordon nie odpowiadał na jego pytania. Bez słów krzątał się wokół pojazdu, pozwalając rannemu wykrzyczeć się do woli, co zresztą nie trwało długo. Oczywiście mógłby mówić o tym wszystkim, co zaszło. O drugiej fali – najgorszych mętach, po których przychodziły już tylko owady. Drugą falą nazywano najbardziej zdesperowanych bandziorów, swoistych padlinożerców, rabujących pogorzeliska, zwłoki, pobojowiska. Gordon wiedział, do czego są zdolni. Nawet do ludożerstwa. Dlatego nazywano ich hienami.

Noc spędzili przy samochodzie. Najpierw zepchnęli go na pobocze, a potem rozpalili ognisko. A właściwie Gordon rozpalił, ponieważ Emmet zachowywał się tak, jakby go nie było. Wyrwał się odrętwienia dopiero gdy zapłonął ogień. Buzujące płomienie ogrzały zziębnięte ciała i nieco rozświetliły narastający mrok.

– Dlaczego zabrałeś mnie ze sobą? – spytał nagle Emmet. Jego głos brzmiał słabo, ale po raz pierwszy od dłuższego czasu pobrzmiewała w nim nuta trzeźwości.

– Chcesz, to wracaj do tych dzikusów – odparł Gordon.

– Nie o to chodzi, wiesz dobrze. Przecież mogłeś mnie zostawić, a nie taszczyć ze sobą taki nieporęczny tłumok.

– Słuchaj, stary – Gordon wreszcie zaszczycił Emmeta spojrzeniem – Może i nie jestem najmilszym gościem, ale nie jestem też skurwysynem. A zostawienie cię tym dzikusom byłoby skurwysyństwem w najgorszym rodzaju. Poza tym, możesz się przydać.

– Jeśli przeżyję – mruknął Emmet, a potem zmienił temat. – Dlaczego podróżowałeś sam?

– Tak wyszło.

– Skąd jesteś?

– Z Florydy. Ale ostatnio mieszkałem w Detroit. Dopóki nie zwiałem.

– Jak tam było?

– Tak, jak tu. A nawet gorzej. Kiedy nadeszły mrozy, ludzi ogarnęła panika. I tak już byli nędzarzami, a teraz zaczął się głód. Fabryki bankrutowały, burmistrzowie zmieniali się co tydzień, jednym słowem – wszystko zeszło na psy. Nawet żarcia nie było, bo podobno Indianie przejmowali transporty żywności. Wiesz, tam już po prostu nie dało się żyć.

– Nigdzie się nie da. Wszystko to już dawno temu straciło sens. Codziennie wleczemy się naprzód bez żadnego celu i podtrzymujemy się na duchu złudzeniami, że znajdziemy jakąś lepszą ziemię, jakikolwiek cel, chociaż jak okiem sięgnąć nie ma już nic wartościowego.

– Jaka jest twoja alternatywna propozycja?

– Nie ma. Po prostu chciałem ci uświadomić, że żyjemy na samym końcu końca. To już tylko dogasanie

Frasier milczał przez chwilę, aż wreszcie się odezwał:

– Całe życie jest dogasaniem. A jednak ja chcę iść i przynajmniej mam nadzieję, że gdzieś musi być choć trochę lepiej. Nawet, jeśli się mylę, to i tak nic nie stracę. Wiesz, czemu muszę iść? Bo jeszcze żyję. Bo leży to w naszej cholernej, ludzkiej naturze.

Milczeli przez kilka długich chwil chwile. Wreszcie Emmet znów odezwał się cichym, ledwo słyszalnym głosem:

– Nie masz żadnej rodziny? Nikogo?

Frasier pokręcił w milczeniu głową.

– A ja... miałem. Bethany, Lisa i Tom. Do cholery, oni byli wszystkim co mi zostało! Mieszkaliśmy na przedmieściach Chicago, a ja byłem prawnikiem – wiesz, takim nadzianym dupkiem w garniturku, który załatwiał sprawy rozwodowe jeszcze bardziej nadzianych dupków. A potem wszystko diabli wzięli! Co ty byś zrobił, gdyby wszystko ci się tak zawaliło?! – we wzroku Emmeta znów błysnęło szaleństwo.

Gordon nie odpowiedział. Nie lubił mówić o sobie. Nienawidził uzewnętrzniania się. Życie z każdym dniem coraz bardziej okrywało go szczelnym, lodowym pancerzem. A jednak nawet jego czasem nawiedzały wspomnienia z przeszłości. Co zrobiłby, gdyby wszystko się zawaliło? Lepiej spytać, co zrobił. Co zrobił wtedy, gdy stracił dziewczynę, gdy studia przerywały mu kolejne rozruchy i rewolty, co zrobił po śmierci rodziców, po odsiadce w więzieniu? Tylko wzmacniał pancerz. Kompletnie inaczej niż Emmet, ale taką miał naturę. I w ten sposób po latach stał się właśnie taki – odgrodzony od świata. Niczym starożytny gnostyk, traktujący świat jak coś obcego. I nie myślący o sobie inaczej niż "on, pieprzony Gordon Frasier". Nie dlatego, żeby uważał się za gorszego od innych ludzi, ale dlatego, że wszystkich postrzegał na tym samym, pieprzonym poziomie.

Emmet płakał. Płakał jak dziecko. Ma rację, pomyślał Gordon. Jest dupkiem, ale nic już na to nie poradzi. Biedaczyna, nadal żyje, a przynajmniej próbuje żyć w świecie białych kołnierzyków, indeksów giełdowych, seriali telewizyjnych i podmiejskich domków. I nie może zrozumieć, dlaczego jego sen rozwiał się tak nagle i szybko.

 

Następnych kilka dni spędzili, włócząc się po zaśnieżonych pustkowiach. W gruncie rzeczy nie wiedzieli nawet, w jakim są stanie. Pamiętali tylko o tym, żeby wciąż i wciąż iść na południe. Niekiedy widywali w oddali indiańskie ogniska, tam jednak woleli się nie zbliżać. Od kiedy plemiona czerwonoskórych przypomniały sobie o swej chwalebnej przeszłości i wykopały topory wojenne, na środkowym zachodzie odżyły zdawałoby się dawno zapomniane konflikty. Indiańscy partyzanci zdobywali rezerwaty, napadali na jednostki wojskowe i transporty żywności do odciętych przez zimę obszarów, a zamachy terrorystyczne w wielkich miastach bynajmniej nie należały do rzadkości. Doszło do tego, że w niektórych prowincjonalnych miasteczkach Kansas i Kolorado starym zwyczajem płacono dolarami za skalp czerwonoskórego. Tymczasem rząd w Waszyngtonie zajęty był wojną z południowcami, a indiańska partyzantka, Ekologiczna Republika Kalifornii, mormońskie państwo Utah i zagubione gdzieś w górach stany północno-zachodnie były już stanowczo zbyt daleko, by miał na nie jakikolwiek wpływ. Całości dopełniały wieczne utarczki z władzami Nowego Jeruzalem (dokąd ściągały tłumy uchodźców z Izraela), a także mnożące się napady Latynosów i Czarnych na co bogatsze dzielnice wielkich miast. Jakby tego wszystkiego było mało, potężna fala mrozów skuła niemal całą północną Amerykę i podobno tyłki odmarzały nawet Meksykanom, a co dopiero jankesom. Były jeszcze jakieś stany, ale na pewno nie były to Stany Zjednoczone. A gdzieś w tym wielkim, rozbitym kraju, na zaśnieżonym pustkowiu, los porzucił pieprzonego Gordona Frasiera i pewnego dupka, Emmeta Wilkinsona, znaczących dla świata (nawet w swoim własnym mniemaniu) mniej niż nic...

Śnieg wciąż padał. Dni były nieznośnie jednostajne i ponure. Jedli coraz mniej – resztki zapasów i to, co zdołali upolować. Przeważnie drobne ptactwo, które przyrządzali byle jak i spożywali na wpół surowe. Emmet był w coraz gorszym stanie. Gorączka narastała, nękały go bóle głowy i niestrawność. Rany nie chciały się goić

Którejś nocy (już dawno stracili rachubę czasu i nie mieli pojęcia, jak długo tak się włóczą) Emmet obudził się z krzykiem. Nie mógł powstrzymać uporczywego, nerwowego drżenia rąk, siedział skulony i nieruchomy – zdołał jedynie zbliżyć się do dogasającego ogniska.

– Emmet, co ci jest? – spytał Gordon z niepokojem.

– Nic. Zupełnie nic...

– Cholera, oszukujesz samego siebie i próbujesz mnie!

Emmet westchnął i wyszeptał powoli:

– Wczoraj śniła mi się żona. Przedwczoraj dzieci i połowa przyjaciół, z których żaden już nie żyje. Każdej nocy śnią mi się coraz bardziej dokładnie.

– To już przeszłość, Emmet.

– Wiem! Wiem, że to przeszłość! I co z tego?! Tamto przynajmniej miało jakiś sens, a teraz... Zapewniam cię, że... – nie skończył, jego wybuch umilkł równie gwałtownie, jak się zaczął. Znów powrócił ten sam błędny wzrok i zamyślenie.

Minęły dwie godziny. Zaczynał się dzień – ponury, zimny i mglisty. Przeprawiali się przez las porastający strome zbocza i jary. Błądzili w zaśnieżonych bezdrożach, nie odzywając się do siebie. Aż wreszcie dotarli do niewielkiej doliny, na której dnie dogasały resztki niewielkiego miasteczka – wyglądające jak czarny, chorobliwy wrzód na białym ciele, wrzód dymiący i cuchnący spalenizną. Zeszli w dół i rozejrzeli się po pogorzelisku. Zwęglone zwłoki, resztki ubrań, sprzętów domowych. Zgniecione, osmalone samochody. Ani żywej duszy. Nie przeraził ich sam widok szczątków, ale raczej ich ilość i świadomość tego, jak nagła i niespodziewana musiała być śmierć tych ludzi.

– Indianie – mruknął Frasier. – Albo zwykłe bandziory. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? – dodał, odwracając się i odruchowo szukając wzrokiem Wilkinsona. Nie było go.

Gordon parsknął przekleństwem i zaczął gorączkowo przeszukiwać ruiny. Po kilku minutach dojrzał towarzysza. Stał po kolana w śnieżnej zaspie, twarz i ręce miał podrapane do krwi, a wzrok – szklisty i niewidzący. W ręku ściskał jakiś przedmiot, do którego coś mamrotał. Była to sczerniała, na wpół spalona czaszka, pokryta siecią spękań i szczerząca szczerbate szczęki. Emmet wpatrywał się uporczywym wzrokiem w czarne, niewidzące oczodoły.

Frasier zabrał go stamtąd, niemal całkiem bezwolnego i obojętnego. A on nie zauważył jego obecności, wydawał się dryfować we własnych wizjach. Zataczał się jak pijany i nie reagował na żadne bodźce. Aż nagle stanął jak wryty.

Zapadła cisza. Może trwało to kilka sekund, a może znacznie dłużej, niemniej w pewnym momencie wargi Emmeta wykrzywiły się w skurczu, a struga gęstej śliny pociekła z kącika ust. A potem mężczyzna zaczął krzyczeć nieludzkim głosem, brzmiącym jak upiorny, mechaniczny zgrzyt. Rzucił się dzikim pędem przed siebie . Zanim Gordon zareagował zdążył zniknąć we mgle i w mroku.

Gordon ruszył po chwili jego śladem, w kierunku, gdzie wydawało mu się, że w ciemności majaczy niewyraźna, oddalająca się sylwetka. Przyspieszył, kiedy nagle zniknęła, jakby zapadła się pod ziemię.

Biegł ostrożnie, na szczęście. Gdy dobiegł na miejsce, udało mu się zatrzymać w ostatniej chwili.

 

Urwisko było strome, niemal pionowe. Przepaść nie była zbyt szeroka, ale za to wyżłobiona w głąb – a dno tonęło w półmroku i mgle. Gordon usiadł na skraju i poczuł dziwną słabość w sercu.

Teraz rzeczywiście był sam.

 

To, co działo się później, było jak halucynacja, jak odległy, niewyraźny sen. Robił coś – szedł, rozpalał ogniska, przeszukiwał opuszczone chałupy, polował – ale robił to bezmyślnie, odruchowo, jakby w ostatnich przejawach instynktu samozachowawczego, który nie pozwalał mu skończyć tak, jak Emmet.

Nie liczył dni, całkiem już zatracił orientację w czasie. Dwukrotnie był atakowany – najpierw przez jakiegoś całkiem oderwanego od rzeczywistości wariata, potem przez pstrokatą bandę złożoną głównie z Latynosów i Murzynów. Wariata było mu nawet trochę żal, dlatego zbiegł bez walki, długo jeszcze słysząc w okolicy bezsensowne, pojedyncze wystrzały zdesperowanego człowieka. Natomiast tamci byli niezmordowani przez dobrych kilka godzin – ścigali Gordona wśród skał i lasów, rozdzielali się i znów łączyli, próbowali go otoczyć. Sam dobrze nie pamiętał, jak z tego wyszedł. Wiedział tylko, że postrzelił dwóch lub trzech, a potem długo, długo na przemian biegł i maszerował w przypadkowo obranym kierunku.

Wreszcie dotarł do miasta. Tablica z nazwą miejscowości leżała w poprzek szosy, strzaskana i zardzewiała. Tak więc nie dowiedział się nawet, dokąd właściwie dotarł.

Miasto rozciągało się w dolinie, było całkiem spore – najpierw przedmieścia zbudowane z małych, koślawych domków jednorodzinnych, dalej gęstsza zabudowa, jakieś baraki, magazyny, kilka niezbyt wysokich biurowców.

Najpierw uderzyła go cisza – kompletna cisza. Śnieg powoli topniał, nadeszła odwilż i okolica tonęła w błocie. Nigdzie jednak nie było ludzkich śladów. Wszystko wyglądało na nieruszane od dawna, opuszczone i zaniedbane. Wrażenie było piorunujące. Owszem, widywał już wyludnione miasta-widma, ale były to jedynie małe osady na pustkowiu, zwykle zresztą zamieszkane przez ćpunów i inne męty. A tutaj zetknął się z całkiem sporym, normalnym miastem, które wyglądało na wymarłe. Długo chodził ulicami, a ślady, które zostawiał, były jedynymi.

Oglądał puste witryny dawno nieczynnych sklepów, zdemolowane budynki, zaniedbane podwórza. Wsłuchiwał się w ciszę jak zafascynowany. Przeszukał kilka budynków, kilka klatek schodowych i sklepów – nigdzie jednak nie znalazł ani broni, ani jedzenia czy ubrań – a tylko to go interesowało. Nie miał natomiast czasu i ochoty na oglądanie pustych mebli i magazynów. Zapewne mieszkańcy opuścili miasto zabierając ze sobą wszystko, co mogło się przydać w czasie wędrówki. Teraz trudno było ocenić, czemu zdecydowali się na taki krok. Atak Indian? Epidemia? Wojna?

Wojna... Widocznie wojna północy z południem jeszcze tu nie dotarła, ale ludzie woleli być przewidujący ...

Miasto przecinała rzeka – teraz na wpół zamarznięta. Ponad rzeką wznosił się most, który wyglądał na zaniedbany i zniszczony. Liszaje grzybów i mchów porastały go z każdej strony, rozsadzając kruszejące cegły. Całość sprawiała wrażenie konstrukcji chylącej się ku upadkowi. To wrażenie było tak silne , że Frasier na drugą stronę niemal przebiegł, obawiając się nagłego zawalenia.

A jednak nie był tu sam. Przeszedłszy przez most, dostrzegł przygarbioną, chudą postać, powoli drepczącą nad brzegiem rzeki i niewyraźnie do siebie mamroczącą. Gordon podszedł bliżej i zobaczył, że ma do czynienia ze starcem – zniedołężniałym starcem o długiej, siwej brodzie i rzadkich, lecz równie długich włosach, które wraz z kosturem, tobołkiem i szarym płaszczem nadawały mu iście patriarchalny wygląd. Frasier drgnął, gdy tamten odwrócił się do niego i pierwszy przemówił ochrypłym głosem:

– Witaj, bracie. Co sprowadza cię w niegościnne progi Umarłych Miast? Czy to zrządzenie losu, czy Boży Plan sprawił, że spotkaliśmy się tutaj? – wyszeptał, a Frasiera zatkało na kilka chwil.

– Jestem z daleka, z... – zastanowił się przez chwilę – ...z Detroit – odparł zgodnie z prawdą.

– Znam... – zamyślił się dziadek – To daleko na północy, gdzie śnieżne zamiecie zapewne nie dają teraz spać twej rodzinie...

– Ja nie mam rodziny.

– Tak, jak i ja. Samotnicy, wędrowcy bez końca, przemierzający niegościnną ziemię, dotkniętą gniewem bożym. Jałową ziemię. Powiedz mi, w czym znajdujesz ukojenie, synu?

Frasier nie za bardzo wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie. Starzec wydawał się nieco zwariowany, pogrążony we własnych, religijnych rozmyślaniach. Zresztą nie czekał na odpowiedź Gordona. Sam zaczął mówić:

– Ten, który łowi zagubione dusze – oto on daje mi ukojenie. Świadomość, że życie w tym padole przemija, a po nim jest coś więcej – to daje mi ukojenie.

Frasier nie pamiętał potem, jak to się stało, że został z tym zmęczonym człowiekiem o twarzy pooranej zmarszczkami i wędrował z nim przez milczące miasto. To wszystko znów było jak sen, a on nie potrafił oddać jednym słowem uczucia, jakie go wypełniało. Miał to słowo na końcu języka, ale za każdym razem to nie było to. Porzucił więc próżne refleksje nad samym sobą i spróbował wrócić do rzeczywistości. Odnalazł się, wciąż w towarzystwie starca, na czymś w rodzaju rynku, otoczonego rozbitymi, świecącymi pustką witrynami sklepów. Zapadał już zmierzch, a Frasier dojrzał przemykające pod ścianami budynków cienie dziwnie zniekształconych, nerwowych postaci. Wkrótce zresztą dojrzał dwie lub trzy niewielkie grupki wynędzniałych ludzi, żyjących zapewne w mieście. Tymczasem starzec jakby na chwilę otrzeźwiał ze swych pobożnych medytacji.

– Nie zbliżajmy się, synu – mruknął – To ghule. Wiesz, tak ich nazywają na południu. Tak naprawdę to ludzie. Przynajmniej byli nimi kiedyś. Teraz nocami walczą o pożywienie ze szczurami, sępami i innymi ścierwojadami.

– A więc jednak to miasto nie jest całkiem martwe – odezwał się Gordon po raz pierwszy od spotkania ze starcem rozpoczynając konwersację.

Stary westchnął, trudno rzec, czy ze smutkiem, czy bardziej z politowaniem i odpowiedział:

– Czy zwłoki toczone przez robactwo stają się żywe?

Frasier nie odpowiedział, ale jeszcze tego samego dnia opuścili miasto, kierując się – jak cały czas – na południe.

 

Starzec bynajmniej nie był w dobrej formie. Przez następne dwa dni coraz bardziej odpływał w krainę swych rozmyślań i dziwnych, szeptanych drżącymi wargami modlitw. Byli w Teksasie, o czym świadczyły tablice informacyjne na drogach. Wojna musiała już tu dotrzeć – napotykali ruiny budynków i spalone farmy, a starzec upierał się, że dojrzał gdzieś w oddali manewrujących jankesów.

Którejś nocy stracił siły. Schronili się przed deszczem w opuszczonej stodole, zapomnianej chyba przez Boga i ludzi, ale przynajmniej zapewniającej dach nad głową. Niewielką pociechą dla Gordona było to, że w ciągu kilkunastu minionych dni mrozy zelżały, a wręcz ustały, natomiast śnieg stopniał, zastąpiony przez szaroburą, błotnistą pluchę. W wymarłym mieście znaleźli jedynie kilka konserw i worek kartofli, porzuconych w jakimś brudnym składziku. Być może ktoś o nich zapomniał, być może były pieczołowicie zebrane przez ghuli – Frasier nie myślał o tym. Liczyło się tylko to, żeby zdobyć coś do zjedzenia. Teraz dokańczali te nikłe zapasy – Frasier żuł tłuste mięso z konserw, a dziadek kazał sobie przypiec kilka ziemniaków, które teraz powoli gryzł bezzębnymi wargami.

– Synu – odezwał się nagle – To już mój koniec... Szukałem drogi, szukałem światła, a nie znalazłem. Panie, z głębokości wołam, z głębokości.

– Cicho, dziadku – mruknął Gordon. – Jeszcze trochę pociągniecie. Byle do wiosny, a potem... – sam w to nie wierzył, patrząc na chorego, na jego drżące, wychudzone dłonie i błędny wzrok, błyszczący albo szaleństwem, albo... wiarą i nadzieją. Przynajmniej takie wrażenie odnosił Frasier.

– Czytujesz książki, przyjacielu? – spytał starzec.

– Czasem... To znaczy, kiedyś czytałem sporo...

– To dobrze, bo sądziłem, że w tych zepsutych czasach nikt już nic nie czyta. Masz mój tobołek, przyjacielu. Wyjmij tę książkę i poczytaj mi... Nie, nie obojętnie gdzie... Daj.. – starzec wziął niewielki, podarty tomik, gorączkowo przerzucił kilka pożółkłych stron i wskazał długim, pokrzywionym palcem na wersy.

– To jakiś wiersz? – spytał Gordon.

– Piękny... Piękny wiersz... O zmierzchu, śmierci i nadziei. Kiedy umrę, a stanie się to jeszcze dziś, zabierz tę książkę i czytaj... Obiecasz mi?

– Obiecuję – mruknął Gordon i spojrzał na kartę tytułową. T.S. Eliot. Ziemia jałowa. Jak przez mgłę przypomniał sobie dawno minione lata, kiedy znajdował czas i nastrój na literaturę. Wśród wielu pozycji, jakie wtedy zaliczył, być może znajdowała się również ta. Westchnął i zaczął czytać:

Siedziałem na brzegu

Łowiąc ryby, wyschnięta równina poza mną,

Czy w końcu na mych ziemiach zaprowadzę ład?

– Gdzie indziej... – wyszeptał ledwo słyszalnym głosem starzec. Frasier przerzucił kilka kartek.

Tutaj nie można usiąść leżeć ani stać

I ciszy nie ma nawet w górach

Tylko bezpłodny suchy grzmot bez deszczu

I samotności nie ma nawet w górach

– To o nas wiersz... O naszych czasach... – wyjąkał chory, uśmiechnął się, a potem wydał z siebie ciche, chrapliwe westchnienie i wyzionął ducha. Frasier nie zareagował przez dobrych kilka minut. Przerzucał kartki i czytał kolejne ponure, smutne wersy. Na dworze robiło się coraz chłodniej, kapał deszcz. Zapadała noc. A w starej stodole słychać było już tylko jeden oddech.

 

Odwilż poczyniła spore postępy – mróz zelżał, wiatr ustał, a pod nogami chrzęścił brudny, topniejący śnieg zmieszany z błotem. Cała okolica pokryta była taką mazią, nieraz sięgającą prawie po kolana. Gordon starał się iść ostrożnie, ale nie dawało to większego rezultatu –w przemoczonych butach wciąż chlupotała woda. Nagle dojrzał w oddali ciemne kształty budowli. Całość wyglądała na coś w rodzaju farmy lub plantacji, ale z całą pewnością zniszczonej. Frasier przyśpieszył kroku. Im bardziej zbliżał się do ruin, tym bardziej narastał intensywny, drażniący nozdrza swąd spalenizny. Z daleka budynki plantacji wyglądały niczym czarne, bezkształtne plamy, lecz z bliska wyraźnie widać było pokryte sadzą schody, przepalone i poskręcane przedmioty walające się w promieniu kilkudziesięciu metrów, kawałeczki szkła, zgniecione dachy i mnóstwo innych elementów, które razem składały się na kompletnie zdewastowaną ruinę.

Wkroczył na teren, który jeszcze do niedawna był podwórzem lub może ogrodem. Czarna połać terenu, popiół niemal po kostki. Tuż obok ruiny domu i kilka budynków gospodarskich, które jakimś cudem ocalały od pożogi. Przynajmniej częściowo, bo i na nich widniały dziury i ciemne plamy spalenizny. Ostrożnie obchodził budynki, cały czas trzymając broń w pogotowiu. Z zawalonych ścian wystawała błękitno-czerwona flaga Nowej Konfederacji, a właściwie niewielki, podarty proporczyk. Widać jankesi nie zauważyli jej. Inaczej już dawno poszłaby z dymem. Całe to miejsce wyglądało na zupełnie opuszczone i wymarłe. Nawet ptaki zdawały się je omijać.

Na podwórzu walały się sterty gazet, w większości przepalonych lub mokrych. Frasier podniósł kilka z nich i z nudów zaczął przeglądać. Były to lokalne dzienniki i tygodniki z konfederackimi emblematami. Listy rannych, wieści z frontu i ze świata. Daty – sprzed kilkunastu, kilkudziesięciu dni. Może potem prasa przestała docierać w te okolice...

Londyn. Radykalny Front Demokratyczny kontynuuje szereg antymonarchistycznych zamachów – wczoraj zginęło dwóch prominentnych polityków partii torysów, na dziś przewidywane są kolejne akcje.

Coś drgnęło w pamięci Frasiera. Jakieś słowa, jakiś obraz. Szybko otworzył książkę starca i powiódł wzrokiem po tekście:

Walące się wieże

Jeruzalem Ateny Aleksandria

Wiedeń Londyn

I kawałek dalej:

Most Londyński wali się wali się wali się

Westchnął i rzucił gazetę w błoto. A potem wstał i opuścił farmę, nawet nie oglądając się za siebie. Po kilku kilometrach dojrzał budynki miasta – małej mieściny, typowej dla południowej prowincji. Ale zanim zdążył się zbliżyć, stanął jak wryty. Po szosie maszerowała powoli kolumna ludzi – żołnierzy w podartych mundurach i dziurawych butach. Nie minęło kilka sekund, a Frasier dostrzegł, że nie tyle maszerują ile raczej powłóczą nogami, nawet ze sobą nie rozmawiając. Gdzieniegdzie zwisały proporce konfederackie, mokre i przypominające bardziej kolorowe szmaty niż flagi.

Gdy przechodzili tuż koło niego – wynędzniali i zrezygnowani – rozglądał się jak szalony, wreszcie chwycił pierwszego lepszego za ramię.

– Co tu się dzieje? Jesteście ranni? Kto jest waszym dowódcą?

Mężczyzna spojrzał na niego pustym wzrokiem, odgarnął spocone, brudne kosmyki włosów z czoła.

– Nie ma już wojny. Wracamy. Jeśli chcesz się gdzieś zaciągnąć, zapomnij. Koniec...

– Pokój? Rozejm? Do cholery, przeszedłem cały kraj z północy na południe! – trajkotał Frasier, sam nie wiedząc, po co.

– Taco spalone. Tyler, Dallas i Fort Worth zrujnowane i zdobyte – wyliczał żołnierz – Podobno w Oklahomie walczą jeszcze milicje. Człowieku, tu nie ma dla ciebie nic. Odejdź, puść mnie. Mam dwa dni drogi do domu... Jeżeli mam jeszcze po co tam iść...

Odeszli w milczeniu, słaniając się na nogach, a Gordon Frasier szedł dalej przed siebie, na nic już nie zwracając uwagi. Otworzył znów tomik wierszy, nie mając pojęcia dlaczego to robi. Po prostu otworzył i zaczął czytać, wciąż idąc zniszczoną szosą.

My, wydrążeni ludzie

My, chochołowi ludzie

Razem się kołyszemy

Głowy napełnia nam słoma

Nic nie znaczy nasza mowa

Wydrążeni. To tego słowa wtedy szukał. Taki był. Przez chwilę miał ochotę rozedrzeć tę książkę na strzępy – za to, że była taka boleśnie prawdziwa, tak pasująca do tej rzeczywistości. Ale w ostatniej chwili jego uwagę odwróciły dziwne dźwięki, dobiegające z niedaleka. Rozejrzał się. Był już na rogatkach miasta. Tuż przy drodze, na dziwacznym podeście, złożonym z mnóstwa starych kapot, pęków słomy, zardzewiałych taczek i mnóstwa innych śmieci, stał mężczyzna w burych łachmanach. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat, choć niewykluczone, że naprawdę był młodszy. Miał przy sobie starą, wysłużoną gitarę i trzy grube, zakurzone książki w szarych oprawach. Jedna z nich była otwarta, a on czasem spoglądał do niej, doczytując zapomniane fragmenty tekstu. Gordon Frasier zasłuchał się w jego ochrypły, fałszywy śpiew, mgliście przypominając sobie powieść, z której pochodziły nucone wersy.

Śpiewak stał na górze śmieci, a nad nim wznosiło się sine, ponure niebo, zakryte płatami chmur. Czasem słowa mężczyzny nabierały melodii, czasem niemal całkowicie cichły. Aż nagle spojrzał na coś z niemym zachwytem w oczach. Oto chmury przesunęły się o skrawek niewielki, ale umożliwiający słonecznym promieniom przebicie się przez burą zasłonę. Jasny promień padł na szare ulice, resztki śniegu zalśniły, pogoda zaczęła się zmieniać.

A śpiewak żywiej uderzył w struny swego instrumentu i zanucił kolejną zwrotkę ze swej opasłej księgi:

Z popiołów strzelą znów ogniska

A mrok rozświetlą błyskawice

Złamany miecz swą moc odzyska

Król tułacz wróci na stolicę...

 

Cytaty pochodzą z "Ziemi Jałowej" T.S. Elliota i "Władcy pierścieni" Tolkiena

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 36 >