strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
PanTerka Zakużona Planeta
<<<strona 37>>>

 

Wilcza skała

 

 

Za oknem hulała zima, a przecież to powinna być już wiosna. Krzysiek wstał zza biurka i spojrzał za okno. Śnieg wirował, tworzył kominy wznoszące się i opadające. Usiadł znów przed komputerem. Rozmawiał z Albertem, kolegą ze szkoły umówili się, że mimo złej pogody pójdą jutro w góry. Zbliżała się wycieczka klasowa i chcieli poprawić kondycję. Rano Krzyśka obudziła melodyjka z koziołka matołka. Wstał, jak zawsze zrobił kanapki, napił się kawy, spakował sprzęt do plecaka i wyszedł. W autobusie czekał już Albert. Zastanawiali się gdzie pojadą. Wybrali stary zasypany śniegiem szlak do ich ulubionej chatki. Stała ona u podnóża polodowcowego kotła. Pogoda była świetna, wiał delikatny wiatr, zmrożony śnieg skrzypiał pod nogami. Wędrowcy cieszyli się każdą chwilą. Szli tak już dwie godziny, kiedy zauważyli ślady przed sobą. Były pogłębione i zniekształcone przez ciągłe zmiany temperatur, co na wiosnę było dość częstym zjawiskiem. Alberta zaintrygowała, inna rzecz:

– Widzisz jak się kończą? Kończą się w miejscu gdzie widziałem tego wilka.

– Przecież to się wydarzyło rok temu! Nie możesz pamiętać gdzie stał tamten wilk.

– Pamiętam, na linii tego starego pnia i "Wilczej skały".

– Znowu do tego wracasz. Twoje zwidy nie miały nic wspólnego z wypadkiem...

Piętnaście minut później siedzieli już na koralce, okrągłej skale leżącej w połowie drogi do noclegu. Albert jak zwykle wspiął się na jej szczyt, Krzysiek wolał stać opierając się o nią plecami. Słońce grzało przyjemnie ich twarze, chcieli się trochę opalić pierwszym letnim promykiem.

– Ślady ciągną się do naszej chatki – powiedział Albert, – ale, to oznacza, że zwierzę zostawiające ten trop wracało po swoich śladach, inaczej nie mogłyby się tak wyraźnie urywać pod "Wilczą skałą"

– Może śnieg zasypał je tam. Widzisz przecież te nawisy na krawędzi szczytu. Zdarzają się tutaj lawiny. Faktycznie śnieżne nawisy wisiały nad wyżłobieniami wyrytymi przez tysiące minionych zim.

Wkrótce ruszyli dalej w kierunku celu. Szli dość wolno, bo gruba warstwa śniegu, który w nocy napadał, utrudniała marsz. Czasami zapadali się po pas w zaspach. Po południu byli na miejscu. Słońce zachodziło za ośnieżonymi wzgórzami odbijającymi pomarańczowy kolor gwiazdy prosto w oczy przybyłych. Księżyc na razie jeszcze blady zapowiadał jasną noc, bo zbliżał się do pełni. W chatce było chłodno, od tygodni nikt tutaj nie nocował. Za szybami wisiały sople, a promienie słoneczne przechodząc przez nie tworzyły smugi w zakurzonym powietrzu. Albert rozebrał się, odstawił plecak pod grubo ciosany stół i zabrał się do rozpalania ognia. Krzysiek w tym czasie rąbał na noc drewno za oknem. Skończywszy rozgrzany pracą wszedł do izby. Położył buczynę obok kominka. Albert już podgrzewał wodę na zupki i herbatę. Usiedli tak obok siebie patrząc w płomienie. Krzysztof odezwał się pierwszy.

– Dobrze, że tu przyszliśmy by utrzymać naszą dawną tradycję.

– Tylko, dlaczego w takim okrojonym składzie? – Odparł z drżeniem w głosie Albert.

– Baśka i to jej straszenie o statystykach schodzenia lawin. To miało wpływ na decyzje wszystkich.

– Nie sądzę to coś jeszcze. Wszyscy mówili o jakimś złym przeczuciu...

– To podświadomość płata nam takie figle. Po tych opowieściach Baśki o lawinach sami

sprowadzili na siebie to uczucie. A poza tym, część ma przecież inne zajęcia, na przykład Jasiek z Natalią, a Stachu załapał pracę na wyciągu.

Woda w kociołku zaczęła bulgotać, Albert zalał kubki wrzątkiem. Z przyjemnością zajęli się gorącymi zupkami już nie dyskutując o ostrzeżeniach przyjaciół. Po kolacji dorzucili do kominka i wyszli z izby na dwór. Na zewnątrz krajobraz zmienił się niewiele, ale to żywe srebro księżyca odbijało się teraz od śniegu. W kotlinie u ich stóp widać było światła domów wypoczynkowych, teraz mieszkali w nich tylko stróże. Narciarze woleli inne miasta pełne pubów i nocnego życia.

Krzysiek spoglądając tak w dal ujrzał krótki błysk w pobliskich krzakach, jakby ktoś błysnął okulistyczną latarką. Przyjrzał się dokładniej zaroślom. Zaniechał jednak mówienia o tym Albertowi. Nie chciał potwierdzać jego wymysłów o zamieszkującym gdzieś tutaj wilku. Albert ujrzał podobny błysk na granicy położonego w dole świerkowego lasu. Również nie chciał o tym mówić pomyślał o wyobraźni i jej figlach.

W nocy obaj spali niespokojnie. Rano wypili po kawie dyskutując o planach odnośnie następnej wycieczki. Krzysiek wyszedł jako pierwszy na zimne, górskie, powietrze. Stojąc w drzwiach zobaczył znów ten pomarańczowy błysk. Błysk w ślepiach wilka, w którego istnienie nie wierzył. Warczał na niego w odległości kilku metrów, ukazując swoje żółte kły. Krzysiek stał jak wryty zwierzę również. Jedyną oznaką, że obaj żyją były obłoczki wydobywające się raz z ust człowieka raz ze szczęk mogących z łatwością powstrzymać ludzki oddech.

Przestraszony obejrzał się w kierunku Alberta. On stał tuż za nim. Na twarzy rysowała mu się mieszanka uczuć – radości, że miał rację i takiego samego strachu, jaki towarzyszył Krzyśkowi. Obaj zaczęli się powoli wycofywać do wnętrza chatki nie spuszczając wzroku z wilka. Zatrzasnęli za sobą drzwi i nasłuchiwali. Złowrogi warkot nie ustawał. Po pół godzinie trwania w bezruchu za drzwiami, Krzysiek zaproponował, by zajrzeć za próg. Przez okno nie było już widać zwierzęcia, jedynie ślady w kierunku lasu. Uchylili skrzypiące drzwi. Wyszli na zewnątrz Krzysiek rozglądał się niespokojnie. Albert był pewien, że wilka nie ma już w okolicy. Krzysiek spostrzegł coś w odległości trzystu metrów w kierunku skąd przyszli.

– Patrz tam to chyba ten wilk! – Krzyknął

Albert przyjrzał się dokładniej. Widział tylko wystające ze śniegu pnie. Jakiś ruch zwrócił jego uwagę. To był ten sam wilk obserwujący ich z pomarańczowym błyskiem w ślepiach. Spostrzegłszy ludzi naruszających jego teren umknął z ich pola widzenia.

– Widziałeś schował się przed nami – powiedział Albert – może będzie na nas czekał gdzieś w ukryciu by zaatakować?

– Nie sądzę, ale na wszelki wypadek powinniśmy wrócić szlakiem przez zielony pagórek. Jest tam dużo śniegu, ale damy radę zejść jeszcze dzisiaj.

– Przecież tam w zeszłym roku zeszła lawina i zdmuchnęła grupę z Warszawy. Oni mówili, że wywołał ją jakiś odległy skowyt. Może to ten wilk ją sprowadził, bo naruszyli jego teren polowań

– Albert! Znowu bredzisz! Atakował nas dzisiaj, bo byliśmy na jego terenie. Zgoda, ale zamierzone wywoływanie lawin to czysta fantazja.

Stali tak rozmawiając o tym, jaka trasa będzie bezpieczniejsza. Błysk miedzianych oczu przybliżył się na odległość kilkunastu metrów. Wyglądało to tak jakby przysłuchiwał się rozmowie turystów.

– Dobra, idziemy przez koralkę tak jak przyszliśmy – zadecydował Krzysiek – jest na tyle późno, a warunki ciężkie, że dzisiaj i tak nie przeszlibyśmy zielonym szlakiem przez pagórek. Noc w górach jest zdecydowanie gorsza od jakiegoś przestraszonego wilka.

Zabrali plecaki i sprzęt z chatki, zagasili palenisko. Wychodząc zamknęli dokładnie drzwi i ruszyli, sople topniały w promieniach południowego słońca. Idąc dyskutowali o zachowaniu gdyby znów atakował ich wilk. Obaj czuli w sobie dziwny niepokój. Krzysiek tłumaczył go sobie swoją teorią podświadomości i nucił pod nosem otherside redhotów. Albert natomiast starał się być maksymalnie uważny.

Na koralce rozpakowali kanapki i z chęcią zajadali wpatrując się w dal. Albert cały czas szukał wzrokiem wilka i dziwił się beztroskiemu zachowaniu Krzyśka. Rozległo się wycie niesione przez chłodne powietrze rezonujące w głowie każdego z wędrowców wywołujące skurcz żołądka i przyspieszające bicie serca. Daleko na "Wilczej skale" stał poranny gość z chatki. Wznosił pysk w górę, a okoliczne skały niosły jego pieśń po całej okolicy.

– Czy teraz uwierzyłeś, że to właśnie On wywołał lawinę w zeszłym roku?

– Chyba tak... – Odpowiedział niepewnym głosem, Krzysiek

Szli mimo wewnętrznej chęci odwrotu w kierunku wyjącego coraz głośniej wilka. Zbliżali się coraz bardziej do linii, którą wskazywał wczoraj Albert. Nagle złowieszczy śpiew wilka ustał tylko echo niosło jeszcze w dal te dźwięki. Obaj wznieśli głowy by zobaczyć, co spowodowało zamilknięcie drapieżnika.

Cisza wznosiła się teraz nad ich głowami nie było słychać nawet odległego ptasiego śpiewu, który o tej porze roku szczególnie się nasilał. Jedyne, co słyszeli to własne oddechy, szybkie i głośne, bo wzmocnione przez panującą ciszę. Zwierzę stało dalej na "Wilczej skale" i patrzyło się w dal gdzieś w kierunku skąd Krzysiek i Albert przyszli. Uszu Alberta doszło skrzypnięcie śniegu za plecami.

Odwrócił się szybko i ujrzał stojącego naprzeciw starca. Cera jego była śniada, twarz poprzecinana zmarszczkami zdradzała, że człowiek ten przez wiele lat odczuwał na sobie niszczące działanie wiatru tak jak góry wokół nich. Ubrany był w stary znoszony płaszcz wędrowcy, w prawej dłoni dzierżył sękaty kostur. Kiwnął na turystów, stanął przed nimi i bez słowa zaczął iść w kierunku, w którym wcześniej podążali. Krzysiek czując respekt do przybysza nie pytając o nic szedł za nim. Albert również ruszył bez słowa. Był przekonany, że nic im już nie grozi, że to sam Duch Gór pomaga im przejść. Ze szczytu wciąż patrzył z na nich wilk, lecz był bardzo niespokojny. Deptał w miejscu śnieg, wyglądało to tak jakby był targany sprzecznymi uczuciami. Albert czuł się teraz znacznie pewniej. Słyszał nawet świergolenie ptaków.

Nieznajomy stanął w miejscu tak nagle, że Krzysiek prawie na niego wpadł. Odwrócił się do nich twarzą i wskazał na skałę. Spojrzeli w tamtym kierunku i zobaczyli swojego niedawnego przewodnika z wilkiem u nogi, wyjącym znów w niebogłosy. Obcy pogłaskał zwierzę po grzbiecie i jeszcze raz w górach zaległa złowroga cisza. Krzysiek patrzył na to wszystko półprzytomnymi oczyma, wydawało mu się to wszystko nocną marą, niesamowitym snem. Wtem, rozległ się z "Wilczej skały" śmiech, tubalny, głęboki i nieprzyjemny. W chwilę po tym obok ciągłego śmiechu starca z kosturem Albert posłyszał ciche z początku dudnienie. To zaczęły obsuwać się nawisy ze zboczy. Krzyknął, by biec w bok do współtowarzysza, lecz ten zdawał się go nie słyszeć. Stał wpatrując się tępo w górę skąd nacierała na nich olbrzymia masa śniegu. Albert poczuł nagłe szarpnięcie coś wciągało go z olbrzymią siłą w dół, zachłysnął się zimnym powietrzem. Leciał tak ze śniegiem jeszcze chwilę czując, że zapada się coraz głębiej. Pomyślał o snach innych, o ostatnich wydarzeniach. Przytłumiony krzyk zrezygnowania dotarł do niego przez zwały śniegu, to Krzysiek – jego też zasypało.

Na skale stał wędrowiec z wiernym wilkiem u boku. Spojrzał w dół i zaśmiał się jeszcze raz. Odwrócił się i zaczął iść szlakiem w kierunku chaty. Nad zasypaną doliną stał już tylko wilk, wznosił ku niebu swoją pieśń żałobną. Krzysiek i Albert usłyszeli ją pod śniegiem myśląc o tym, co nieuniknione. Wiele jeszcze lat po tym wydarzeniu przyjaciele obu turystów słyszeli wycie wilka zimowymi nocami.

 

Komentuje Dominika Repeczko:

 

Przeczytałam tekst uważnie, bo taka moja rola. Solidnie od dechy do dechy, nawet dwa razy. A mimo to nie mogę powstrzymać cisnącego się na usta pytania: ale o co tu chodzi?! I naprawdę szczerze żałuję, że żaden z chłopców nie przeżył, bo może mogliby rzucić nieco światła na kwestię "co autor miał na myśli".

Dwóch kolegów wybiera się w góry celem poprawy swojej kondycji, przed klasową wycieczką, która ani chybi musi być jakimś okrutnym obozem kondycyjnym, albo innego przetrwania, skoro wymaga takiego przygotowania. No, ale niech... Na szlaku już chłopcy widzą ślady wilka, ucięte w jakiś ekstraordynaryjny sposób, też nie bardzo rozumiem, w jaki. Następnie w chatce odbywają krótką rozmowę o Baśce, statystykach schodzenia lawin i przeczuciach. Przychodzi wilk, patrzy, warczy i odchodzi. Zapada noc. Wstaje poranek. Przychodzi wilk. Nie do końca w to samo miejsce. Wyje. Chłopcy spotykają starca, który nakazuje im iść za sobą. Idą. Schodzi lawina. Chłopcy słyszą pod śniegiem pieśń żałobną wilka. Ich przyjaciele też ją słyszą. Parę lat później. I koniec to już jest.

I? Jakaś konkluzja? Sugestia? A może choć morał? Ewentualnie taki, że w górach schodzą lawiny i trzeba uważać. Fakt. Niezaprzeczalny nawet, tylko że w tym celu nie trzeba pisać opowiadania! Wystarczy znak postawić!

Zdobędę się na szczytową wręcz wyrozumiałość i powiem, że fabuła jest wielce miałka. Ciąg przyczynowo skutkowy – żaden. Dlaczego ten wilk? Nie wiadomo. Z jakich przyczyn sympatyczny staruszek postanowił wepchnąć dwóch smarkaczy wprost pod schodząca lawinę? Nie wiadomo tym bardziej. W zasadzie nic nie wiadomo, a najmniej już, o co w tym wszystkim chodzi. Jedyne co wiadomo niezaprzeczalnie to to, co bohaterowie jedli i pili, tych bowiem informacji autor udziela z zaskakującą regularnością.

Jakby tego było mało tekst i stylistycznie jest również nie do przyjęcia, takoż i gramatycznie. "Rano Krzyśka obudziła melodyjka z koziołka matołka." – rozumiem, że stał sobie koziołek matołek, a z jego wnętrza dobywała się melodyjka?

"W autobusie czekał już Albert. Zastanawiali się gdzie pojadą." – najpierw wsiedli, a potem się zastanawiali, gdzie ów autobus jedzie i dokąd pojadą? Czy może to był ich autobus i oni decydowali o wyborze trasy?

"Na twarzy rysowała mu się mieszanka uczuć – radości, że miał rację i takiego samego strachu, jaki towarzyszył Krzyśkowi". – na komentarz do rysującej się mieszanki zbrakło mi sił.

"Ubrany był w stary znoszony płaszcz wędrowcy, w prawej dłoni dzierżył sękaty kostur." – konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy co to jest: ta wędrowca!

"W chwilę po tym obok ciągłego śmiechu starca z kosturem Albert posłyszał ciche z początku dudnienie." – po kolei, był śmiech z kosturem... nie śmiech ze starcem i kosturem... też raczej nie... ale obok na pewno było dudnienie.

Mogłabym tak jeszcze długo, bo kwiatków z tekstu wystarczyłoby na spory komentarz, ale przecież nie chodzi o to, by był on dłuższy od samego tekstu. Wspomnę tylko jeszcze o zdaniach, głównie prostych, które wprowadzają irytującą rytmizację, o zaimkach używanych bez żadnych ograniczeń ale też i w sposób niezgodny z zasadami gramatyki i imiesłowach – bo wsadzić trzy do zdania, które nie jest w żadnym razie zdaniem złożonym, to sztuka jest niezaprzeczalnie.

Cały tekst robi wrażenie skrobniętego na kolanie, zadania domowego niezbyt pilnego ucznia i w kategorii "jak pisać nie należy" z pewnością otrzymałby wysokie notowania.

Zarazem jest to doskonały wręcz przykład, że w opowiadanie najprostszej i najkrótszej nawet historii trzeba włożyć trochę wysiłku i własnej pracy. Bo sam pomysł, to stanowczo za mało. Bardzo łatwo pogrzebać go bez śladu w lawinie błędów.

 

Dominika Repeczko

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 37 >