strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 24>>>

 

Z perspektywy sztabu kuchni wojskowej

 

 

W chwili gdy piszę te słowa, nadal nie jest znana ostateczna liczba ofiar ataku terrorystycznego na szkołę w Biesłanie. Wiele wskazuje na to, że ich liczba wzrośnie do ponad sześciuset. Mamy do czynienia najprawdopodobniej z drugim pod względem ilości ofiar zamachem w XXI wieku. W tej chwili można już chyba powiedzieć, że zjawisko terroryzmu tego stulecia wyraźnie zaczyna się różnić od wieku poprzedniego. Wnioski są raczej ponure. Może nie najważniejszy, choć "najbardziej globalny", to że w zeszłym stuleciu mieliśmy do czynienia z konfliktami wewnętrznymi cywilizacji śródziemnomorskiej. Choćby Czerwone Brygady składały się z Europejczyków, w takiej czy innej formie. Na swój sposób była to wojna cywilizowana, jeśli w jakichkolwiek okolicznościach o wojnie tak można powiedzieć. Trudno w tej chwili ocenić, jaki wpływ na całokształt zjawiska miał niewątpliwy protektorat obozu socjalistycznego. Jednak, niewątpliwe jest to, że do ostatniej dekady XX stulecia międzynarodowa polityka była skoncentrowana na konflikcie wschód – zachód. Trudno nie odnieść wrażenia, że po upadku ZSRR państwa NATO znalazły sobie nowego wroga i, że ów z radością przyjął wyzwanie. Obawiam się, że to, co obserwujemy, to konflikt na osi bogaci-biedni. To dwa zupełnie inne światy i wiele wskazuje, że przedziela je Mur Berliński, kto wie, czy nie o wiele wyższy od tego prawdziwego.

Teza druga, mamy do czynienia z konfliktem o wiele bardziej poważnym, jeśli można tak powiedzieć. Motywacje terrorystów są o wiele głębsze. Nie sądzę, żeby linia podziału biegła pomiędzy islamem i chrześcijaństwem. Tamte okopy dawno zarosły nie tylko chwastami, ale wysokimi drzewami i straciły zupełnie znaczenie. Owszem, konflikt gromadzi po jednej stronie religijnych ekstremistów, ale jak już kiedyś pisałem, prawdopodobnie chodzi o jakąkolwiek religię. Świat zachodni wypiera myślenie religijne, marginalizuje znaczenie kościołów. Tutejsi szamani starego typu już się z tym pogodzili. Usiłują odnaleźć formuły, które pozwolą im jeszcze trochę przetrwać w warunkach szalejącego postępu, panującej ideologii handlowania i konsumpcji. Dla tego stylu życia jakakolwiek religia jest uciążliwa. Po drugiej stronie mamy ludzi biednych, dla których jakakolwiek wiara jest jedynym majątkiem. Ludzi, którzy nie mają nadziei, zdesperowanych i pozbawionych oparcia w kimkolwiek. To desperacja rodem z "prawdziwej" II wojny światowej, prowadząca do samobójczych zamachów.

Teza trzecia: najwyraźniej wyczerpała się filmowa formuła walki z terroryzmem. Po pierwsze, ostatnimi czasy nic do powiedzenia nie mają tak zwane jednostki antyterrorystyczne. Nasz wspaniały GROM, najwyraźniej, jak to zawsze u Polaków bywa, powstał jakieś dwadzieścia lat za późno. Cała ta formuła miała sens w warunkach terroru II połowy XX wieku. Były organizacje. Z tej przyczyny działał filmowy agent specjalny, który mógł na przykład wejść do wnętrza takiego komanda. Organizacje były bardzo osamotnione w społeczeństwie, dlatego jedna udana akcja policyjna przynosiła spokój na całe dziesięciolecia. Współcześnie mamy do czynienia ruchem, którego sympatykami są całe, liczące miliony grupy społeczne. Nie ma się co oszukiwać, że to odosobnione jednostki.

Nie ma się co też oszukiwać, że ci ludzie, zazwyczaj stojący po stronie "biedni i religijni", tylko czekają, że ktoś im pomoże. Bardzo się obawiam, że tak naprawdę nie chodzi im o to, by na przykład przyjechać do Europy i żyć w spokoju i dostatku, lecz codziennie wstając do pracy i codziennie starając się, by owej pracy nie utracić. Im raczej chodzi o to, byśmy my, Europejczycy, mieli przechlapane tak samo jak oni. Może to się wydawać całkowicie sprzeczne z tym, co napisałem powyżej, ale z tego, że widzą, że nie mają szans na ściągnięcie nas do poziomu swojego własnego bagienka, rodzi się straszna desperacja.

Trudno powiedzieć, jaki zakres społecznego poparcia ma terroryzm w Iraku, czy w Czeczenii, ale też i o to chodzi, że w Europie tak na prawdę "nikt" (jakiś pomijalny procent społeczeństwa) się tym zjawiskiem nie identyfikuje. Tymczasem w czasie, gdy historia całych milionów ludzi pełna jest dramatycznych przeżyć, gdy, tak jak w okupowanej Czeczenii niemal każdy kogoś z bliskich stracił w walkach, o dramatyczny krok jest bardzo łatwo. Organizacje terrorystyczne w Europie Zachodniej powstawały przez wiele lat. Działały także przez wiele lat, co dawało policji czas na wykrycie, śledzenie, zbieranie materiałów i przewidywania. Tymczasem, mimo pozorów profesjonalizacji ataku, na wschodzie najwyraźniej dochodzi do powstawania grup dość przypadkowych. Bodaj najbardziej charakterystyczną cechą jest tu zupełna bezsensowność. Nie ma wyraźnych lub możliwych do spełnienia (proporcjonalnych do rozmiaru wywołanego zagrożenia) żądań. Nie było ich w ogóle w ataku na WTC, nie wiemy, jakie były w ataku na szkołę. Nie stawiają żądań terroryści samobójcy w atakach w Iraku. Terror jest o oczko bardziej bezsensowny, niż był w XX wieku. Otóż w walce z takim zjawiskiem metody z XX wieku najwyraźniej całkowicie zawodzą.

Pomimo kilometrowych raportów oskarżających FBI i CIA, nie bardzo widzę sposobu na zapobieżenie atakowi na WTC metodami policyjnymi. Napastnicy, nawet złapani z nożami do papieru w ręku, zapewne zostaliby uznani za ofiary policyjnej prowokacji. Nie można też było nikogo wsadzić na wiele lat do więzienia za uczęszczanie na kurs pilotażu.

Wbrew pozorom uniwersalności, cała machina policyjno-wojskowa jest wycelowana na Europejczyka, potencjalnego anarchistę, może ze zwichniętą psychiką, ale Europejczyka, ewentualnie mieszkańca Północnej Ameryki, i dodajmy, mieszkańca raczej miasta niż wsi. Takiego, co mu się w głowie coś pomieszało, ale w gruncie rzeczy chce żyć, ma jakieś cele polityczne, mieszczące się w wyobrażeniach o europejskim systemie politycznym. Takiego, który chce zaistnieć, co ewentualnie na skutek czytania pism filozofów zaciukał siekierą lichwiarkę. Niestety, gdy zamachowiec wymyka się schematowi brodatego studenta zakochanego w Marksie, działającego w porozumieniu z mikrusią grupą sympatyków czerwonego lub czarnego sztandaru, diabli biorą operacyjne metody.

Gdy liczba potencjalnych członków organizacji sięga kilku procent społeczeństwa, wysiadają możliwości przerobowe policji. Zjawisko to obserwowałem na przykładzie podziemnej Solidarności, gdzie wbrew temu, co się powszechnie sądzi, choć SB wiedziało bardzo wiele, choć konspira była palcem na wodzie malowana, nie tylko pobłażliwość władzy zadecydowała o minimalnej liczbie wpadek. Służba nie była w stanie zebrać ani dowodów, ani zareagować, przywalona masą zdarzeń i informacji. Nakrycie jednego kuriera z paczką ulotek nie dawało żadnego widocznego rezultatu, złapanie jednego przywódcy nie dawało wcale efektu sparaliżowania organizacji, której zresztą "prawie nie było". W takich warunkach przestaje działać podstawowa metoda policyjna, donos, wszelkiego rodzaju "osobowe źródła", bo "zarażone" komórki są eliminowane przez samą policję. I natychmiast zastępowane przez niespenetrowane, powstające spontanicznie, bez żadnych organizacyjnych powiązań ze sobą. Tak na drodze naturalnego doboru wyodrębniają się środowiska, których spenetrować nie sposób.

Organizacje islamskie zostały prawdopodobnie na podobnej zasadzie przez lata starannie wyselekcjonowane, stanowią "odporne szczepy".

Kolejny, najbardziej ponury aspekt, to, że niewiele potrzeba, by kompletnie zneutralizować symbolicznie mówiąc, dzielnych chłopców w kominiarkach. Nie mają nic do powiedzenia podczas ataków samobójców, nie mają prawie nic do powiedzenia, gdy naprzeciw nich stoją elementarnie wyszkoleni, albo po prostu nieco ostrzelani ludzie. Zaraz po ataku na szkołę, w naszej TV zaczęli wypowiadać się "eksperci" od spraw wojskowych. Ktoś twierdził, że atak na teatr w Moskwie był "sukcesem" sił specjalnych, który został zniszczony przez centrum dowodzenia. Ktoś inny dowodził, że nie można mówić o akcji sił specjalnych w Biesłanie. Pewnie prawda, tak czy owak w obydwu przypadkach terrorystom udało się osiągnąć zamierzony wariant celu akcji, zabicie znacznej liczby zakładników. Co z tego, że bezsensowny. W wojskowych kategoriach oznacza to utrzymanie inicjatywy. Inicjatywa zaś jest specjalnym słówkiem, które w wojskowym języku oznacza sytuację, w której nie tylko chodzi o to, że jedna strona dyktuje warunki gry, ale także, że skutkiem tego jest odpowiedni podział strat po obu stronach. Oznacza także, kto planuje z wyprzedzeniem akcje, a kto może tylko na nie reagować, tylko się przed nimi bronić.

Jestem pacyfistą do wnętrzności. Kiedy służyłem w wojsku, unikałem jak mogłem wszelkiego kontaktu z bronią, zamiast służbowego P64, nosiłem szczotkę do butów. Bardzo skuteczna atrapa pistoletu. A jednak w ramach znienawidzonego wyszkolenia wojskowego zdałem jakieś egzaminy i teoretycznie potrafiłem dowodzić plutonem. Ta elementarna wiedza kłóci się jak wszyscy diabli z ocenami ekspertów. Mówi ona tyle, że do zajęcia terenu wystarczy mniej więcej trzykrotna przewaga (jak się mawia "sił i środków"), zaś sytuacji odbijania zakładników nie przewidywała w ogóle. Bo to zadanie niemożliwe. Ta wiedza powstała najpierw po doświadczeniach I wojny światowej, a potem II-giej, gdzie tłukło się ze sobą regularne, wyszkolone wojsko. Współczesne plany działania sił specjalnych w takich warunkach zakładają znowu brodatego terrorystę, który o wiele bardziej jest oczytany w ideowych deklaracjach, natomiast nigdy nie czytał książeczki, której istnienia pewnie większość ludzi nawet nie podejrzewa, a która, wygląda na prostą konsekwencję "paragrafu 22" i na wyjątkowo surrealistyczny żart, czyli regulamin pola walki. Nie piszę w cudzysłowie, bo dokładnego tytułu nie pamiętam, ale coś takiego jest, walczy się i ginie za ojczyznę w wojskach środkowej Europy, zgodnie z regulaminem. Spocznij. To coś przewiduje bardzo elementarne działania, jak kalkulację czasu, sił środków, a zaczyna się od tego, że wojsko przystępując do wykonania określonego zadania, musi mieć przewagę. Ta przewaga może być zapewniona na wiele sposobów. Otóż służby specjalne mogą uzyskać ją najczęściej przez zaskoczenie. Nie pamiętam, bo wojskiem się nie lubię zajmować, czy to regulamin, czy może studium wojskowe, ale miałem do czynienia z definicją zaskoczenia w odróżnieniu od paniki. Gdzieś mnie także uczono, że porządne planowanie zadania odrzuca zapewnienie sobie przewagi poprzez wywołanie paniki. Planowanie wywołania paniki, to wariant ostateczny, dla sytuacji kompletnie kryzysowych, jak rozpaczliwa próba wyrwania się z okrążenia, albowiem nie można przewidzieć, że panika wystąpi z dostatecznym prawdopodobieństwem, a tym bardziej jej skutków.

Można zaplanować zaskoczenie. Jeśli na przykład podczołgamy się krzakami na 50 metrów do kuchni polowej znajdującej się 200 metrów od obozowiska, to szansa porwania kotletów schabowych jest bliska jedności, bo zakładając kilkusekundowe opóźnienie reakcji zdesperowanego w takim wypadku enpla, odsiecz dla kucharzy pokona 100 metrów mniej więcej w tym samym czasie, gdy my wypadniemy z chaszczy, porwiemy wojenny łup z patelni i ponownie damy nura w badyle. Gdy znajdą się w odległości skutecznego ognia (100 m), my już będziemy się obżerać w rejonie wyczekiwania. Taki drobiazg, wywołanie paniki, jest bardzo przydatne, gdy chcemy zająć teren lub coś zniszczyć. Jeśli przerażony kucharz na nasz widok wywali patelnię z kotletami, panika enpla uniemożliwi nam osiągniecie powodzenia akcji, czyli obżarcia się kotletami. Na całe szczęście schabowe piecze się na czymś wielkim, na zawiasach, tak więc zakładając, że kuchnia nie została zaminowana, a jej załoga nie zamierza jej bronić jak Westerplatte (wg bogoojczyźnianej wersji historii), lub Ordon swej reduty, kalkulacja czasu wskazuje, że mamy przewagę polegającą na zaskoczeniu w planowanej akcji.

To się chyba nazywa rozważanie pojedynku. Taka analiza pokazuje, że w przypadku bojowego urządzenia do produkcji grochówki najbardziej pewne jest jego zniszczenie, zaś zajęcie środków napędowych, dla ludzkich zasobów enpla jest tylko prawdopodobne. Podobna analiza w przypadku odbijania zakładników pokazuje, że podjęcie środków przez terrorystów z uwzględnieniem maksymalnie niekorzystnej kalkulacji czasu, czyli na przykład zaminowanie pomieszczenia, praktycznie przekreśla wszelkie szanse. One istnieją tylko wówczas, gdy ten wariant nie jest brany zbyt poważnie.

Analiza zdarzeń w opanowanej szkole pokazuje, że bandyci wykonali prócz rozważenia czasu likwidacji zakładników, jeszcze jedno rutynowe działanie: rozdzielili pola strzału. Nie zrobili innych, nie zorganizowali żadnej obrony przeciwpancernej, przeciwlotniczej, nie prowadzili stałego rozpoznania i całej fury czynności, które wykonuje oddział wydzielony. Generalnie, na pierwszy rzut oka pacyfisty i kompletnego dyletanta wojskowego, którego WKU po zwolnieniu na oczy więcej nie chciało widzieć, wykonano tylko część zadań, które wykonuje się na szczeblu drużyny, ale to wystarczyło, by chłopcy w kominiarkach okazali się kompletnie bezradni.

Co z tego wynika? W przyszłości może być znacznie gorzej, zaś filmowe metody walki z terroryzmem trzeba wywalić na rzecz realnych działań. Trzeba sobie uświadomić, że rutynowe środki prewencji działają do momentu, do którego enpel nie zauważy, że on też powinien wykonać manewr, czyli zamiast wchodzić ze spluwą w garści, to z nożem do papieru. Następnym razem wlezie z czymś innym, w ogóle nie wlezie, zrobi coś całkiem innego. Owszem, bramki, groźnie wyglądający policjanci, kontrole, to wszystko może pomóc. Trzeba jednak sięgnąć do wiedzy zawartej właśnie na szczeblu regulaminu pola walki, bo ktoś ogłosił wojnę z terroryzmem. A więc trzeba na przykład przewidzieć manewr metodami działań. A skoro jesteśmy w stanie wojny, to trzeba stosować wojskowe środki. Na przykład rozśrodkowanie, choć także niezależność i wielowariantowość. Otóż rozśrodkowanie to metoda bardzo skuteczna jako obrona p-lot i także przeciw oddziałom specjalnym. Jak się rozdzieli w przestrzeni lub w czasie, kocioł z grochówką od patelni ze schabowymi, to nie da się jednym wypadem zająć całego obiadu. Tak na początek trzeba by rozśrodkować kilka wielkomiejskich centrów, od Manhattanu zaczynając. Teraz stanowią idealny cel dla ataku. Choć zadanie jest technicznie całkowicie wykonalne, choć, jak sądzę zaplanowane, to coś mi się widzi, że autorzy wojennych scenariuszy zaczną tu myśleć zupełnie handlowo: policzą koszty operacji i wyjdzie, że zdecydowanie taniej wyjdzie zmasowany atak za pomocą omawianych nie bez kozery polowych kuchni na ideologiczne zaplecze enpla w celu zniszczenia morale jego ludzkich zasobów. Wcale mi nie do śmiechu. Ja wiem doskonale też, że zajęcie Iraku było czymś w tym rodzaju, tyle, że zaatakowano hamburgerami i to jest przykład zastosowania niewłaściwych środków do osiągnięcia celu. Wiem też, że znalezienie owych właściwych środków nie jest proste. Nie jestem takim entuzjastą niepodległości Czeczenii jak poprawni politycznie dziennikarze, bo dobrze pamiętam, że autonomia tej republiki skończyła się chaosem i rozwojem zorganizowanej przestępczości. Chodzi o to, że te kuchnie polowe to chyba jedyna skuteczna ofensywna broń, jaką posiadamy. Jak wojskowi mówią, może zapewnić częściowe powodzenie, a nikt do tej pory nie zastosował jej w wystarczającej do wykonania zadania ilości.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Galeria
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Idaho
W. Świdziniewski
Łukasz Małecki
Joanna Kułakowska
J.W. Świętochowski
J.W. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Koczańska
Adam Cebula
Natalia Garczyńska
K.A. Pilipiukowie
M. Kałużyńska
Eryk Ragus
Grzegorz Czerniak
Jeresabel
Christopher Paolini
Paul Kearney
Robin Hobb
Witold Jabłoński
Andrzej Ziemiański
 
< 24 >