strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
EuGeniusz Dębski Na co wydać kasę
<<<strona 39>>>

 

Śmierć Magów z Yara (fragment)

 

 

Tiurugowie

 

Dorn obudził się pierwszy. Było jasno, ale promienie schowanego gdzieś za gęstym lasem słońca przechodziły nad polanką, przez co Malcon czuł się jak na dnie płytkiej, obszernej studni. Odrzucił skórę i strącił sterczące w niebo tyczki, wstał i pomachał zdrętwiałymi ramionami. Zigi nie było na polance. Malcon podszedł do worka i wyszukał w nim szczotkę i kościane zgrzebło, zbliżył się do Hombeta i wyrzucając sobie, że nie zrobił tego wczoraj, wyszczotkował konia, aż sierść zalśniła jak posrebrzona. Znalazł jeszcze jeden mały krzaczek, do którego przyprowadził Hombeta. Uderzenia kopyt zbudziły Hoka. Wstał wolno i nie mówiąc nic, obszedł polankę, znikając co jakiś czas w otaczających ją drzewach. Wynurzył się z lasu tuż przy Malconie i powiedział:

– Zachowujemy się jak głupcy. Nigdy więcej nie wolno nam postąpić tak lekkomyślnie jak wczoraj. Cudem jeszcze żyjemy. To kraina śmierci, a my dobrowolnie kładziemy głowy na pieniek.

– Możemy ufać zwierzętom, ale rzeczywiście powinniśmy być ostrożniejsi.

Malcon spakował worek. Osiodłał Hombeta i spojrzał na Hoka.

– Dobrze by było zdobyć konia dla ciebie.

– I broń.

Malcon wyjął zza pasa sztylet i rzucił go Hokowi.

– Masz przynajmniej to – i gdy Hok wsunął nóż za pas, dodał: – Wiesz może, gdzie mamy się kierować?

– Masz na myśli twierdzę Mezara?

Malcon pokiwał głową. Hok podszedł do dużego drzewa z jasną korą i zręcznie oderwał duży jej płat. Podszedł do Malcona i rozłożył korę na siodle.

– To jest Yara – powiedział i zatoczył ostrzem sztyletu okrąg z odciętą mniej więcej szóstą częścią. – Tu są góry, przez które przyszliśmy – kilkoma ukośnymi cięciami zaznaczył je na prostej części koła. – Na zachodzie granica Yara rozmywa się w morzu. Kiedyś Enda pływali po nim, teraz nie ma w nim nawet ryb, bo nie mogą żyć w zatrutej wodzie. Na wschodzie jest rzeka Besta, tam też darmo szukać wejścia czy wyjścia. Nad tą rzeką obozują Tiurugowie, obsiedli granicę i zrobili z niej mur nie do przebycia. Na południu są bagna i moczary. O tej części Yara wiem niewiele – westchnął. – A tu... wbił ostrze – ... jest twierdza Mezara. Tu... – przeniósł szpic sztyletu i wbił go ponownie – ... Lippysa. A tutaj Zacamela – podniósł nóż i przesunął korę bliżej Malcona. W cienkich rowkach cięć pobłyskiwał sok, czerniał na powietrzu, nacięte przez Hoka linie występowały coraz wyraźniej.

– Skąd to wszystko wiesz? – zapytał Malcom, odrywając wzrok od mapy.

– Od wielu pokoleń Enda wchodzą do Yara. Część wróciła, niektórzy okaleczeni przez Tiurugów, inni wracali sami. Każdy miał coś do opowiedzenia. Ale tylko jednemu udało się obejść całą Yara. Był ostatnim z oddziału i wiedział już, że sam niczego nie dokona. Chciał więc zdobyć jak najwięcej wiadomości, by wrócić tu z innymi. Tiurugowie złapali go już na grobli z madakami, tymi wiciami – wyjaśnił, widząc zmrużenie oczu Malcona. – Wydarli mu język, wyłupili oczy i zalali uszy roztopionym ołowiem. Obcięli mu też wszystkie palce i połowę stóp. Czołgał się jak robak i wyszedł z Yara. Przypadkiem znalazł go jeden z pasterzy, który miał żonę Enda. Okaleczony wojownik narysował przed śmiercią tę mapę. Trzymał w kikutach kij i rysował na ziemi linie, a gdy w końcu jeden Enda zrozumiał wszystko i pogłaskał go po twarzy, z pustych oczodołów popłynęły mu łzy. Umarł parę godzin później.

Malcon zwinął mapę w rurkę i wsunął za cholewę buta. Odwrócił się do Hoka, ale tamten szedł już wolno w stronę, z której weszli na polanę. Dogonił go i nic już nie powiedział. Starał się iść jak najciszej, Hombet równie ostrożnie stąpał po ziemi usłanej butwiejącymi, śliskimi liśćmi. Gęsty zaduch unosił się w powietrzu, ale za to gnijąca ściółka tłumiła odgłosy kroków. Szli tak dość długo, aż Hok nagle podniósł rękę i schylił się. Malcon zatrzymał się, rękę położył na rękojeści miecza. Widział, jak przygięty Hok zanurza się bezszelestnie w gęstwinie, ale słyszał tylko własny oddech i bicie serca. Czekał tak chwilę, potem puścił wodze i zrobił krok, napotykając Hoka, wynurzającego się spomiędzy listowia.

– Przejechali Tiurugowie – szepnął Enda. – Za chwilę pojedzie ich tylna straż, zawsze tak robią. Chyba skorzystamy z tego?

Malcon skinął głową i sięgnął po wiszący na plecach łuk, ale Hok pokręcił głową.

– Daj mi te skóry, na których spaliśmy w nocy – szepnął.

Malcon sięgnął do worka i wyszarpnął skóry. Hok przykucnął i zaczął szybko ciąć je na wąskie pasemka. Robił to bardzo zręcznie, Malcon pochylił się chcąc mu pomóc, ale zrozumiał, że będzie raczej przeszkadzał. Przyglądał się więc tylko. Hok pociął jedną skórę, powiązał pasemka w długi sznur zakończony rozgałęzieniem z pętlami. Zwinął cały sznur na łokciu i przysunął się do Malcona.

– Najczęściej jest ich trzech – czterech. Pierwszego ściągnę przy pomocy bogo – potrząsnął trzymanym w ręku sznurem. – Ty użyj łuku i zostanie nam tylko dwóch. Będę już miał broń. Zabijemy ich. Musimy zabić, jeśli któryś ucieknie i zawiadomi pozostałych, to Magowie postawią na nogi wszystkich Tiurugów, kobiety, dzieci i wszystkie swoje moce. Nic nas wtedy nie uratuje. Rozumiesz?

Malcon klepnął Hoka w ramię i pokazał palcem w kierunku drogi. Zostawili Hombeta i przeszli razem kilkadziesiąt kroków, potem Hok zatrzymał się i wskazał Malconowi kierunek. Sam poszedł nieco w bok. Malcon pojął, że Tiurugowie, zaatakowani przez Hoka, odwrócą się w jego stronę i wtedy on będzie musiał działać. Może zdąży nawet ustrzelić dwóch. Szybko zdjął łuk i założył cięciwę, wybrał trzy strzały, przyklęknął między dwoma krzewami i wychylił ostrożnie głowę. Droga była pusta. Żaden szelest w krzakach ani poruszenie liści nie zdradzało kryjówki Hoka. Malcon pomyślał, że jeśli tylna straż szybko nie nadjedzie, będą musieli zrezygnować z zasadzki. Przecież jeśli przejechał tędy ten sam oddział, który ujął Hoka, to Tiurugowie szybko zorientują się, że ich jeniec został uwolniony, a wtedy mogą zawrócić. Na razie jednak droga była pusta. Malcon oblizał wargi i wtedy usłyszał stuknięcie kopyta o kamień. Wolno uniósł głowę, by spojrzeć przez liście i zobaczył Tiurugów.

Było ich pięciu, jechali wolno, jeden przodem, pozostali parami z tyłu. Nie rozmawiali i nie wykonywali żadnych ruchów, jechali jak kukły. Przerażające skamieliny. Było jednak pewne, że ich bezruch może w mgnieniu oka przekształcić się we wściekłą ruchliwość. Malcon pomyślał, że Hok zapewne zaatakuje dowódcę, ale gdy do Malcona zostało Tiurugom ledwie dziesięć kroków, sznur wzleciał w powietrze i zacisnął się na szyi ostatniego z wojowników. W tej samej chwili jęknęła cięciwa łuku Malcona i pierwszy z jadących ze strzałą w piersi wolno zwalił się na drogę. Malcon wiedział, że Hok nie ma jeszcze broni, więc strzelił szybko do drugiego z Tiurugów i krzyknął głośno, chcąc ściągnąć na siebie ich uwagę. Strzała utkwiła w brzuchu jeźdźca, ale ten niemal obojętnie wyrwał ją, wyszarpnął długi, cienki miecz i zaatakował Malcona. Młodzieniec rzucił łuk i również dobył miecza. Udało mu się odparować pierwsze uderzenie napastnika i wyskoczyć na drogę; drugi wojownik z pierwszej pary spiął konia i również pędził na Malcona. Ostatni Tiurug ścinał swoim mieczem krzewy, w których zapewne schronił się Hok. Malcon skoczył tuż pod głową konia na drugą stronę drogi i uderzył mieczem, starając się trafić przeciwnika w ramię. Tiurug jednak wychylił się w siodle i cios Malcona chybił, ostrze musnęło tylko udo jeźdźca.

– Uważaj! – usłyszał Malcon i nie odwracając się, skoczył głową w krzaki.

Usłyszał za sobą świst ostrza i chrapliwy oddech Tiuruga. Chwycił swój łuk i błyskawicznie posłał strzałę w plecy zawracającego już jeźdźca. Tamten wzniósł do góry obie ręce, zamarł na chwilę i zwalił się na zad konia, a potem na ziemię. Malcon rzucił okiem w tył. Tiurug, który usiłował go przed chwilą najechać, wolno zbliżał się, trzymając przed sobą miecz. Z boku rozległ się okrzyk i Malcon kątem oka zobaczył, że wojownik, który zaatakował Hoka, stoi i wpatruje się w krzewy. Potem szurnęły liście, coś błysnęło i ręce Tiuruga szarpnęły się do góry. Dłonie objęły szyję, twarz wzniosła się ku niebu i wtedy Malcon zobaczył rękojeść swojego sztyletu, sterczącą z szyi nieprzyjaciela. Odwrócił się do ostatniego z jeźdźców. Tamten zwolnił wreszcie, zatrzymał konia, wpatrywał się chwilę w Malcona, jakby chciał go dobrze zapamiętać i nagle spiął wierzchowca, zawrócił i wbił ostrogi w boki wierzchowca. Koń przysiadł i prysnął do przodu w kierunku Alei Szeptu. Malcon skoczył w krzaki i zagryzając wargi, nałożył strzałę na cięciwę. Strzelił, prawie nie mierząc, a strzała po krótkim locie wbiła się w plecy Tiuruga. Jeździec nie zwolnił jednak.

– Łap konia i pędź za nim! – krzyknął Malcon do Hoka, ale ten tylko pokręcił głową i wskazał Malconowi coś za jego plecami.

Za uciekającym Tiurugiem sunęła Ziga. Wyciągnęła się nad drogą, jej tułów prawie nie kołysał się, pracowały tylko łapy, potem głowa szarpnęła się w górę i ciało wilczycy wspaniałym łukiem przeleciało nad zadem pędzącego konia. Ziga uderzyła w plecy Tiuruga i wbiła zęby w jego kark. Koń zdążył zrobić dwa czy trzy kroki, zanim Ziga wraz z ofiarą zwaliła się na ziemię. Podniosła się tylko Ziga. Koń od razu przystanął.

– Szybko! Ciała do lasu! – krzyknął Hok.

Malcon chwycił za bluzę najbliższego Tiuruga. Przyjrzał się teraz z bliska twarzy zabitego. Jak i pozostali miał wygoloną głowę i brwi oraz wyrwane rzęsy. Upiorny uśmiech odsłaniał spiłowane w szpic zęby. Malcon spojrzał w oczy martwego wroga i martwa fala nienawiści uderzyła go jak niespodziewany podmuch wiatru. Odwrócił się i powlókł ciało w krzaki, usiłując nie złamać przy tym gałęzi i nie zostawiać śladów na ziemi. Gdy usunęli wszystkie ciała, złamał gałąź, zamiótł nią drogę i przeczesał trawę na skraju lasu. Znalazł swój łuk i wszedł w gęstwinę po Hombeta. Po powrocie zastał Zigę i Hoka nad kupką tiuruskiej broni. Hok odłożył dwa wąskie sztylety, cienki miecz, jeden sznur bogo. Miał już na nogach buty zdjęte z jednego z zabitych. Spojrzał na Malcona.

– Coś jeszcze? – zapytał.

– Chyba nie... Ja mam miecz – odrzekł Malcon.

Hok zgarnął pozostałą broń i dużym łukiem wrzucił w las. Podszedł do pięciu koni i obejrzał je, wybrał jednego i wskoczył w siodło. Koń stał chwilę, a potem uniósł się na tylnych nogach, usiłując strącić jeźdźca. Hok krzyknął coś, ścisnął boki konia łydkami i ten nagle uspokoił się. Malcon dosiadł Hombeta i podjechał do Hoka.

– Bierz te dwa konie, wypuścimy je później – powiedział tamten i wychylił się z siodła, łapiąc wodze przy tiuruskich uzdach.

Po chwili pędzili już w kierunku, z którego przyjechali Tiurugowie, prowadząc ze sobą dwa ich konie. Malcon puścił wodze Hombeta. Zbliżył się do Hoka.

– Dlaczego nie ściągnąłeś pierwszego Tiuruga? – zapytał.

Hok odwrócił się i uśmiechnął szeroko.

– Wtedy wszyscy rzuciliby się od razu na mnie, a tak pierwsi trzej w ogóle przez chwilę nic nie rozumieli – zamilkł. – Ale gdyby nie Ziga, mielibyśmy za chwilę pościg na karku.

Malcon skinął głową.

– Zauważyłeś, że oni przez cały czas milczeli? – powiedział. – Nawet konie nie zarżały.

– Zawsze walczą w milczeniu, a konie mają tresowane. Widziałeś, że nie uciekały? Ale też nikt prócz właściciela nie pojedzie na takim rumaku.

– A ty? – zdziwił się Malcon.

– Mówiłem ci, że Tiurugowie byli kiedyś Enda. Okazało się, że konie tresują w naszym starym języku. Spróbowałem – udało się. Chociaż ten konik przez cały czas czuje, że coś jest nie tak i na pewno będzie się starał mnie zrzucić przy najbliższej okazji.

Hok klepnął swojego konia po szyi. Przyspieszyli jeszcze. Ziga sunęła przed nimi, znikając z oczu na zakrętach drogi. Malcon sięgnął do worka i wyjął dwa placki. Wychylił się i podał jeden Hokowi, w drugi wbił zęby sam. Szybko uporali się ze śniadaniem, ale milczeli długo, aż słońce przemierzyło czwartą część drogi na niebie i zawisło wysoko nad lasem, a koniom zaczęły z pysków spadać płaty piany na drogę.

– Jak daleko jest siedziba Mezara? Czy ta droga tam prowadzi? – Malcon poprawił się w siodle i popatrzył na Hoka.

Tamten chwilę milczał. Wyprostował się i uniósł lekko. Zmrużył oczy i wpatrywał się w drogę przed nimi.

– Zwolnijmy – rzucił i delikatnie ściągnął wodze swego konia. – Las się kończy, musimy postanowić, co zrobić z końmi, i zastanowić się nad jakimś planem. Do Mezara mamy niecałe dwa dni jazdy, ale nie prowadzi tam żadna droga, jest zbyt chytry i zbyt tchórzliwy, by pomagać swoim wrogom. Trzeba będzie szukać jego zamku.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Joanna Kułakowska
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
J. W. Świętochowski
Tomasz Pacyński
Idaho
Agnieszka Kawula
W. Świdziniewski
Romuald Pawlak
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
M. Koczańska
Tadeusz Oszubski
Magdalena Kozak
Magdalena Kozak
Jolanta Kitowska
Miłosz Brzeziński
K. A. Pilipiukowie
Andrzej Filipczak
Tomasz Witczak
PanTerka
Andrzej Ziemiański
EuGeniusz Dębski
Richard A. Antonius
Zbigniew Batko
 
< 39 >