strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Łukasz Małecki Publicystyka
<<<strona 20>>>

 

Osada bez klamek

 

 

Poniższy tekst nie jest recenzją filmu "Osada", ale luźną refleksją na temat przedstawionej w nim wizji. W związku z tym pełno w nim spoilerów, które z pewnością popsują zabawę tym, którzy jeszcze nie mieli okazji go zobaczyć. Jeśli Czytelnik mimo to ma ochotę przeczytać kilka słów krytyki, jednocześnie nie pozbawiając się – wątpliwej, zdaniem autora – przyjemności oglądania, niech czyta, omijając środkową partię artykułu, wyznaczoną gwiazdkami.

 

Kiedy Szósty zmysł wszedł na ekrany kin, M. Night Shyamalan dla wielu okazał się objawieniem i przyszłością inteligentnego filmu grozy. Nic dziwnego, błyskotliwy scenariusz, wsparty doskonałymi kreacjami Bruce’a Willisa i Haley’a Osmenta oraz świetne, nastrojowe wykonanie, złożone do kupy – musiały zaowocować hitem. Potem było już coraz gorzej – Nieśmiertelny przeszedł właściwie bez echa, Znaki, choć wykonane poprawnie, niczym nie zaskakiwały. Aż w końcu przyszedł czas na szeroko rozreklamowaną Osadę, jak wynikało z trailerów – odrodzenie się Shyamalana, "powrót do korzeni".

Niestety, po seansie widz wychodzi z kina zniesmaczony (proszę nie traktować tego twierdzenia obowiązująco, próba statystyczna, na podstawie której zostało wysunięte, z pewnością nie może uczynić go wiarygodnym). Osada była dla mnie jednym z tych filmów, po obejrzeniu których nie ma się ochoty o nich myśleć nie dlatego, że nie chcą przekazać żadnej treści, ale dlatego, że, krótko mówiąc, zawodzą na całej linii. Czas na refleksję w końcu jednak przyszedł, spowodowany między innymi bardzo rozbieżnymi opiniami na temat najmłodszego dziecka Shyamalana.

Powiedzmy sobie jedno – Osada to nie film grozy. Zapowiedzi kłamią, robiąc nadzieję na coś, czego nie uświadczymy i być może kierując do kin zupełnie nie tę publikę, do której powinien być kierowany. Osada to film o kondycji wielkomiejskiego społeczeństwa i próbach ratowania się przed nim, można powiedzieć – współczesny moralitet. I chociaż postawiona diagnoza jest słuszna – za co jednak trudno reżyserowi bić brawo, bo odkrywczości w niej ani odrobinę – to jednak zaproponowany sposób leczenia po niezbyt nawet głębokim zastanowieniu może budzić uśmiech politowania.

 

* * *

 

A rzecz ma się tak: pochodząca z wielkich miast Ameryki grupa ludzi, z inteligentnym i oczytanym Panem Profesorem na czele, pod wpływem dramatycznych wydarzeń, spowodowanych przez, mówiąc ogólnie, upadek moralności bezimiennych ludzi w bezimiennej metropolii, wpada na genialny pomysł – uciekniemy do lasu. Zaszyjemy się gdzieś na krańcu świata, wymyślimy historyjkę o potworach, za pomocą której będziemy trzymać przyszłe pokolenia w ryzach i tak spokojnie dożyjemy końca naszych dni w tym Edenie, nie nękani przez cywilizacyjny syf.

Plan zostaje wcielony w życie umiejętnie. Od początku filmu oglądamy sielskie obrazki codziennej egzystencji w odciętej od świata mieścinie. Pewnego dnia jednak sytuacja wymyka się spod kontroli. Miejscowy wariat o imieniu Noah dźga kilkakrotnie Luciusa, miejscowego wywrotowca, zazdrosny o uczucia Ivy, miejscowej ociemniałej piękności. Ivy jest córką Pana Profesora, aktualnie głowy Rady Starszych, rozstrzygającej o wszystkim, co dzieje się w osadzie. Profesor kocha swoją córkę, córka kocha Luciusa, a Lucius dogorywa i nie pożyje długo, jeśli ktoś nie sprowadzi leków z Wielkich Miast, w których czai się Zło. Wybór pada oczywiście na Ivy, bo – jak oficjalnie tłumaczy Profesor – złe duchy z lasów nie wyrządzą jej krzywdy z powodu jej ułomności (faktycznie zaś złe duchy to zwykłe strachy na wróble, efektowny przyodziewek, za pomocą którego Rada straszy swoje dzieci, by wybić im z głowy wyprawy poza osadę. "Idź już spać, bo zjedzą cię beboki", jak mawiała moja mama).

Powyższa historia, skrót toczącej się leniwie przez kilkadziesiąt minut fabuły, jest opowiedziana umiejętnie i na pierwszy rzut oka nie sprawia wrażenia naciąganej. Ale tylko na pierwszy – faktycznie bowiem jest splotem cudownych wydarzeń, dzięki którym tajemnica może zostać zachowana. Lucius całymi dniami marzy o wydostaniu się z osady i jest na tyle zdeterminowany, by zasypywać Radę nie odnoszącymi żadnego skutku petycjami. W jednej ze scen widzimy, jak przekracza umowną granicę i wchodzi kilkanaście kroków w głąb lasu. Jest rzeczą dość oczywistą, że – ten czy inny Lucius – któregoś dnia las ten po prostu przekroczy i zorientuje się, że coś w historyjce z bebokami nie gra.

A że coś nie gra, dowiadujemy się gdzieś w połowie filmu. Ojciec Ivy, wyprawiając córkę przez las, wyznaje jej całą prawdę, jednocześnie jednak niby mimochodem zaznacza, że "co prawda istnieją pogłoski o bebokach zamieszkują te lasy"... i tak dalej. Minę Profesor ma nieciekawą, no bo niby z czego się tu cieszyć – kłamstwo wyszło na jaw, przyszłość osady nie maluje się kolorowo. Na szczęście późniejsze wydarzenia pozwalają wrócić życiu osady na jej codzienne tory.

Na szczęście to Lucius dostaje kosą w bebechy. Na szczęście Noah kradnie strój beboka i straszy w lesie Ivy podczas jej wyprawy do Miasta. Na szczęście ostatecznie wariat wpada do wielkiej dziury, robiąc sobie krzywdę śmiertelną. Na szczęście Ivy nie może widzieć jego twarzy, przez co legenda o bebokach zostaje uwiarygodniona. "Któregoś dnia", snuje pod koniec filmu melancholijne rozważania Profesor, "to ci młodzi ludzie będą musieli zastąpić nas w naszej roli, aby osada mogła przetrwać". Czyli ogólnie rzecz biorąc – happy end.

A jednak, coś mocno w tym wszystkim zgrzyta. Bo po pierwsze – nie wydaje mi się realne, aby nawet w tak hermetycznym środowisku, jakim jest tytułowa osada, istniała możliwość ukrywania prawdy w nieskończoność. Nie wydaje mi się to realne nawet wtedy, gdy wykluczam możliwość zupełnie przypadkowych spotkań z ludźmi spoza niej, a wykluczyć ich, na zdrowy rozsądek, nie można. To przecież nie plemię Papuasów z Wielkiej Doliny rzeki Balim w Nowej Gwinei, gdzie dotarcie z wybrzeża jest okupione wielotygodniowym marszem przez bagna i góry. Ale pal to licho, niech będzie, że, idąc na rękę reżyserowi, przypadkowe spotkania wykluczymy. Wtedy nadal pozostaje wątpliwość, czy przypadkiem któryś z bardziej ciekawskich osadników – jak wspominany Lucius – nie wpadnie któregoś dnia na pomysł wydostania się z lasów otaczających osadę. Nie miałby z tym kłopotów, biorąc pod uwagę, że ślepej Ivy zajęło to... Dzień? Dwa? Z fabuły trudno wywnioskować, ale umówmy się – bardzo niewiele czasu.

Wyobraźmy sobie w tej sytuacji reakcję kolejnego pokolenia Rady Starszych na wieść, że zrobiono ich w... wała. Grupa dojrzałych ludzi znajduje się w sytuacji impasowej. Trudno oczekiwać euforii i błyskawicznej przeprowadzki w dolinę drapaczy chmur po kimś, kto całe życie spędził na totalnym zadupiu, w dodatku oszukiwany przez najbliższych. A żyć przecież trzeba i jedyne rozsądne wyjście to chyba tylko dalsze rozsiewanie propagandy wśród młodych i liczenie po cichu, że tajemnica zostanie zachowana.

Co w ten sposób otrzymujemy? Grupę znerwicowanych ludzi, żyjących ze świadomością oszukiwania siebie oraz najbliższych, w ciągłym strachu i poczuciu winy. W osadzie bez drzwi i okien. Trudno uwierzyć, że takiego – moim zdaniem bardzo prawdopodobnego – rozwoju sytuacji nie przewidział jeden z głównych bohaterów – profesor co prawda nie psychologii, lecz historii, ale w którego naiwność trudno mimo wszystko uwierzyć.

 

* * *

 

Film zwraca uwagę na fakt, który chyba przeoczył reżyser, a z pewnością główni bohaterowie – zła nie można traktować w prymitywny, behawioralny sposób jako wyniku tylko i wyłącznie wpływów środowiska. Zło czai się w nas, jest częścią naszego jestestwa, chciałoby się rzecz odrobinę filozoficznie – tym, co w człowieku stanowi cechę konstytutywną. Umówmy się – człowiek niezdolny do czynienia zła nie jest człowiekiem, bo pozbawia się go tego, co zwykliśmy nazywać wolną wolą. Otoczenie wpływa na nasze postępowanie – to truizm, który, niestety, czasem traktujemy jako prawdę ostateczną. Prześcigamy się w wymyślaniu utopijnych światów, ostatecznych leków na całe zło. Jeśli coś takiego chciał pokazać reżyser, to zawiódł. Pokazał za to ciekawy przypadek rozwijającej się grupowej dewiacji.

Czy coś ten film może uratować? Na pewno jest sprawna reżyseria, przyzwoita gra i dobry klimat gdzieś do połowy. To jednak o wiele za mało, aby przyćmić fabularne niedociągnięcia, moim zdaniem kładące Osadę na łopatki. I nawet nie kołek, ale cała garderoba do zwieszania niewiary na niewiele się zda, bowiem w tego typu filmach wyłączenie mózgu może pomóc co najwyżej w ucięciu sobie drzemki. Widać, jak bardzo Shyamalan silił się na intelektualizm – stworzył obraz, podczas oglądania którego wytężona uwaga i chwila zastanowienia są nieodzowne, ale zarazem ujawniają jego największe niedoróbki. Inteligentne kino grozy? Chyba jeszcze trochę poczekamy.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Galeria
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Idaho
W. Świdziniewski
Łukasz Małecki
Joanna Kułakowska
J.W. Świętochowski
J.W. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Koczańska
Adam Cebula
Natalia Garczyńska
K.A. Pilipiukowie
M. Kałużyńska
Eryk Ragus
Grzegorz Czerniak
Jeresabel
Christopher Paolini
Paul Kearney
Robin Hobb
Witold Jabłoński
Andrzej Ziemiański
 
< 20 >