strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Eryk Ragus Literatura
<<<strona 31>>>

 

Pytanie o piekło

 

 

Chłopak zaczynał odzyskiwać przytomność. Pierwsze, co dotarło do jego świadomości, to pisk zardzewiałej huśtawki, a dopiero po chwili zdał sobie sprawę z tego, że na niej siedzi. Zeskoczył na ziemię. Choć przesycony zapachem zimy wiatr nie wiał mocno, ruch łańcuchów nie ustawał. Ostry dźwięk rozchodził się we wszystkie strony parku, pomiędzy puste ławki i ogołocone z liści drzewa, a jego niemal nadnaturalny rytm kazał sądzić, iż ta noc, noc Zaduszek, jest pod wieloma względami wyjątkowa.

Chłopak nie wiedział, skąd się tu wziął. Nie pamiętał, kim był, co robił, gdzie mieszkał, nie pamiętał niczego oprócz własnego imienia. Ten pozornie mało istotny fakt nabrał dla niego ogromnego znaczenia – stanowił zarys ręki w ciemnościach i choć Jarek nie mógł tego nawet podejrzewać, to miał pewność, że ona doprowadzi go do światła, czymkolwiek miałoby być. Musiał w to wierzyć, ponieważ nie posiadał innego punktu zaczepienia, a w miarę odzyskiwania świadomości potrzebował go coraz bardziej.

Mozaika świateł w oknach położonych w oddali bloków jednoznacznie kojarzyła się ze światem żywych. Zadał sobie pytanie, czy właśnie tam powinien się teraz udać, ale nie potrafił znaleźć żadnego argumentu, nie było żadnych "za" ani "przeciw". Gdy zawiódł umysł, poddał się instynktowi, który rozkazał uciekać od wszystkiego, co ludzkie.

Biegnąc ścieżką, prowadzącą z placu zabaw na niewielki skwer, minął altanę przypominającą grzyba, którego trzon stanowił pień ściętego dębu. Ścieżka dochodziła do szerszej, błotnistej drogi, zoranej przez koła rowerów i dziecięcych wózków. Skręcił w prawo, na asfaltowy placyk z klombem w centrum. Chciał biec dalej, ale zorientował się, że drogę znów torują mu światła, tym razem samochodowe. Szum silników zagłuszał coraz odleglejszy pisk huśtawki i Jarek poczuł dziwny niepokój. Zadrżał, lecz bynajmniej nie z zimna, choć miał na sobie tylko spodnie od dresu, podkoszulkę i trampki.

Powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z nadzwyczajności dźwięku huśtawki. W jakimś sensie był przeznaczony wyłącznie dla niego, tak jak gwizdanie konkretnego człowieka ma przywoływać tylko jednego psa, choć dla wszystkich znaczy dokładnie to samo. Gdy ulicą przejeżdżał tir, rytmiczny pisk został niemal całkiem zagłuszony przez warkot silnika, ale właśnie wtedy wołanie stało się tak natarczywe, że Jarek nie potrafił mu się oprzeć. Zawrócił.

Gdy odgłosy ulicy przycichły, ustało również wołanie. Jarek usiadł w altanie, której spadzisty, nisko opuszczony dach, podtrzymywany przez konary, zasłaniał część oddalonych bloków. Skwer otaczały ławki i do połowy wkopane w ziemię opony, z boku stała rdzewiejąca karuzela z powyrywanymi siedzeniami. Pod naporem wiatru, który nagle się zerwał, nieznacznie drgnęła. Przy wtórze głośnego szumu zatańczyły gałęzie drzew, wyginając się na wszystkie strony i uderzając o siebie. Równie niespodziewanie pogoda się uspokoiła, a w ciszy, która zapanowała tak nagle, słychać było wyraźne szmery.

Brzmiały jak kilka szepczących jednocześnie osób, ale przestraszony Jarek nie potrafił wychwycić żadnego słowa. Nie miał natomiast wątpliwości co do tego, że dochodziły tuż zza jego pleców. Ostrożnie wstał, zrobił dwa kroki przed siebie i odwrócił się. Serce zabiło mu jeszcze mocniej, bo nie zobaczył niczego, co mogłoby być ich źródłem. Gdyby trwały wiecznie, to najprawdopodobniej skamieniałby w przyjętej pozie, ale w pewnym momencie zaczęły cichnąć i w końcu zamilkły całkiem. Nie potrafiąc znaleźć innego wytłumaczenia, uznał całą sytuację za złudzenie. Potrzebował uchwycić się jakiejś racjonalnej myśli, bo do tej pory wiódł go instynkt, za pomocą którego nie był w stanie uzyskać żadnych odpowiedzi. Teraz też nie miał podstaw, aby sądzić, że szepty były tylko wytworem jego wyobraźni, co więcej – przeczuwał coś wręcz odwrotnego. Mimo to z powrotem usiadł w altanie, jakby chciał sam siebie przekonać, iż tutaj obowiązują te same prawa, co w świecie, który dobrze znał – te same wszechobecne, podobno od urodzenia znane prawa myślenia, pozwalające każdy wyjątek od reguły kwitować puknięciem się w czoło.

Racjonalność Jarka nie była jednak na tyle niewzruszona, aby mogła opanować drżenie ciała, szybki oddech i mocne bicie serca. Wmówił ją sobie, chcąc uciec przed niewygodnymi pytaniami i jeszcze bardziej niewygodnymi odpowiedziami. O ileż prościej coś sobie po prostu wmówić! I nie chodziło bynajmniej o jakiś rodzaj dumy czy o nieprzyjemną konieczność przyznania się do błędu – chodziło o coś zdecydowanie większego, o strach przed katastrofą z mozołem wybudowanego systemu przekonań.

Choć przez następne kilka minut szmery się nie powtórzyły, Jarek nie przestawał czuć się niepewnie. Z sekundy na sekundę nie przerywana nawet szumem wiatru cisza coraz bardziej budziła jego niepokój, choć właściwie jeszcze przed chwilą tylko jej pragnął. Zakrył dłońmi twarz i pochylił się. To jest obłęd, myślał, z jednej skrajności popadać w drugą, a potem jeszcze raz, tak można bez końca! Przecież to niemożliwe tak nagle stracić całego siebie, musi być jakiś sposób, żeby wrócić, żeby sobie przypomnieć...

Szept. Jarek otrzeźwiał w jednej chwili.

– Jesteś tu? – usłyszał.

Z trudem przełknął ślinę.

– Jesteś?

Obrócił się najpierw w prawo, potem w lewo, ale tak, jak wcześniej, nie zobaczył nikogo. Na końcu, tknięty przeczuciem, spojrzał w górę.

– Słyszysz mnie?

W chwili, gdy słowa te były wypowiadane, konary podtrzymujące dach wyraźnie się poruszyły. Jarek ostrożnie odwrócił się i dotknął kory pnia. Poczuł ciepło, a po chwili – choć w to nie wierzył i próbował sobie wmówić, że to złudzenie – puls. Przytknął do drzewa głowę i usłyszał ciche bicie.

– Jesteś tu? Powiedz, jeśli jesteś!

– Tak – odpowiedział, przymuszony rozkazującym tonem.

– Wiedziałem, że przybyłeś, długo szeptał o tym wiatr. No, co tak siedzisz plecami do mnie? Odwróć się, chcę popatrzeć, kto tym razem... Ach, znów taki młody? Któżby inny zresztą, wieczorową porą... Moja mama tak mawiała, gdy ktoś pukał nocą do drzwi – kogóż to niesie wieczorową porą. A twoja?

Jarek odruchowo sięgnął myślami do pamięci, ale nie pojawiły się żadne sceny ani obrazy, ani nawet pojedyncze słowa. Nie odczuł z tego powodu żalu, żałować można tego, co się utraciło, a on nie był pewien, czy kiedykolwiek matkę miał – nie tę, która go zrodziła, ale tę, która macierzyństwo ma w gestach i uśmiechu. Pozostawał natomiast strach, oscylujący wokół wciąż nowych pytań. Teraz ponownie przeniósł się na to fundamentalne – kim jestem?, a następnie na wszystkie inne, które pociągało.

– Nie pamiętam, jak mawiała ani jak wyglądała. W ogóle nie pamiętam matki – odpowiedział spokojnie, już się nie obawiając tego, z którym rozmawiał, bo w tej chwili tylko on posiadał zdolność odpowiadania.

– A co pamiętasz? Nie, nie mów, ja powiem – ty niczego nie pamiętasz i niczego nie wiesz, czy tak? Tak, tak właśnie myślałem... W takim razie czeka cię tej nocy wiele niespodzianek. Chcesz teraz pytać, czy miłych... Cóż, i tak, i nie. Których więcej? To się jeszcze okaże, sam zobaczysz, sam sobie dopowiesz. Co prawda mamy tu jednego, co się nie potrafił posiąść z radości, ale ty... Ty nie wyglądasz na kogoś, kto by miał interes w umieraniu.

W pierwszej chwili Jarek oniemiał. Zorientował się, że sam, nie naprowadzany przez nikogo, nigdy nie zadałby sobie takiego pytania – czy żyję. Było w nim coś zupełnie absurdalnego, zaprzeczenie podstawowej zasady, wedle której już samo myślenie stanowi o istnieniu. Jednocześnie jednak przeczuwał, że powodem znalezienia się w tym miejscu była jakaś zmiana i że tylko ona mogłaby go pozbawić wszelkich wspomnień i przekonań. Umarłem – jakkolwiek głupio to brzmiało, stanowiło pewien punkt odniesienia, z pozycji którego mógł próbować wszystko wyjaśniać. Ale czy powinienem się bać wyniku takiego eksperymentu? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, natomiast jednego był pewien – potrzebowałby całego mnóstwa dowodów, aby ten punkt traktować poważnie poza sferą teoretycznej spekulacji.

– Zaskoczony? – ciągnął Głos. – Chyba jednak nie do końca, no ale cóż, trudno, trudno... Zresztą, nikt nie był, jeśli mnie pamięć nie myli, a mam całkiem dobrą pamięć. No bo i jakże, czy nowonarodzone dziecko może być zdziwione tym, że się narodziło? Nie, nie mów, że ono nie ma świadomości, bo niby czego ty jesteś świadom? Czy pamiętasz, abyś kiedykolwiek żył, odpowiedz mi, pamiętasz? A skoro nie, to czy możesz być świadom tego, że umarłeś, że skończyłeś żyć, kiedykolwiek, wczoraj albo jeszcze dawniej? Tak, słyszę, słyszę twoje wątpliwości, ale nie martw się, zrozumiesz wszystko z czasem, czas, tylko jego potrzebujesz, czasu, którego nie ma...

Jarek miał mnóstwo wątpliwości, ale nie potrafił wyrazić ich teraz słowami. Coś powstrzymywało go od mówienia o nich, od mówienia w ogóle, rozkazywało słuchać, więcej – wsłuchiwać się w znaczenie zdań, mimo że nawet pojedyncze zwroty brzmiały niezrozumiale. Wiedział tylko tyle, że gdyby nie był tu obecny, tych wątpliwości nie byłoby także.

– W pewnym sensie masz rację – ciągnął Głos. – Bo co to znaczy – żyć, nie żyć... Kwestia nomenklatury. Gdyby się dobrze zastanowić, to faktycznie – jeślibyś nie żył, nie moglibyśmy teraz ucinać sobie tej miłej pogawędki. A ucinamy sobie, słowami, zdaniami... zawartymi w znakach zapytania, tak, właśnie tak rozmawiamy.

– Ale przecież to ja!, siedzę tu, widzę siebie, swoje ręce i dłonie, widzę własną twarz odbitą w kałuży...

– A ty mnie?

– Trudno nie zauważyć dębu!

– Dąb? Dobre sobie! Więc rozmawiasz z dębem! Sam już nie wiem, jesteś martwy, czy szurnięty? Pewnie jedno i drugie.

Stopniowo wszystko ulegało zmianie. Wielka przepaść dzieli nieznajomość żadnego faktu od znajomości jednego – jakkolwiek nietrwały był to fundament, umożliwiał stawianie konstrukcji, zaczynał pojmować Jarek. Jednocześnie zdawał sobie sprawę z konieczności ostrożnego postępowania, gdy każdy pochopny krok mógł spowodować katastrofę. Wiedział, że te myśli są wynikiem strachu, co samo w sobie stanowiło kolejne ważne odkrycie.

Był także świadom, że cisza, która zapanowała, zwiastowała nadchodzącą burzę i właśnie w tym fakcie miała swe źródło potrzeba poznania zarówno chwili obecnej, jak i przeszłej. Coraz częściej dopuszczał do głosu umysł, przez co pytania zaczynały nabierać kształtu: dlaczego nic nie pamiętam, nie odczuwam zimna, boję się ludzi, dlaczego coś mnie trzyma w miejscu... Powstało tych pytań zbyt wiele na raz, aby na którekolwiek mógł uzyskać odpowiedź, ale one same powoli układały się w pewną całość. Zbyt ogólną, by podlegała prawom myślenia, toteż paradoksalnie na jej ocenie ponownie zaważył instynkt.

– Gdybym tylko więcej pamiętał... – powiedział głośno, nie chcąc zawierać słów w kolejnych znakach zapytania.

– Ach, daj temu spokój! Bo co prawda z czasem zaczniesz sobie przypominać różne sceny, pozornie ze sobą niezwiązane, zobaczysz twarze i usłyszysz głosy, ale... Ale jeśli będziesz miał szczęście i dość rozsądku, przestaniesz myśleć o przeszłości, choć między Bogiem a prawdą – a, rozumiesz, tutaj to powiedzonko ma podwójne znaczenie – prędzej czy później przypomnisz sobie wszystko. Odwlekaj ten moment, jeśli tylko potrafisz. To rada kogoś, komu się nie udało i kto ma w tej kwestii spore doświadczenie.

– Kiedy właśnie pamięci najbardziej potrzebuję, nie rozumiesz? Co mam robić bez niej, gdzie indziej szukać?

– Jak najbliżej. Szukaj tylko tego, co możesz namacać.

– To znaczy?

– Czy jest tutaj coś, co cię trzyma, a gdy próbujesz uciekać, ciągnie z powrotem? Nie, nie musisz odpowiadać, nie ważne, co konkretnie. Pamiętaj, że pewnych rzeczy już nie dosięgniesz i właśnie tych rzeczy wystrzegaj się jak ognia. Niemniej jest jedna rzecz, o której nie wolno zapomnieć i właśnie o niej ci opowiem.

Uwielbiam patrzeć na gałęzie drzew, szczególnie wtedy, gdy wieje wiatr, gdy się kołyszą pod wpływem jego silnych podmuchów. Patrzę na nie cały czas, nie odwracam nigdy wzroku i ja je zrozumiałem, rozumiem je, gdy do mnie mówią, a mówią tak wiele, że wciąż muszę patrzeć. Muszę i chcę, bo gdy mówią, gdy patrzę i słucham, wtedy wszystko inne cichnie, odchodzą inne myśli, i pytania też, i wątpliwości...

Ten wiatr, który nimi kołysze – jest jak podmuch przejeżdżającego, od dawna oczekiwanego pociągu, który ma cię zabrać z dala od tego wszystkiego, co nie jest warte pamięci. A ty stoisz, i stoisz, i czekasz, aż się zatrzyma... Miałeś taki pociąg?

 

* * *

 

Ostatnie ciepłe, słoneczne dni przypadły na sierpień, natomiast wrzesień straszył nieprzerwaną pluchą. Jeśli nie padał deszcz, to tylko po to, aby za chwilę mógł lunąć, jeśli nie wiał wiatr, to po to, aby niespodziewanie porwać wszystkie parasole. Pogoda dała się mieszkańcom Bytomia we znaki i jeśli do tej można było postrzegać to miasto jako mało atrakcyjne, to teraz stało się zupełnie nieznośne. Ulice ożywały tylko dlatego, że praca w takie dni pozostawała obowiązkowa, lecz wszelkie tak zwane siedziby kultury (oraz jej braku, ale również służące rozrywce) przestały być odwiedzane, nie licząc tych, dla których z różnych powodów były domem.

W piątek, grubo po północy, Jarek wracał z prawie pustego pubu do domu. Przeklinał głośno zimny wiatr, który wdzierał się za koszulę mimo postawionego kołnierza kurtki. Latarnie, neony i wystawy sklepów dawały dużo światła, ale miasto sprawiało wrażenie bardziej martwego, niż pustynia w samo południe. Jeśli w piątkowe wieczory ludzie nie chodzą do knajp, myślał Jarek, to miasto rzeczywiście jest martwe, ludzkość, która nie odreagowuje stresów codzienności przy pomocy ambrozji za trzy pięćdziesiąt, jest ludzkością martwą. Musiała się za tym kryć jakaś prawda, bowiem ludzie istotnie pili – z radości, ze smutku i ze zobojętnienia – lecz w domowych zaciszach, gdzie okna ze szparami pozaklejanymi brązową taśmą przynajmniej częściowo ujarzmiały wiatr.

W rzeczywistości jednak to nie uczucie przygnębiającej pustki było powodem frustracji Jarka. Ono ją tylko potęgowało, natomiast prawdziwy powód znajdował się w miejscu, do którego w tej chwili zmierzał – zapytany o szczyt ironii, musiałby odpowiedzieć, że jest nim wycieraczka z napisem "home, sweet home" przed drzwiami jego mieszkania. I choć właściwie mógł je omijać szerokim łukiem, choć dysponował czasem wedle własnego uznania, to każdego wieczora jakaś wewnętrzna siła zmuszała go do powrotu. Często pytał sam siebie, dlaczego nie potrafi się jej przeciwstawić. Nie wiedział, czy jest to forma obrony, próba ratowania własnej godności, czy też walka poprzez ukazanie nieustępliwości. A może po prostu głupia odwaga. Zależnie od samopoczucia dawał różne odpowiedzi i tylko jedną wykluczał – że znajduje przyjemność w cierpieniu, nie w znaczeniu seksualnym, lecz moralnym. Cierpienie nigdy nie dało mu poczucia bliskości jakiejś wyższej siły, bo w żadną bezkrytycznie nie wierzył ani też nigdy nie sądził, iż biernie je przyjmując, staje się lepszy od większości ludzi, którzy się opierają i krzywdzą w ten sposób innych.

Przy urzędzie miejskim przeszedł na Wrocławską. Nie chciał iść przez park, choć właściwie zawsze tamtędy wracał do domu, niezależnie od pory dnia. Nie zastanawiał się dłużej nad zmianą decyzji, widocznie tym razem było tam zbyt cicho, ciemno i ponuro. Na Wrocławskiej, w bramie przy sklepie całodobowym zobaczył dwóch pijaczków, pierwszych ludzi od momentu wyjścia z pubu, jeśli nie liczyć tych w jadącym na Gliwice autobusie. Ich obecność odczarowała martwotę miasta – po chwili ulicą przemknęła kawalkada aut. Potem było ich mniej, ale pojawiały się regularnie.

Jarek skręcił na Didura. Dopiero na widok świateł w oknach mieszkania naszły go wątpliwości. Stanął pod klatką i długo się wahał, mając nadzieję, że za chwilę zgasną, dzięki czemu przy odrobinie szczęścia dotrze do swojego pokoju niezauważony. Paliły się jednak dłużej, niż ta nadzieja trwała.

Żarówka na klatce była przepalona i musiał szukać zamka w drzwiach po omacku. Przekręcił klucz. Nacisnął ostrożnie na klamkę. Wyłączywszy szum telewizora, w mieszkaniu panowała cisza, ale ojciec był w domu – przy komodzie leżały jego buty. Drewniana podłoga skrzypiała pod naciskiem stóp i przy każdym kroku Jarek zaciskał zęby. Dopiero wtedy, gdy wszedł do swojego pokoju i zamknął za sobą drzwi, odetchnął z ulgą. Opadł plecami na łóżko. Wprost na jego stopy padała smuga światła księżyca, który na chwilę wyłonił się zza chmur. Jarek przyglądał się, jak jasna plama ucieka w kierunku palców, kurczy się coraz bardziej, pokrywa materiał skarpet na szerokość paznokci... Nim znikła całkiem, zasnął.

Wcześnie rano obudziły go hałasy, dochodzące z kuchni. Jeszcze zanim zupełnie oprzytomniał, zdał sobie sprawę z ich przyczyny. Zrzucił z siebie ubranie i wczołgał się pod kołdrę, choć doskonale wiedział, że w razie czego tak czy inaczej nie będzie potrafił ani nawet mógł udawać, że śpi. Odgłosy brzęczących naczyń i trzaskających szafek mieszały się z coraz głośniejszymi przekleństwami, dźwięk słów nabierał ostrości, materializował się gdzieś w okolicach tchawicy, utrudniając oddychanie. Gdy drzwi trzasnęły o ścianę, a ojciec wpadł do pokoju, strach już nie dusił, ale zaczynał sprawiać fizyczny ból.

– Dlaczego nie ma nic do picia? Znowu zapomniałeś kupić? Zapieprzaj do sklepu, tylko nie zapomnij o fajkach. Pamiętasz jeszcze, kurwa, jakie palę? Umiesz chociaż tyle zapamiętać, debilu? No to rusz wreszcie dupę, nie mam zamiaru czekać cały dzień.

Ojciec wyszedł, drzwi ponownie trzasnęły. Jarek momentalnie wyskoczył spod kołdry, ubrał spodnie, koszulę i sweter, wypadł do przedpokoju, chwycił kurtkę, założył buty i nawet ich nie wiążąc, wybiegł z domu. Gdy tylko ujrzał niebo, strach uleciał, choć wystarczył rzut oka za siebie, aby znów poczuł jego oddech na karku.

Było nieco zimniej, niż poprzedniego dnia, ale przynajmniej nie padało, choć ciemnoszare niebo nie wróżyło w tej kwestii niczego dobrego. Pogodę czynił nieznośną porywisty, mroźny wiatr, przed którym cienka kurtka, jedyna, jaką Jarek posiadał, stanowiła niewielką ochroną. Postawił kołnierz do góry, ręce schował w kieszenie i ruszył w kierunku najbliższego sklepu. Z Didura skręcił na Pułaskiego, gdzie zaraz za podstawówką stał spożywczy – mała budka bez wejścia dla klientów, za to z okienkiem, przez które podawała towary i wydawała resztę niziutka kobieta, jakby specjalnie stworzona do roli ekspedientki w sklepie pochodzącym z bajki o krasnoludkach.

Jarek wyciągnął z kieszeni portfel, zanim jednak zdążył sięgnąć do środka, uświadomił sobie coś, co mogłoby się zdarzyć tylko w niemej komedii – nie miał przy sobie pieniędzy. W tej samej chwili ze zdwojoną siłą wrócił strach, którego przed chwilą się pozbył. W pierwszym odruchu dokładnie przetrząsnął kieszenie, ale prócz garści papierków z gum, starych ściąg z matematyki oraz niezapłaconego rachunku za telefon znalazł zaledwie kilkanaście groszy.

Momentalnie wszystkie myśli oprócz jednej zeszły na dalszy plan, oprócz pytania, skąd wziąć pieniądze na papierosy – już, teraz, w tej chwili, nie za godzinę czy choćby piętnaście minut. Powrót do domu nie wchodził w grę, choć pewnie miał tam jakieś zaskórniaki. Ten pomysł odrzucił już na starcie jako niedorzeczny, choć z obiektywnego punktu widzenia najbardziej oczywisty. Problem polegał na tym, że papierosy były warunkiem powrotu, rodzajem przepustki, kupić papierosy miał właśnie po to, żeby wrócić, tak więc wracanie bez nich było w jakimś sensie pogwałceniem zasad gry, zagrywką nie fair.

Czy inne były fair, nad tym Jarek na początku ani przez chwilę się nie zastanowił – byleby prowadziły do osiągnięcia celu. Kradzież!, zawołał w myślach, przez moment tylko zdając sobie sprawę z tego, co tak naprawdę zamierza zrobić. Świadomość jednak za bardzo przeszkadzała mu w aktualnej sytuacji i szybko odprawił ją z kwitkiem. Tylko kogo okraść? Tę starszą panią w szarym płaszczu? Albo tego mężczyznę, tego, który przechadza się po drugiej stronie ulicy, paląc papierosa. A może ten chłopiec? Skąd ja go znam... aha, mieszka niedaleko, jego rodzice jeżdżą maluchem. Tych dwóch nie, zbyt niebezpiecznie, tamten mnie zna, a te, co się tak śmieją? Może one? Dziewiętnaście albo czternaście lat, trudno powiedzieć, ubierane jak panny lekkich obyczajów, powiedziałaby babcia, gdyby żyła, bo do jej słownika nie pasowało słowo "dziwki".

Gdy znów jakby na sekundę zorientował się, o czym w tej chwili myśli oraz, przede wszystkim, jak poważnie myśli, rozzłościł się na siebie, z drugiej strony jednak zaczął odczuwać ciekawość, może nawet więcej – podniecenie. Próbował odrzucić to uczucie, którym się brzydził i które poczytywał sobie za słabość, a przynajmniej tak sobie wmawiał. Był pewien, że w innych okolicznościach nigdy nie dopuściłby go do głosu i z tego powodu być może trudno zrozumieć, dlaczego mimo to ruszył wolno za dwoma wymalowanymi dziewczynami.

Jarek sam nie rozumiał, nawet nie starał się zrozumieć, uznał arbitralnie, że ma wytłumaczenie – nieistotne, czy zasadne, czy wręcz przeciwnie. Jeśli nawet zdawał sobie z tego sprawę, to tylko przelotnie, zbyt krótko zajmowała go ta myśl, by wnioski mogły przeniknąć do świadomości. Szedł za dziewczynami z pochyloną głową, głębiej wsuniętą w kołnierz kurtki. Nie było to potrzebne, bo dziewczyny klęły, krzyczały, śmiały się głośno i nawet, gdyby machał do nich rękoma, nie zwróciłyby na niego uwagi. Za kościołem skręciły w prawo, w stromo opadającą, często wyludnioną uliczkę.

Szły zaledwie kilka kroków przed nim, a mimo to nie zdradzały swoim zachowaniem najmniejszych podejrzeń. Niższa trzymała za pasek małą, skórzaną torebkę, wymachiwała nią podczas marszu w przód i w tył. Ulica była pusta, wystarczyło więc chwycić, mocniej szarpnąć i uciec, zanim zrobi się za dużo hałasu i ludzie w mieszkaniach wybiegną do okien. Jarek już miał zamiar wyciągnąć rękę, gdy z bramy, obok której przechodził, doleciał go okrzyk:

– Hej stary! – Grzesiek, kolega Jarka jeszcze z czasów podstawówki, uśmiechał się szeroko. – Dawno cię nie widziałem, co u ciebie?! Wiem, wiem, słyszałem, strasznie mi przykro... Najlepiej nie gadajmy o tym, co? Tak, też tak myślę. A poza tym? Rozumiem, wiem, jak się czujesz, to znaczy nie wiem!, nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że jest cholernie ciężko... Yhm, no właśnie, może wyskoczylibyśmy na piwko na przeciwko? No, u mnie też z kasą ciężko, ale mogę postawić... Zadzwonisz, jak znajdziesz chwilę? Świetnie, dzwoń najlepiej pod wieczór, wiesz, panienki, te sprawy... Czy mam?... Aha, ok, spoko, trzymaj, oddasz przy okazji. Jakby co, sam się upomnę, ha ha ha! No, to na razie.

Zniknięcie Grześka było równie niespodziewanie, jak jego pojawienie się i gdyby nie zawartość wciąż wyciągniętej dłoni, Jarek wziąłby go za wymysł własnej wyobraźni. To jednakże nie miało żadnego znaczenia, liczył się tylko fakt, że przypadkiem, zrządzeniem losu czy celową działalnością jakiejś siły wyższej zdobył potrzebne pieniądze, garść monet pobrzękujących prawie jak dzwony w dzień chwały Pańskiej.

Przeżegnał się, szybkim krokiem przechodząc obok kościoła, a zaraz za fryzjerem wszedł do spożywczego po papierosy. Dobre samopoczucie nie opuszczało Jarka aż do momentu, kiedy zatrzymał się przed drzwiami klatki. W tym miejscu za każdym razem dopadały go wątpliwości, tu, na granicy oddzielającej zwykły, szary świat od realnego odpowiednika świata dziecięcych koszmarów. Za każdym razem dodawał sobie otuchy myślami, że przecież tak nie może być zawsze, że ojciec – że każdy człowiek – ma prawo czuć rozgoryczenie i trzeba mu wybaczyć, po prostu czekać, aż się ze sobą pogodzi. Nie mógł znać odpowiedzi na pytanie, kiedy do tego dojdzie, mógł co najwyżej zgadywać z odrobinę większym prawdopodobieństwem trafienia, niż wygranie szóstki w totka, ale przecież ludzie w te szóstki wierzą, więc i on mógł w swoją.

Gdy wszedł do domu, ojciec siedział na krześle w kuchni z głową opartą o framugę okna i przymkniętymi oczami. Na widok Jarka jego twarz ożyła, wyraz zobojętnienia momentalnie przeszedł w zawziętość, jak gdyby uśpienie było jedynie pozą, dzięki której mógł wykonać druzgoczącego atak podczas chwili nieuwagi zwierzyny.

– Coś się tak wlókł? Chyba, kurwa, pół godziny już czekam! Jakbyś lepiej pamiętał o swoich obowiązkach, to by nie było teraz problemu... Dawaj te fajki, no szybciej! Człowieku, co jest z tobą?! Widziałeś, jaki masz burdel w pokoju? Dupę w troki i zasuwaj, ma być czysto wieczorem. I niech te naczynia znikną ze zlewu, wygląda tu jak w chlewie... Matko Boska, co ty byś beze mnie zrobił? Nic, gówno byś zrobił!

Twarz ojca poczerwieniała, oczy jakby zaszły mu mgłą, bo nagle przestał dostrzegać otoczenie, wszystko, co widział, składało się na tarczę z czarnych okręgów, a w samym jej środku najwyżej punktowane miejsce – Jarka. Te ataki zawsze trwały długo, bo Jarek przybierał skrajnie defensywną postawę, nigdy, w żaden sposób nie próbował kontrować, a równocześnie był na tyle wytrwały, by cierpliwie zbierać razy. Właśnie to było powodem wściekłości ojca, ta kamienna poza bezruchu i pozornej obojętności, jakby słowa rozbijały się o mur, jakby Jarek na moment odpychał od siebie świadomość. Tylko że on słyszał, i to aż za dobrze, rejestrował z wytężoną uwagą każde słowo, każdy, nawet najdrobniejszy gest.

– No i na co się tak gapisz?! Może źle mówię, co? Kretynie jeden, tylko byś się po knajpach włóczył, a robotą w domu nie ma kto się zająć! Widzisz, jak tu wygląda? To wszystko jest twoja wina, rozumiesz?, wszystko! Wszystkie spierdoliłeś, wszystko pierdolisz i wszystko będziesz pierdolił! Bo jesteś debilem, rozumiesz?, kretynem i idiotą! Jakim cudem, do cholery, jak to jest w ogóle możliwe!, że ty jesteś moim synem?!

Dalej dokładnie tak samo, standardowo, te same epitety, wysłuchiwane przez Jarka po tysiąc razy, który, zamiast się do nich przyzwyczaić i puścić je mimo uszu, zaczynał w nie po prostu coraz głębiej wierzyć. Może działo się tak dlatego, że całkowicie się im poddawał, pozawalał wyrywać je sobie w umyśle jak epitafium na nagrobku z jego imieniem i dzisiejszą datą zgonu. Emocje powoli opuszczały ojca, krzyczał coraz ciszej, coraz wolniej, z coraz mniejszym zapałem, ale nadal bez zawahania. Na to jedno nigdy by sobie nie pozwolił, na umożliwienie wyczytania z tonu lub mimiki niezdecydowania, albo więc myślał dokładnie tak, jak mówił, albo został stworzony do poniżania innych. Albo, być może, z jakiegoś powodu za punkt honoru postawił sobie zgnojenie własnego syna. Na końcu spauzował, żeby chwilę potem parsknąć pogardliwie:

– Spierdalaj mi z oczu, nie chcę cię oglądać.

Jarek posłusznie odszedł do swojego pokoju, zamknął drzwi i padł na łóżko, zdruzgotany, a jednocześnie szczęśliwy, że już koniec, już cisza, spokój, samotność... Chciał o tym jak najszybciej zapomnieć, ale myśli przychodziły same, nie potrafił pohamować ich napływu. Męczyła go sama ich obecność, niezależnie od bólu, jaki sprawiały, bo do bólu zdążył się przyzwyczaić przynajmniej do tego stopnia, że jakoś go po prostu znosił. Jarek pragnął pustki, braku słów i pojęć, braku przyczyn, skutków, możliwych i niemożliwych rozwiązań, nawet marzeń, które uznawał za śmieszne, bo nie bardziej realne od sennych rojeń.

Zapadł w cichy i ciemny sen, właśnie taki, jaki lubił najbardziej. Gdy się obudził dwie godziny później, był o wiele spokojniejszy, dręczące go myśli nie napływały już potokiem. Otworzył okno. Ciemne chmury i wiatr wieściły nadejście ulewy, toteż ulice były prawie zupełnie wyludnione. Mieszkańcy miasta pozaszywali się w domach w obawie przed czymś, co wedle wszelkich znaków miało przyjść nieuchronnie, ale jakby im na przekór pogoda nie ulegała zmianie i Jarek, zapatrzony w miejski krajobraz, utwierdził się w przekonaniu, że nie zawsze to, co wydaje się oczywiste, jest takie w istocie, że w każdym łańcuchu przyczyn i skutków można natrafić na pęknięte ogniwo. Zadał sobie pytanie, czy w jego sytuacji to dobrze, czy źle. Ale przecież, myślał, to jest w gruncie rzeczy retoryczne pytanie, przecież wszystko zależy od punktu widzenia.

Zapalił lampkę na biurku. Światło oblało jasnobrązowe ściany, kilka topornych w kształtach mebli – biurko, szafę, regały zapełnione książkami i wysłużoną kanapę. Jarek czuł się lepiej, na tyle dobrze, że nie miał ochoty sprawdzać, czy ojciec jest w domu. Usiadł przy biurku i z dolnej szuflady wyciągnął stare, pobrudzone farbami gazety, pudełko modelu Spitfire’a, klej, farby, pędzle, pilniki, nożyki i całe mnóstwo innych modelarskich akcesoriów.

Modelarstwem pasjonował się od dawna, od którejś-tam-klasy-podstawówki, gdy razem z kolegami sklejał na zajęciach z ZPT swoje pierwsze modele. Tylko jemu do tej pory nie przeszło, pozostali w końcu rzucili tę zabawę – właśnie, zabawę – w pogoni za dziewczynami, trawą i alkoholem, co dla Jarka było dość zrozumiałe, a w pewnym sensie nawet prawidłowe. Dla niego to nie była jednak zabawa, a sposób na wyciszenie, odzyskanie wewnętrznej równowagi porównywalnej ze stanem oderwanej od rzeczywistości medytacji, latania myślami gdzieś w przestworzach, gdzie nic nie jest białe ani czarne, a po prostu bliskie i na swój sposób kojące. Nie dobre, nie radosne, nie – te określenia tworzyły kontrasty, przypominały, że nie wszystko jest piękne, że dom, ojciec... Jarek ponad wszystko cenił idealną ciszę – niezakłóconą nawet brzmieniem własnych myśli.

Pasjonował go więc sam proces, a nie uzyskany efekt – ten miał tak naprawdę niewielkie, jeśli jakieś znaczenie. Nie wiedział ani nie chciał wiedzieć nic o Spitfire’ach, Messerschmitt’ach czy jakimkolwiek innym sprzęcie wojskowym, przy którego modelach dłubał z takim zapamiętaniem, zawsze śmieszyły go rozmowy kolegów o parametrach, osiągach, ilościach strąceń; pełne emocji, ale w gruncie rzeczy jałowe dyskusje o liczbach, jakby one cokolwiek zmieniały, skoro i tak wszyscy doskonale wiedzą, kto wygrał, a kto przegrał.

Spędził nad modelem dobrych kilka godzin. Szarość nieba zdążyła przejść w czerń, rozświetliły się uliczne latarnie. Samolot był już prawie gotowy, jeszcze tylko kilka pociągnięć pędzelkiem, potem, gdy farba przeschnie, oznaczenia... i na półkę, biurko, do szuflady, gdziekolwiek. Tylko wcześniej pokazać ojcu. To był jeszcze jeden powód, dla którego uwielbiał modelarstwo – ojciec pasjonował się militariami, sam kiedyś sklejał i oglądanie efektów pracy syna zawsze sprawiało mu dużą przyjemność, a ostatnimi czasy była to jedyna rzecz, której nie krytykował i która potrafiła napełnić go prawdziwie ojcowską dumą – oczywiście, bardzo skrzętnie skrywaną i krótkotrwałą.

Jarek nie mógł się doczekać, aż farba wyschnie i pomimo tego, że model dopraszał się jeszcze o kilka kosmetycznych zabiegów, wychylił głowę przez drzwi.

– Tato, chodź szybko, właśnie skończyłem tego Spitfire’a! – zawołał, ale nie doczekał się odpowiedzi.

Dopiero po chwili uświadomił sobie, że przecież nie wie, czy ojciec w ogóle jest w domu. Najwyraźniej nie, skoro nie reagował, ale Jarek wolał sprawdzić – być może przez cały czas spał, a być może...

Leżał w salonie na kanapie. Przecierał nieogoloną twarz, najwyraźniej dopiero co się przebudził. Spojrzał na syna mętnym wzrokiem i wyartykułował coś zupełnie niezrozumiale, potrącając ręką leżącą na stole butelkę. Naczynie uderzyło z brzękiem o podłogę i zaczęło się toczyć. Ojciec patrzył na nie jak zaczarowany, śledził wzrokiem powolny, ale nieubłagany ruch, dopóki nie zatrzymało się na palcach stóp syna. Wtedy spojrzał wyżej, na jego twarz, próbując skupić wzrok, wybełkotał coś gniewnie, niezrozumiałą wiązankę przekleństw, zanim skończył jedno, już zaczynał następne. Z trudem podniósł się, zachwiał na granicy upadku i nieporadnie ruszył w kierunku drzwi. Minął Jarka, jakby w ogóle nie istniał, upadł pod drzwiami na wycieraczkę, chwycił buty. Minęła dobra chwila, nim udało mu się je włożyć, druga, nim dał radę wstać. Jeszcze na odchodnym wygłosił mowę, z której Jarek zrozumiał jedno zdanie, mniej więcej: "ty gnoju, kiedyś cię zapierdolę", po czym wyszedł na klatkę, sturlał się ze schodów, jakimś cudem pozbierał do kupy i wytoczył na ulicę.

 

* * *

 

– Oczywiście, że miałem taki pociąg – odpowiada automatycznie Jarek, choć jeszcze przed sekundą nie zdawał sobie z tego sprawy. Oświecenie przyszło niezauważalnie, spowodowane przez samo pytanie, jakby to ono było jednocześnie jedyną i wyczerpującą odpowiedzią. W jednej chwili zobaczył wszystkie te myśliwce, czołgi i działa samobieżne, niszczyciele, pancerniki, lotniskowce. Równocześnie przypomniał sobie związane z nimi uczucia: wyciszenie podczas procesu powstawania, pragnienie, by się dzielić i tragizm umierającej nadziei. Gdy zupełnie utraci tę ostatnią maszynista wypadnie przez okno i pociąg będzie gnał, gnał coraz szybciej, czy się zatrzyma?, czy ja tego chcę? – Ten pociąg... – tłumaczy Jarek, samemu nie wiedząc – sobie czy komuś? – ...on nie jest całkiem taki, jakim chciałbym go widzieć.

– Jest piękny, świeżo pomalowany farbą zieloną jak soczysta trawa, błyszczący w pełnym słońcu jak zwilżona kroplami potu skóra opalającej się obok kobiety, której pożądasz do utraty zmysłów, ale nie ważysz się jej tknąć, bo przecież te krople już nigdy się tak samo nie ułożą. Po co niszczyć, po co udowadniać ulotność czegoś, co można siłą woli przedłużyć w chwile długie jak wieczność, budzące jeszcze większe pożądanie? Życie trzeba rozdawać, a nie odbierać, bo obcowanie ze śmiercią nieuchronnie pozbawia nas uczuć, aż w końcu sami stajemy się trupami.

– Kiedy właśnie brak mi tych kropel, jakby już wyschły na słońcu, nie ma czego podziwiać ani czego przedłużać...

– Może się dopiero pojawią? Muszą, cierpliwości.

– Ale przecież twierdziłeś, że z czasem jest coraz gorzej, więc czy nie powinno być zupełnie odwrotnie? Najpierw krople, a potem ich wysychanie i ja, patrzący, jak się kurczą, zamieniają w parę...

– Myślisz, że nie chciałbym, żeby tak właśnie było? Ale nie, nie!, proszę, o nic więcej nie pytaj, ponad twoje doświadczenie jest w tej chwili rozumieć. Zresztą, po co mówić o kształcie czegoś, czego można po prostu dotknąć? Kiedy dziecko chwyta za nóż, nie krzyczysz: jest ostry!, krzyczysz: nie dotykaj! A więc dobrze: nie myśl, nie dociekaj, nie szukaj prawdy, nigdy nie patrz za siebie.

– Wiesz, że to niemożliwe.

– Wiem. I właśnie dlatego nie warto nic tłumaczyć, do wszystkiego trzeba dojść samemu. Choć bardzo chciałbym cię ostrzec, uchronić, tylko jak? – nie mam pojęcia. To chyba niemożliwe albo nieprawidłowe, a tutaj jest inaczej, niż w życiu, tym dawnym, tym materialnym, tam były zasady, których łamać nie było wolno, teraz zaś po prostu łamać się ich nie da.

– Ostatnie pytanie.

– Oczywiście, że wiem.

– To znaczy... co? Nie rozumiem.

– Wiem, w jaki sposób zginąłeś, bo właśnie o to chciałeś zapytać, czyż nie? Nie odpowiadaj, ostatnie pytanie zawsze brzmi tak samo. To mnie trochę bawi, że niektórzy ludzie, postawieni w obliczu problemu ponad ich siły, zadają sobie kolejno pytania coraz bardziej odległe od sedna sprawy, aż w końcu dochodzą do absurdów – skąd się wziąłem? po co istnieję? Jeśli odpowiem na twoje pytanie, zapytasz – ale dlaczego tak? czym zawiniłem? A to są właśnie pytania, na które odpowiedź nie istnieje. Więc po co pytać?

– Bo tak mi każe sumienie.

– Zaraz sumienie! Zwykła ciekawość, pierwszy stopień do... Ale zaraz, ten zapach, czujesz? Uwielbiam to drapanie i duszność! Przemieszcza się do płuc, wnika w komórki ciała i ucieka, a ja go wciągam jeszcze raz, i jeszcze, raz za razem, bez końca... dym z ogromnego komina nadjeżdżającego pociągu. Nie pozwolę mu uciec, rozumiesz, póki tu jest, nie pozwolę! Będę go łapał, kiedy się tylko pojawi. Nie mogę odejść, muszę czekać tu, w cieniu, w ukryciu, on może wrócić w każdej chwili... Nie ciągnij mnie za sobą, proszę, najlepiej odejdź, już, teraz!, bo go przegapię! Odejdź, słyszysz?! Odejdź!!!

Było w tym krzyku coś tak przenikliwego – nie groźba, ale wręcz psychiczny gwałt – że Jarek, ściskając oburącz głowę, bez chwili zwłoki odbiegł od altany. Zatrzymał się dopiero kilkanaście metrów dalej, w miejscu, z którego dostrzegał huśtawkę, piszczącą właśnie w tej chwili. Nie zwrócił na to najmniejszej uwagi – dla niego piszczała przez cały czas.

Spojrzał w kierunku altanki, mając nadzieję ujrzeć coś niezwykłego – chodzące drzewo albo wyłaniający się znikąd pociąg. Ujrzał jednak wyłącznie gruby pień dębu, nakryty drewnianym dachem, dokładnie tak samo zwyczajny, jak wtedy, gdy go zobaczył po raz pierwszy. Przez chwilę nawet przemknęła mu przez głowę myśl, że to wszystko, co się przed chwilą działo, było wymysłem jego chorej wyobraźni. Wrócił się więc w miejsce, w którym siedział, ostrożnie dotknął drzewa, przytknął do kory ucho. Niczego nie poczuł ani nie usłyszał, nie licząc szumu gałęzi. Więc może jednak, pomyślał Jarek, może faktycznie miałem sen na jawie albo rozmawiałem sam ze sobą... Wzruszył ramionami, jakby nie miało to żadnego znaczenia.

Przestało mieć znaczenie, bo huśtawka znów nawoływała, lecz nie tak, jak wcześniej – teraz cicho i delikatnie. Czy może się pan przysiąść?, zdawała się pytać onieśmielona, a głos taki słodki – czy można odmówić? Zrobiło się błogo, myśli pouciekały niewiadomo dokąd, poukrywały się w ciemnych zakamarkach umysłu i chichotały, a gdy świadomość o nich wygasła, pozostał tylko śmiech. Taki przyjemny, taki ach, och!, bez przyczyny, całkiem jak po trawie.

 

* * *

 

Tato się uśmiecha, obraca model w dłoni, wszystko sprawdza dokładnie i widać, że nie ma nic do zarzucenia. Prościutko, czyściutko, bez żadnej skazy, bez włoska, bez pyłku kurzu! Nawet pilot w kabinie wygląda jak żywy, o, chyba będzie startował! I proszę, już odleciał, ale nie, to nie model, to tatusiowi odleciała duma, odleciał dobry humor, więc uśmiecha się sadystycznie i chwyta za skrzydła – jak sześciolatek, który złapał pierwszą w życiu biedronkę – i wyrywa, a jak mu się podoba, jak wzdycha przy tym, ach, och! I proszę, z pięknego myśliwca została kupa złomu, zestrzelono go jak zwykle nad Nadziejolandią.

 

* * *

 

Jarek uciekał. Cichnący głos huśtawki na początku prosił, ale bez skutku, toteż zaczął nakazywać z rosnącym zdecydowaniem. Jarek biegł przed siebie, walcząc z nim z całych sił, aż do psychicznego bólu, do zwariowania. Ciemność gęstniała, światła z odległych budynków w szybkim tempie bledły, choć cały czas były widoczne między pniami rzadko rosnących drzew.

Przystanął. Jednak nie zgasły całkiem. Ledwo dostrzegalne, ale mimo wszystko obecne zdawały się mówić, że tutaj i teraz nic nie mija do końca. Gdzieś z oddali dobiegało pojękiwanie huśtawki, dosłownie na granicy słyszalności. A może to tylko moja wyobraźnia?, pytał Jarek. Bo przecież wygrałem, pokonałem go, więc czego jeszcze chce? Czyżby przypominał, że będzie czekał cierpliwie?

Ścieżka prowadziła lekko pod górę. Po obu jej stronach co kilka metrów stały brudne ławki, pokryte siatką wydrapanych grypsów i numerów telefonów do Baśki, Zośki i Hanki, pięknych i łatwych dziewczyn. Po prawej leżała niewielka łąka, po lewej – staw zasłonięty krzakami, pomiędzy którymi znajdowało się zejście na kamienny podest usytuowany nad brzegiem.

Jarek zszedł po schodkach i przyklęknął nad wodą. Gdy się pochylił, zobaczył twarz falującą na zmarszczkach wody, wielkie, czarne oczodoły, prawie białą skórę, a może kości czaszki – nie widział wyraźnie, odbicie się rozmazywało. Po chwili zorientował się, że fal nie wywołuje wiatr, bo gałęzie drzew pozostawały w bezruchu, nim jednak zaczął się zastanawiać nad innymi przyczynami, ruch wody ustał.

Jednocześnie znikło odbicie. Jarek zanurzył palec w czarnej otchłani, potem dłoń, w końcu przedramię aż po łokieć. Nie czuł zimna ani ciśnienia wody, tylko ruchy wykonywało się z większym oporem, choć w końcu i to wrażenie minęło i zaczęło mu się wydawać, że miesza ręką powietrze. Wyciągnął ją, przytknął do policzka. Nie była mokra ani sucha, miękka ani twarda, być może nie było jej wcale, choć przeczył temu zmysł wzroku; być może nie istniało nic, oprócz myśli, choć przeczył temu zdrowy rozsądek. Ludzki rozsądek, myślał Jarek, a jakie znaczenie ma on teraz, kiedy już nie jestem człowiekiem, a przynajmniej nie w sensie, który potrafiłbym pojąć?

Klęczał nad brzegiem jeszcze długo z nadzieją, że odbicie znów się ukaże i w mało wiarygodny, ale widoczny sposób da mu do zrozumienia, iż nie stracił z siebie tak wiele, iż coś zostało z tego chłopaka, którego dobrze znał. Woda zafalowała raz i drugi, lecz odbicie się nie pojawiło i Jarek był bliski utraty tej niewielkiej nadziei, gdy nagle usłyszał dziwny szum. Dźwięk stopniowo stawał się klarowniejszy, zdawał się dochodzić z głębi stawu. Istotnie, gdy Jarek zaczął rozróżniać pojedyncze słowa, woda w miejscu, w którym szukał odbicia, gwałtownie zabulgotała. I nagle wszystko ustało, nie licząc napływających słów.

– Hej, stary, co słychać?

Głos zupełnie wyraźny, tak jakby ktoś szeptał prosto do ucha albo wręcz w nim siedział. Mimo to Jarek nie miał wątpliwości, że dochodzi z dołu, choć powierzchnia stawu pozostawała niezmącona.

– Piękną mamy nockę, co nie? W sam raz na małą kąpiel, ściągaj gatki i wskakuj. Co? Czemu nie? Jak sobie chcesz, ale mówię ci – świetnie działa na kości. Ha ha! Kości! Kapujesz? Kości, dobre sobie... Muszę to zapamiętać. No, starczy tych żartów. Dali mi cynk, że wpadniesz, co prawda trochę mi było nie na rękę, ale jak mus to mus.

– Kto oni?

– Jak to kto? Po prostu oni, znasz jakichś innych "onych" oprócz tych?

– Nie znam tu żadnych "onych", poznałem jednego, w altanie, mówił do mnie z... albo może w ogóle nie mówił.

– A, tego skurczybyka. No, to tak jakbyś poznał ich wszystkich, oni są dokładnie tacy sami.

– Pod jakim względem?

– No, jakby to powiedzieć, nienormalni, wszyscy szurnięci, zbzikowani, zdrowo popieprzeni i tak dalej, wiesz, gadki o poszukiwaniu prawdy, o rozterkach, cierpieniu, filozoficzne pierdu-pierdu... Kogo to właściwie obchodzi?! Całe to towarzystwo topi się w szambie własnej paplaniny, w – jak ja to słyszałem? – teoriach kulturalnego pierdzenia i etycznego kopania w tyłek? Dla mnie to zwykłe durnie, żałosne, przemądrzałe durnie! No, sam powiedz – o czym ci tamten nagadał?

– Że mam sobie dać spokój, niczego nie szukać...

– Poważnie?

– ...ale jednocześnie zapytał mnie o coś, co przywróciło mi część wspomnień.

– Ha! A nie mówiłem? To się właśnie nazywa etyczny kop w tyłek? "Nie szukaj, nie ma po co, tylko załapiesz doła", a za chwilę: "ale sam pomyśl, jak do tego doszło, co ci zostało, tylko ten pociąg z wieeelkim kominem"! No i dokąd cię ten pociąg zawiózł? Jak myślisz, że ja jestem Stacja Oświecenie, to się grubo mylisz! Czego ode mnie wymagają? Że cię wprowadzę w tajniki pozagrobowego życia? A w co tu wprowadzać, do cholery?! To nie jest jakaś fabryka czekolady, tu się miesza składniki, a tam formuje tabliczki.

– Łatwo powiedzieć, budzisz się nagle nie wiadomo gdzie, po co ani dlaczego...

– No, to jest akurat jedyna rzecz, która powinna być dla ciebie jasna – dostałeś pstryczka w nos od brzydkiego pana, co za różnica, czy on przypadkiem pstryknął za mocno, czy zrobił to specjalnie?

– Nie rozumiem... To znaczy, domyślam się, ale...

– Więc ci nie powiedzieli?! Banda filozofów od siedmiu boleści, o wszystkim mogą rozprawiać godzinami, tylko nie o konkretach! Trzymaj się teraz, bo to będzie mocne: wszyscy, którzy tu są, których znasz i których dopiero poznasz, zostali zabici – zabici przez tą samą osobę. Zanim zaczniesz zawracać mi tyłek, odpowiadam – sam się przekonasz, przez kogo w odpowiednim momencie. Żadnych podpowiedzi, żadnej gry w podchody!

– Czy to ma jakiś związek ze mną?

– No stary, przecież tłumaczę – chodzi o gościa, który cię za-je-bał! Jak myślisz, ma to coś wspólnego z tobą? Nie jesteś pewien? Może powtórzę: facet, który cię za-je-bał, za-je-bał, za...

– ...jebał.

– Dokładnie! Szybko chwytasz, o co mi chodzi, ha! Sam powiedz – czy to naprawdę ma znaczenie, kto to był ten facet, skoro i tak już nigdy go nie zobaczysz?

– Ma.

– E tam, gadanie. Jak dla mnie wszystko jest jasne – albo przejmujesz się czymś, co wszyscy inni już dawno olali, albo sam na to lejesz i masz święty spokój.

– Na co mam lać? Na te wszystkie pytania, które same się cisną na usta, na obsesję poznania przeszłości, na coś, co się dzieje we mnie, chociaż poza moją świadomością?

– No, tak właśnie, dokładnie tak, jak mówisz, tylko chyba prościej.

– Czyli na wszystko to, co mnie popycha do szukania jakiegoś sensu teraz, gdy nie wiem, po co tu w ogóle jestem?

– Ba, też mi wielkie rozterki... Po cholerę to wiedzieć? Jak się znajdzie jakiś cel, to trzeba do niego dążyć, a to jest najczęściej dość męczące. Zimno ci? Nie. Jesteś głodny? Nie. Niczym się nie musisz martwić, żadnymi chorobami, żadnymi pierdołami, no to ja się pytam jeszcze raz – po co ci jakiś cel, jakiś sens? Korzystaj z tego, co masz, a masz całkiem sporo, więcej, niż kiedykolwiek udałoby ci się uzyskać tam – czy wtedy, mniejsza o to, jak to powiesz. Póki co, ja korzystam. Cholera wie, kiedy to się skończy.

On się myli!, musi się mylić!, krzyczał rozpaczliwie w myślach Jarek, jakby od tego zależało co najmniej jego istnienie. Bo w pewnym sensie zależało – skoro tu jestem, myślał, to przecież właśnie w jakimś celu, skoro mam tu być zawsze – choć nie mogę tego wiedzieć na pewno, ale coś mi mówi, że tak jest, że będę tu już zawsze, cokolwiek to "zawsze" oznacza – to chyba nie po to, aby po prostu być! Nic nie istnieje dla samego faktu istnienia, wszystko zdąża w jakimś kierunku, albo do przodu, albo do tyłu, albo się rozwija, albo cofa; wszystko przybiera jakąś formę i od dziś biegnie do jutro, albo odwrotnie; wszystko... co ma początek i koniec... Początek i koniec – te dwa słowa nagle nabrały dla Jarka ostatecznego znaczenia, jakby poza nimi nie było już nic. Stanęły mu przed oczami niezwykle wyraziste, jak napis na klepsydrze, informujący o jego własnej śmierci – bo jeśli się nie myliłem, jeśli będę tu zawsze, to stracą swoje ostateczne znaczenie, poza którym nie ma już nic! Czy mogę się wiecznie rozwijać, czy mogę wiecznie iść do przodu? Czy możliwe jest wtedy dojść dokądkolwiek? Odpowiedział błyskawicznie – nie, ponieważ kres takiej wędrówki umyka w nieskończoność, nigdy się nie zbliża ani w ogóle nie jest blisko czy daleko, bo jakże obliczyć odległość do nieskończoności? Pozostaje wyłącznie tu i teraz i w tym kontekście słowa, którym przed chwilą z taką gorliwością zaprzeczał, okazywały się jedyną prawdą.

– Ale nawet, jeśli o tym wiem, to jak powstrzymać się od szukania sensu? To we mnie tkwi, w mojej naturze, to się budzi instynktownie.

– No, to już pytanie nie do mnie. Ja nie wiem, bo sam nigdy nie miałem takich problemów, trochę głupio mi o tym gadać, ale tak chyba było zawsze, jeszcze jak żyłem normalnie, no wiesz, w ciele, zawsze na wszystko wzruszałem ramionami, zawsze na wszystko lałem, nie wiem – może tak było najprościej? No i mi zostało – jestem tu i dalej na wszystko leję.

– Jak można tak żyć, bez wiary w cokolwiek?

– No, nie mówię, że w nic nie wierzyłem, co to, to nie! To pewnie nie widać tak z wierzchu ani w tym, co mówię, ale ja zawsze wierzyłem w Boga. To znaczy nie tak, jak wszyscy i chyba nie w tego Boga, co księżunio o nim mówił, to jest w niego, ale inaczej, nie jak kazali. Wierzyłem, że Bóg jest i on wszystko wie – po co ja jestem i tak dalej, wie, co ze mną będzie, więc skoro on się o to musi martwić, to ja już nie muszę i on załatwi wszystko tak, jak ma być, jak to już jest ustalone od początku. Dalej tak uważam, choć go tu nie ma ani go nie widziałem, ale nikt nie mówił, że tutaj to już jest koniec, on nadal gdzieś z góry patrzy i wie, co ze mną będzie, więc po co ja mam się tym przejmować?

A ty, po co się przejmujesz? Przecież on wszystko za ciebie załatwi.

 

* * *

 

Przez pierwsze dwa tygodnie października pogoda nie ulegała zmianom – siąpił deszcz, wiał wiatr i było wciąż tak samo zimno, około dziesięciu stopni, czasem dwa czy trzy mniej lub więcej. Pustka ogarnęła większość ulic, pubów i dyskotek, jakby Bytom przetrzebiła jakaś zaraza, której sprzyjała wszechobecna wilgoć oraz osłabienie organizmów ludzi znużonych jesienną pluchą.

Grzesiek zadzwonił do Jarka w czwartek po południu i złożył mu propozycję, która – co zaznaczył – była nie do odrzucenia. Jarek długo się wahał, czy z niej skorzystać, bo od dłuższego czasu zupełnie nie miał ochoty na spotkania towarzyskie i skutecznie ich unikał przez miesiąc z nawiązką, nie licząc przypadkowych zderzeń ze znajomymi na ulicy. Nie mógł jednak odmówić, o czym się zorientował, usłyszawszy w słuchawce kategoryczne: idziesz, Grzesiek bowiem słynął z tego, że nie rzuca słów na wiatr.

W piątek Jarek wyszedł z domu wcześniej, bo miał ochotę przespacerować się po parku, ale w ostatniej chwili zrezygnował i dość okrężną drogą dotarł do centrum na dwie godziny przed umówionym spotkaniem. Po pół godzinie krążenia w kółko wszedł do księgarni na Dworcowej i, zamyślony, zaczął przeglądać książki, które nigdy by go nie zainteresowały, na czym zleciały mu kolejne dwa kwadranse.

Z księgarni skierował kroki bezpośrednio do pubu. Ludzi było mało, jedna para miętosiła się w zacienionym kąciku, a dwóch mężczyzn przy barze namiętnie o czymś dysputowało, co i rusz rzucając niedyskretne spojrzenia na głęboki dekolt blond barmanki. Z głośników sączyła się cicha, spokojna muzyka, w sam raz do przytulania. Jarek powiesił kurtkę na oparciu krzesła i zamówił grzane wino.

Usiadł, postawił przed sobą dymiący kubek i głęboko wciągnął w nozdrza zapach rozgrzanego alkoholu, zmieszany z aromatem przypraw. Po kilku pierwszych łykach popadł w stan dziwnej apatii, oparł łokcie na blacie i wpatrzył się w nieokreślony punkt w przestrzeni, wyłączył wszystkie zmysły, pozostała tylko ulotna świadomość płynącego czasu.

Ktoś dotknął jego ramienia.

– Hej, stary. Nad czym żeś się tak zamyślił? – zapytał Grzesiek.

– Co? Sam nie wiem, ja się zamyśliłem? Siedzę tu po prostu i... siedzę. Nie myślałem o niczym konkretnym.

– Wpadłem wcześniej, bo coś podejrzewałem, że już będziesz, no i się nie pomyliłem. Dobra, to posiedź jeszcze minutkę, a ja skoczę po piwko.

Odwiesił kurtkę, przygładził włosy – zawsze to robił, choć były tak krótkie, że nie miał czego przygładzać – i podszedł do baru. Przez chwilę rozmawiał z barmanką, żywo gestykulując i uśmiechając się kusicielsko. Po chwili zdecydowanie dłuższej, niż minutka wrócił do stolika z dwoma pokalami, choć Jarek o piwo nie prosił i nie był pewien, czy ma na nie ochotę.

– I jak się układa? – zagaił Grzesiek.

– Jeśli mam być szczery, nijak. Całkiem, jak pogoda – nie dość, że chujowo, to w dodatku nie widać szansy na poprawę.

– Wczoraj mówili w prognozie, że w przyszłym tygodniu ma się polepszyć.

– To chyba najlepszy dowód, że się nie polepszy?

– Coś mi się widzi, żeś w nieciekawym nastroju.

– Jeśli to cię pociesza, to sam chciałbym być w lepszym. A co u ciebie?

– Po staremu.

– Matka musi być z ciebie dumna...

– Żartujesz? Z tym trzecim w trakcie rozwodu, z radości przepija całą kasę. Wcale bym się nie zdziwił, jakby tu dzisiaj wpadła – odparł bez skrępowania i zaczął się śmiać.

– Zamierzasz w przyszłości pobić jej rekord?

– No coś ty, ja w ogóle nie mam zamiaru mieszać się w takie pierdoły.

– Zupełnie cię to wszystko nie wzrusza?

– Jej sprawa. Trochę mi szkoda, bo facet forsiasty, a jak sobie wypije, to się pozbywa wszystkiego jak święty Franciszek w dniu nawrócenia. Na trzeźwo rzadko bywa taki bogobojny. – Znów się roześmiał, a Jarek nie wiedział, co go tak bawi – sytuacja, cudownie nawrócony czy Bóg, może wszystko na raz, a może śmiał się tylko po to, by nic nie stracić ze swojej gęby.

Gęba Grześka była swojska, szczera i zawsze uśmiechnięta, wyrażająca gotowość na zbratanie się z dosłownie wszystkimi, zaś w pierwszej kolejności – z alkoholem. Po dwóch godzinach gadania o niczym – o podrywach, o laskach, które się podrywa i o laskach, które laski robią po podrywie – nie potrafił utrzymać w miejscu wzroku ani rąk, a nogi trzymał prosto tylko dlatego, że piwo przynosiła barmanka, której nikt o to nie prosił, Jarek założył mu kurtkę i, chwyciwszy pod ramię, delikatnie wyprowadził z pubu.

Odprowadził go do domu i pomógł otworzyć drzwi. Mieszkanie nie było puste, ojczym Grześka siedział w fotelu i bełkotał do telewizora, który uparcie nie chciał nawiązać dialogu. Jarek rzucił przyjaciela na łóżko i już miał wyjść, gdy nagle wielka łapa z impetem spadła na jego ramię. Odwrócił się. Ojczym Grześka zionął czystą bez zapitki, oczy błyszczały mu pijackim zrezygnowaniem. Zaczął coś bredzić tak niezrozumiale, że trudno się było dziwić telewizorowi. Pijacki monolog nie miał końca i Jarek stwierdził, że w jakiś sposób musi go przerwać, bo nie wyjdzie stąd w ciągu najbliższej godziny. Coś powiedział, sam dokładnie nie wiedział, co, coś krzepiącego – jutro będzie lepiej i nie ma się o co martwić – i twarz mężczyzny pojaśniała, jeszcze bardziej zaszkliły mu się oczy, lecz teraz z radości.

Korzystając z sytuacji, Jarek szybko wyszedł z mieszkania, zbiegł po schodach i dopiero przed klatką głęboko odetchnął. Ruszył bez celu w kierunku centrum, z przeświadczeniem, że im dalej od domu, tym lepiej. Znów trafił na Dworcową, którą wałęsali się nisko pochyleni ludzie, dokładnie tak samo, jak wcześniej. Zmylony tym podobieństwem chciał wejść do księgarni i dopiero kłódka na drzwiach uświadomiła mu, która jest godzina. Zaczął oglądać książki na wystawie, przez co po chwili wpadł w szał. Nie potrafił znieść tej powtarzalności, robienia rzeczy, które prędzej czy później budzą krótkie, ale treściwe pytanie: po co? Najgorsze było jednak to, że nie miał jak z tym walczyć, bo co prawda ruszył się spod witryny i szedł energicznym krokiem, ale dokąd i w jakim celu – tego już nie wiedział. To dlatego, myślał, że wszystko układa się nie tak, jak powinno, całe moje dotychczasowe życie zostało wywrócone do góry nogami. A przecież to jest niemożliwe, żeby z dnia na dzień stać się zupełnie kimś innym.

Robiło się coraz zimniej i Jarek miał ochotę się gdzieś schronić, ale nie miał pomysłu, gdzie. Nie chciał wstępować do kolejnej knajpy, nie odpowiadała mu perspektywa spędzenia reszty wieczoru w zadymionym, głośnym pomieszczeniu, choć przecież wiedział, że klientela barów ostatnimi czasy znacznie się skurczyła. Coraz bardziej brzydził się ludźmi, a że nigdy nie był rasistą, brzydził się wszystkimi dokładnie tak samo, niezależnie od koloru skóry czy wyznania. Brzydził się nawet wspomnieniem Grześka i to nie tyle jego pijaństwem i brakiem przyzwoitości, gdy na środku ulicy zaczął sikać pod nogi przechodzących obok ludzi, co brakiem jakiejkolwiek ideologii. Tak, właśnie tak, chciałby, żeby Grzesiek sikał w imię jakiejś wyższej idei, propagowania powrotu człowieka do korzeni czy czegokolwiek innego. Tymczasem Grzesiek robił to dla samego robienia, całe jego życie było wyłącznie życiem dla życia, bez marzeń, bez celu. Ten całkowity brak zasad był dla Jarka czymś niepojętym, dziwiło go to, a jednocześnie irytowało. Gdy próbował odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego, dochodził do wniosku, że być może mu zazdrości, bo gdyby sam tak potrafił, nie miałby problemów, przez które teraz musi marznąć.

Po kilku minutach wałęsania się mrocznymi uliczkami doznał olśnienia – o tej porze nigdzie w mieście nie było miejsca cieplejszego i zarazem bardziej wyludnionego od kościoła. Co prawda Bóg odpychał go ostatnio tak samo, jak ludzie, a może nawet mocniej, ostatecznie jednak potrzeba ciepła przezwyciężyła niechęć.

Pchnął ciężkie drzwi, zawiasy zaskrzypiały. Zamknął za sobą ostrożnie w absurdalnym przekonaniu, że jest tutaj intruzem i najmniejszy nietakt może sprowokować siły niebiańskie do poszczucia go uskrzydlonymi bullterierami. Niemal na palcach, ze wzrokiem utkwionym w posadzce podszedł do ostatniej ławki, uklęknął, zwrócony w stronę ołtarza, ale z głową wciąż opuszczoną i przeżegnał się szybkim, wstydliwym ruchem.

Usiadł. Nie było tu tak ciepło, jakby sobie tego życzył, ale przyjemniej mógł się nacieszyć samotnością bez potrzeby stawiania kołnierza kurtki dla ochrony przed wiatrem. Przez chwilę rozglądał się po otoczeniu. Widok witraży, rzeźb, zdobionego ołtarza jeszcze bardziej pogłębił w nim poczucie nicości, choć przez cały czas próbował sobie wmówić, że to on jest wielki, bo zna sekret tego miejsca, polegający na tworzeniu nastroju za pomocą kilku tanich chwytów.

Jakkolwiek mocne miała ta koncepcja podłoże teoretyczne, nie sprawdzała się w praktyce, a mimo to Jarek nie chciał jej zarzucić. Boga uważał za największe kłamstwo w historii ludzkości, co jednocześnie było największym kłamstwem w jego prywatnym wszechświecie. Pragnął go odrzucić, ale do końca nie potrafił, ten Bóg w szczątkowej formie wciąż rezydował w jego świadomości. Myślał o sobie jako o człowieku, który chce napluć na ołtarz, ale powstrzymuje go przed tym jakieś nie do końca uświadomione uczucie. Miłość? Szacunek? A może coś w rodzaju zakładu Pascala.

– Gdzie jest ten Bóg, który przynosi ukojenie? – zapytał na głos.

– Jestem cały czas przy tobie – odpowiedział Bóg.

– Więc czemu cię nie czuję?

– Ponieważ tego nie chcesz.

– A gdybym chciał?

– To wiedziałbyś, że nie opuszczam cię nawet na krok.

– Jeśli to od moich chęci zależy, czy cię wyczuwam, czy nie, czy jesteś przy mnie, czy cię nie ma, to tak naprawdę to ja jestem Bogiem.

– A czy gdy człowiek od urodzenia ślepy wierzy, że istnieje coś poza ciemnością, to czy znaczy, że on jest tego czegoś twórcą?

– Nie, ale jeśli sądzi, że jest w stanie sobie to coś wyobrazić, to jest zwykłym głupcem. Może wierzyć w istnienie kolorów, konturów czy światła, jeśli wszyscy ludzie mu o tym mówią, ale nigdy nie będzie potrafił wyobrazić sobie nawet namiastki tego wszystkiego. Ludzie mówią mi, że jesteś wszechmocny i miłosierny, ale przecież oni wszyscy są ślepi. To zwykli głupcy.

– To ty jesteś ślepy, bo masz zamknięte oczy. Wystarczy, że je otworzysz.

– Może ja się urodziłem ślepy i ślepy pozostanę. Nie można winić dziecka za to, że przyszło na świat bez oczu, nie możesz mnie za nic winić! To ja powinienem winić ciebie za to, że mnie okaleczyłeś...

– A może ty po prostu nie chcesz ich otwierać?

– Gdybym nie chciał, nie byłoby mnie tutaj.

– Kiedy przyszedłeś do mnie właśnie po to, by zamknąć je jeszcze mocniej.

– Przecież właśnie ty powinieneś wiedzieć najlepiej, jak ja bardzo potrzebuję cię zobaczyć! Żaden normalny człowiek nie działa świadomie na własną niekorzyść, jeśli nie ma w tym żadnego celu, a jaki miałbym mieć ja?

Jarek nie odpowiedział sobie na to pytanie. Być może odpowiedź nie istniała, ale niezależnie od tego ani przez chwilę nie wątpił, że jednak nie wszystko jest najlepsze na tym najlepszym z możliwych światów, a przynajmniej nie w jego pojęciu dobra. To dobro znał tylko z autopsji, bo – co do tego również nie miał wątpliwości – kochał naprawdę, nigdy jednak nie spotkał się z choć jednym niezaprzeczalnym dowodem wzajemności. Może pokochałem niewłaściwą osobę?, zastanawiał się. Bądź co bądź lepiej już kochać Boga – on co prawda również tego uczucia nie odwzajemni, ale przynajmniej będzie trzymał gębę na kłódkę.

W tym samym momencie, w którym Jarek o tym pomyślał, z cienia nawy wyłoniła się zgarbiona postać w szarym płaszczu z kapturem zarzuconym na głowę. Szła powłóczystym krokiem, choć nie było słychać szurania butów, z rękami złączonymi do modlitwy, niby pielgrzym wędrujący przez pustynię w odrętwieniu spowodowanym kilkudniową mordęgą. Jarek pochylił się w ławie, mimo że tajemnicza postać, jeśli tylko nie była głucha, od dłuższej chwili zdawała sobie sprawę z jego obecności. Wierzył jednak, że może się przed nią schować, a jeszcze bardziej, że powinien. Czuł się teraz jak intruz w kraju, którego wiary nie pojmuje, a ktoś zbliża się do niego i za chwilę każe mu odprawiać niezrozumiałe obrzędy. Co zrobić? Najlepiej machnąć ręką i się odwrócić, ale kto wie, czy wtedy Jarek nie padnie na ziemię z nożem akolity obcej wiary, sterczącym między łopatkami. Lepiej się schować, zanim podejdzie i zacznie coś mówić. Nie podszedł, znikł za drzwiami, które powinny były zaskrzypieć.

Jarek wstał, mając już dość przesiadywania w tym miejscu, ale zanim zdążył zrobić krok, drzwiami prowadzącymi na plebanię wszedł ksiądz. Spojrzał w stronę Jarka, na krótką chwilę zawiesił na nim wzrok, po czym ruszył w kierunku ołtarza. Tymczasem Jarek pomyślał – to jakiś znak, bo przecież nie zbieg okoliczności, że on tutaj wszedł właśnie w tej chwili, jakby miał mi o czymś przypomnieć albo może raczej na coś naprowadzić. I nagle zdał sobie sprawę, jak to wszystko działa – teraz się wszędzie za wszystko płaci i jemu też muszę zapłacić, jeśli oczekuję pomocy, bo jeśli już w ogóle ktoś będzie prosił o tę pomoc dla mnie, to na pewno nie ja sam, ja nie potrafię. A on właśnie od tego jest, niech prosi, niech błaga, niech skamle na kolanach!

Ruszył w kierunku ołtarza, ale zatrzymał się jeszcze przed prowadzącym doń podestem, bo wydawało mu się, że tędy przebiega granica, którą przekroczyć mogą wyłącznie ci będący z Nim w konszachtach.

– Przepraszam... – powiedział.

Duchowny wyprostował się i uśmiechnął. Zanim zdążył się odezwać, Jarek wyciągnął z portfela pięciozłotówkę, obola, za którego jakiś chrześcijański Charon uchroni go przed wieczną tułaczką albo który przynajmniej w tym życiu uspokoi jego sumienie. Miał świadomość, że dzięki temu gestowi nigdy więcej nie będzie musiał tu wracać, bo przecież za przewóz przez Styks płaci się tylko raz. Ksiądz wziął pieniądze.

– Dziękuję – powiedział i skinął głową, ale nie odszedł, tylko patrzył na obcego pytającym wzrokiem.

Stropiony Jarek wlepił oczy w podłogę. Nie wiedział, co w tej sytuacji zrobić, a nie potrafił tak po prostu odejść, obecność księdza trzymała go w miejscu i stał tak kilka sekund, aż w końcu zdał sobie sprawę, że jedynym wyjściem z sytuacji jest doprowadzić tę sprawę do końca.

– Czy ksiądz myśli, że po śmierci czeka mnie wreszcie uczciwe życie? – Podniósł głowę. Nagle wyraz jego twarzy stracił wszystko z wcześniejszego zakłopotania, stał się zawzięty, a nawet gniewny.

Duchowny zmierzył Jarka przenikliwym wzrokiem, na ile tylko pozwalała mu na to dogmatyczna natura. Pomyślał – oto zbłąkana owieczka, której trzeba dopomóc, gotowa bowiem wyrządzić sobie krzywdę. – Oczywiście, synu – odparł, zamiast – Wszystkich nas czeka wyłącznie to, na co zasłużyliśmy.

 

* * *

 

– Kiedy on nic nie załatwił, wszystko jest dokładnie takie, jakie było wcześniej – odpowiedział Jarek.

– Może to ty coś zepsułeś albo jeszcze musisz czekać? Ja takich rzeczy to akurat nie wiem, wiem, że on wszystko ustala i wszystko się dzieje właśnie tak, jak to jest ustalone.

– A ty? Jeszcze czekasz?

– Na co?

– Skąd ma wiedzieć? Coś się tutaj zmieniło, jest inaczej?

– Ciężko powiedzieć. Mnie to akurat łaska spotkała już wcześniej. On ustalił, że będę miał dobre życie, no i miałem, i tutaj też mam. Na co czekać?

– Więc on ustalił, że będę miał złe życie, no i miałem, i tutaj też mam.

– Tak nie jest na pewno, bo on jest w nieskończoność dobry i dla wszystkich chce najlepiej, nigdy by nie sprawił, żebyś ciągle cierpiał. Ja tam się nie znam na tym i nie mogę oceniać, ale może ty po prostu byłeś złym człowiekiem?

– Być może, nie pamiętam, bym kiedykolwiek spotkał dobrego, więc brak mi porównania.

– Myślę, że tobie przede wszystkim brakuje wiary.

– Najwidoczniej za mało jej pragnąłem.

– To tylko w części zależy od ciebie, bo to jest tak jakby prezent od Niego, nie każdy może ją otrzymać, nie wystarczy tylko chcieć.

– Ale powiedziałeś, że on dla wszystkich chce jak najlepiej i nigdy by nie sprawił, żebym cierpiał! A teraz cierpię, bo nie otrzymałem od niego wiary?!

– Ja nie mogę przecież wiedzieć wszystkiego! Nie jestem nim, on ma swoje tajemnice, niedostępne dla zwykłych ludzi... Mówię tak, jak mi się wydaje, mogę się mylić albo nie tłumaczyć dokładnie tak, jak to ma być. Ale mógłbyś być bardziej wdzięczny i słuchać, zamiast wszystkie moje słowa krytykować! W końcu z nas dwóch to ty masz problem, a więc ty musisz się mylić, co nie?!

Po wodzie rozeszły się kręgi, gdzieś z głębin doszedł Jarka szum, a gdy ucichł, powierzchnia stawu była już gładka jak lód. Wiedział, że ten, z którym rozmawiał – kimkolwiek był – już tu nie wróci, zniknie tak, jak poprzedni. Dlatego nie wołał go, choć nadal miał wiele pytań, bo tak naprawdę rozumiał teraz niewiele więcej niż wtedy, gdy rozbudził go pisk huśtawki. Tej samej, która znów zaczynała nawoływać, ale jeszcze nie tak nachalnie, aby musiał wracać. Na razie tylko przypominała o swym istnieniu, szeptała mu kokieteryjnie do ucha: to ja, jestem tu, to ja, jestem tu, to ja...

Robiła to tak cudownie, że Jarek, wsłuchując się w jej rytm, na chwilę zatracił świadomość, a gdy oprzytomniał, na powierzchni wody dostrzegł odbicie swojej twarzy – jeszcze bardziej niewyraźne, niż za pierwszym razem, bardziej blade i zamazane, jakby czas tutaj spędzany jednak dokądś zmierzał. W końcu odbicie zniknie zupełnie, nie zostanie po nim najmniejszy ślad, wszystko to, co jeszcze mnie określa, przestanie istnieć, myślał Jarek. Wszystko, bo tylko twarz mi została, zbyt dużo rzeczy pozostaje niejasnych, abym mógł powiedzieć o sobie coś pewnego.

Ruszył znad jeziora wzdłuż ścieżki. Dotarł do mostku, za którym skręcił w lewo. Ujrzał kamienny podest, fundamenty jakiegoś budynku i przypomniał sobie, że dawno temu stał tam mały kościółek, którego drewniane ściany nie stawiły żadnego oporu ogniowi. Nawet siła boska, myślał, na niewiele się zdała, choć podobno jest dużo potężniejsza od azbestu. Spłonął boży dom i teraz Bóg nie ma gdzie mieszkać, błąka się jak menel po parku, nikt nie wie, gdzie go znaleźć.

Jarek jest ostatnią osobą, która mogłaby to zrobić, nigdy Boga nie widział i nie rozpoznałby go nawet wtedy, gdyby dostał od niego kopa w tyłek. Pamiętał, a może tak mu się tylko wydawało, że modlił się, gdy był jeszcze małym chłopcem i że te modlitwy były odmawiane szeptem, którego się wstydził. Pamiętał to, bo cały czas obecny dźwięk huśtawki brzmiał bardzo podobnie, równie cicho i wstydliwie. Gdy to zauważył, pisk zaczął przemieniać się w słowa, w monotonne, równo odmierzone sylaby: ojjjjj... czeee... naaasz... któóó... ryyyś... jeeest... wnieee... bieee... przyyyjdź... króóó... leees... twooo... twooo... jeee... bąąądź... wooo... laaa... twooo... jaaa...

 

* * *

 

Taaa... tooo... przyyy... chooo... dziii... do pokoju, ubrany w szarą, potarganą, sięgającą do kostek szatę, ma taką długą białą brodę i zmarszczki na twarzy, jakby się postarzał o dwieście lat albo i więcej. Staje na środku pokoju, otacza go niebiańskie światło, uśmiecha się samą dobrocią i wyciąga przed siebie wszechmogące ręce. Mówi: tak tak, jestem Bogiem, potrafię wszystko i nikt mnie nie powstrzyma, władam ziemią i wodą, powietrzem i ogniem, i tobą też władam, skurwysynu, twoim nędznym życiem.

 

* * *

 

Jarek nie wiedział, dokąd uciekać. Nie miało to sensu, bo już zdawał sobie sprawę z tego, że głos huśtawki jest w nim i nie odstąpi go ani na krok. Ale gdzieś tu w pobliżu czeka na mnie ktoś, myślał, kto otworzy przede mną nowe wspomnienia, które dodadzą odrobinę otuchy. A jeśli nawet nie, to przynajmniej pomogą wyrwać się z tego świata, obdarzą krótką chwilą zapomnienia. Pragnął jej, choć zdawał sobie sprawę z jej ulotności i nicości, potrafił sobie wyobrazić, ile to jest odcinek na skali nieskończoności. Pragnął jej, choć nie miał złudzeń, że być może jedyne, co otrzyma w zamian, to nowe powody do marzeń o cichym, ciemnym śnie.

Biegł ścieżką wydeptaną przez niepokornych spacerowiczów i w końcu usankcjonowaną krawężnikami, która dochodziła do głównej alei. Kiedy stopa Jarka dotknęła asfaltowej powierzchni, ciągnące się wzdłuż niej lampy eksplodowały światłem. Odruchowo zamknął oczy, a gdy je otworzył, otoczenie było na powrót pogrążone w ciemnościach. Jeszcze przez chwilę stał w miejscu, oczekując jakiejś zmiany, ale nic się nie działo. Ruszył dalej.

Już po kilku krokach przekonał się, że instynkt go nie zawiódł. Jedna z lamp, oddalona o kilkanaście metrów, zaczęła migotać. Coś się ruszało obok ławki, na którą padało światło, lecz jego rozbłyski były zbyt krótkie, aby z całą pewnością stwierdzić, co. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że to pies, ale oczy najwyraźniej próbowały spłatać mu figla – najpierw zobaczył coś zupełnie małego, jak szczeniak, co po chwili osiągnęło rozmiar bernardyna, by na końcu przybrać pośredni, mniej więcej podwórkowego kundla. Trwało to nie dłużej, niż kilka sekund, po upływie których zwierzę znikło, choć Jarek zdawał się słyszeć jego dyszenie, a w pewnym momencie poczuł, jakby coś delikatnie otarło się o jego nogę.

Bez zastanowienia usiadł na ławce i czekał, aż znów się pojawi i przemówi ludzkim głosem, zdziwił się więc, gdy zamiast tego usłyszał zwykłe ujadanie. Zaśmiał się – chyba po raz pierwszy w tym miejscu – na myśl, że zaskoczyło go szczekanie, które nie jest ludzką mową i że z drugiej strony uważa za oczywisty fakt, iż dochodzi znikąd. Jednocześnie jednak nie miał wątpliwości co do tego, że za chwilę pozbawione znaczenia dźwięki przemienią się w słowa, a słowa w pytania, na które będzie musiał odpowiadać.

– Czuję ich, przyznaj się, rozmawiałeś z nimi, prawda? Z tym spróchniałym klocem i śmierdzącą rybą.

– A ty kto jesteś, zawszony kundel?

– Zawszony kundel, dobre sobie! Widzę, chłopczyku, że masz cięty język. Ale ja się cieszę, lubię tych, co się nie boją iść na wymianę ciosów. No to jak, odpowiesz mi?

– Rozmawiałem z nimi.

– Ba!, oczywiście, że tak, oni się wszędzie wtrynią i namieszają ci w głowie, aż w końcu nie wiesz, gdzie niebo, a gdzie ziemia. Widzisz, tutaj trzeba wiedzieć, kogo pytać, inaczej prędzej czy później zagubisz się w gąszczu sprzeczności wypowiedzianych ustami osób niekompetentnych do udzielania odpowiedzi na te pytania.

– A ty, domyślam się, jesteś dokładnie tą osobą, której szukam.

– Trafiony-zatopiony! Nikt szybciej ode mnie nie doprowadzi cię do światła prawdy, którego tamci pokazali ci zaledwie marne odblaski. Zamiast błądzić po omacku, zadawaj pytania, a ja rozprawię się z nimi z finezją nie gorszą od tej, z jakiej słynęli trzej muszkieterowie w posługiwaniu się szpadą!

– W takim razie odpowiedz mi, po co...

– Nie, przestań, błagam! Nie wstyd ci tak bez żenady wyciągać werbalny młot kowalski na mój kunszt? O nie!, drogi chłopcze, nam potrzeba odrobiny subtelności, bo przecież temat naszej rozmowy jest więcej niż delikatny!

– To jak mam pytać? Nie potrafię inaczej i nie mogę potrafić, bo żeby pytać o subtelności, trzeba je najpierw znać, a ja nie jestem pewien najbardziej podstawowych rzeczy.

– A o czym rozmawiali z tobą tamci? Coś przecież mówili...

– Mówili: jeden o nadziei, drugi o wierze, ale one nic albo prawie nic nie znaczą, przypomniałem to sobie. Dlatego chcę wiedzieć, co w tym miejscu ma jakieś znaczenie, czego się można złapać, żeby nie utonąć.

– No widzisz, zaczynamy do czegoś dochodzić. Nie mogę się jednak zgodzić z tym, że nadzieja i wiara nic nie znaczą – znaczą bardzo wiele, ale musisz odnaleźć do nich klucz. Sam przyznaj, że to by było zbyt proste i nudne, gdyby wszystko ukazywało nam się od razu w pełni, nie kryło w sobie żadnych tajemnic, które można odkrywać?

Przynajmniej w jednym ma rację, pomyślał Jarek, wszystko to, co mnie otacza, to jedna wielka tajemnica. Tajemnicze przyczyny, tajemnicze skutki, tajemniczy cel, a ja w samym centrum tej gry bez żadnej taryfy ulgowej. Nawet jej zasad nie znam, a wszystkie te wskazówki, których mi tak chętnie udzielają, świadczą chyba tylko na korzyść teorii chaosu. Chciał przerwać tę farsę, ale nie potrafił, wolał trwać w złudzeniach, bo człowiek może nie rozumieć niczego, ale wszystko potrafi sobie wmówić. Cały skomplikowany mechanizm systemu nerwowego służy nadawaniu kłamstwom rangi prawdy i Jarek pod tym względem wciąż pozostawał do cna ludzki.

– Ten klucz na pewno nie leży w zasięgu mojej ręki ani wzroku, ani nawet myśli. Jeśli to jest wszystko, co chciałeś mi powiedzieć, to nie powiedziałeś więcej od poprzednich, bo to, że muszę szukać, wiedziałem od samego początku.

– Bo ja nie jestem tutaj od podawania rozwiązań na talerzu. Nie wiem, czy to jest jakiś sprawdzian, ale ode mnie żadnej ściągi na pewno nie dostaniesz. Tylko malutką, maluteńką podpowiedź, więc dobrze się zastanów nad tym, co za chwilę powiem.

– Cały zamieniam się w słuch.

– Miłość.

– Miłość?

– Dokładnie. To prawda, tamci mówili o wierze i o nadziei, ale odpowiedz mi szczerze: znałeś kiedykolwiek człowieka, który potrafiłby żyć samą nadzieją albo wiarą?

– Znałem ich całe mnóstwo.

– Nieprawda. Nawet śmiertelnie chorzy, którzy kurczowo trzymają się życia, czekając na cud, muszą to życie kochać, aby wytrwać. A ci, dla których życie jest bezustanną modlitwą, muszą Boga miłować, aby nie stracić wiary. Ani nadzieja, ani wiara nie istnieją bez miłości, bo obie te rzeczy są tylko jej odmianą. Ale najprawdziwsza miłość to taka, która ci odpowiada nie złudzeniami, ale czułym dotykiem słodkich ust i słowami pełnymi zrozumienia. Miałeś taką miłość?

 

* * *

 

Z końcem października przyszło oziębienie, średnia temperatury spadła znacznie poniżej normy, a prognozy nie zapowiadały poprawy. To, co działo się u Jarka w domu, trudno było nazywać oziębieniem, bo dla stopni ujemnych dawno zabrakło skali, zaś odrobinę cieplejsze wiatry powiewały coraz rzadziej. Bywał tam już tylko nocami, za dnia wałęsając się po pustych dzielnicach miasta, za każdym razem przemarzając do szpiku kości. Przyzwyczaił się do zimna, już nie szukał przed nim ucieczki, a jeśli od czasu do czasu zatrzymywał się w jakiejś knajpce, to tylko po to, by spróbować – zawsze bezskutecznie – przezwyciężyć uczucie monotonii.

Był poniedziałek, gdy podczas jednej z takich tułaczek późnym popołudniem runął deszcz, którego hałas wzmagały uderzenia piorunów. Wszedł do jednego z wielu chylących się ku upadkowi bytomskich pubów. Ludzi nie było prawie wcale, przy stoliku zawalonym pięćdziesiątkami przysypiał jakiś samotny strzelec, a przy barze siedziało dwóch mężczyzn i dziewczyna między nimi. Czekając, aż barmanka naleje piwo, Jarek czuł na sobie ich wzrok.

Z kąta, w którym usiadł, widział ich doskonale – mężczyzn o twarzach bez wyrazu i dziewczynę o dużych, lśniących oczach, patrzących wprost na niego. Uśmiechnęła się i odwróciła. Jarek też się odwrócił, w pierwszej chwili zawstydzony, w drugiej zaś niedowierzający – bo przecież nie mogła tak patrzeć na tego Jarka. Zaczął niby przypadkiem zerkać w jej stronę znad pokala, a ona odwzajemniała te spojrzenia, za każdym razem uśmiechnięta.

To było właśnie "to coś", w przypadku Jarka czynnik do końca uświadomiony. Ludziom, którzy potrafili się szczerze uśmiechać, ufał niemal bezgranicznie. Sądził, iż w ten sposób potrafią się uśmiechać tylko szczęśliwi, a więc i dobrzy, bo źli nigdy nie zaznają prawdziwego szczęścia. Ona zaś robiła to tak pięknie, że sama była pięknem, a przynajmniej tak się Jarkowi wydawało, gdy patrzył jej prosto w oczy. Myślał – ten uśmiech jest dla mnie zarezerwowany, więc i to piękno musi być, ona cała musi, bo jest samym uśmiechem, jego kwintesencją, jego ideą.

Mężczyźni nie zwracali na niego uwagi, co powinno dodać mu pewności siebie, ale tak naprawdę onieśmielało, bo im większą miał szansę jej zdobycia, tym bardziej bał się popełnić głupi błąd. W końcu strach sparaliżował nawet jego myśli, zaś czas bezlitośnie upływał.

Tego wieczora los uśmiechnął się jednak do Jarka raz jeszcze. Przyszedł Grzesiek, krzyczał, że jest zaskoczony, cóż to za zrządzenie losu, krzyczał długo i w kółko to samo, a na koniec przygładził włosy i usiadł. Jarkowi było to zdecydowanie nie na rękę, ale zaczęli rozmawiać i od słowa do słowa nawiązali do dziewczyny przy barze. Grzesiek zaczął się śmiać, mówił:

– Ach, ona, znam ją, pewnie, Gośka, fajna laska, ja z nią nigdy co prawda nic ten tego, bo chyba nie w moim typie (raczej ty nie w jej, myśli Jarek z satysfakcją), no ale poza tym ful wypas, wszystko na miejscu, gadkę też ma, studiuje coś tam, słowem – nic tylko brać. Mówisz, że ona tak na ciebie...? Słuchaj, to się wszystko zaraz ustawi... Że niby ma być przypadkiem? No problem, stary, klient nasz pan, he he. Jasne, jasne, ja się stleniam, przecież przeszkadzać nie będę, co ty gadasz. Dobra, to czekaj, zaraz wszystko będzie picuś glancuś.

Jeśli charakter Grześka wydawał się Jarkowi odpychający, to przynajmniej jedno zawsze w nim podziwiał – skuteczność w wypełnianiu przyrzeczeń. Wszystko było picuś glancuś szybciej, niżby się mógł spodziewać. Grzesiek puścił do Jarka oko z rodzaju tych niedyskretnych, tych: patrzcie, jaki ze mnie chojrak, komu jeszcze dupę na wieczór załatwić?!, poczym – dopełniając obietnicy – skutecznie się stlenił.

Jarek siedział naprzeciw Gośki kilka minut w milczeniu, przerywanym krótkimi, urywanymi zdaniami. Już myślał – nic z tego i nawet nie zauważył, kiedy zaczęli rozmawiać. Gdy wreszcie na chwilę zapadła cisza, spojrzał na zegarek i okazało się, że minęły niemal dwie godziny. Dowiedział się, że to coś, co studiuje Gośka, to filologia angielska, że lubią tę samą literaturę, te same filmy, muzykę i tak dalej, że generalnie mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. I po tych dwóch godzinach, gdy zapadła cisza, siedzieli wpatrzeni w siebie, czy raczej: "uśmiechnięci w siebie", a milczenie nie było już ani trochę krępujące.

Jarek odprowadził ją do domu, niewiele po drodze mówiąc, zbyt zajęty myśleniem o tym, jak wszystko się może teraz zmienić. Gośka też się nie odzywała, co stanowiło dla niego oczywisty dowód na to, że myślą o tym samym. Nie potrzebował żadnego więcej, lecz ona mimo to zafundowała mu jeszcze jeden pod drzwiami swojej klatki, namiętnością daleko przekraczający to, na co nieśmiało liczył.

Następne dwa tygodnie sprawiały wrażenie jeszcze bardziej nierealnych. Choć Jarek zapominał o tych złych rzeczach najwyżej na krótką chwilę, Gośka pomagała mu przetrwać je z nadzieją, której od dawna nie miał prawie wcale. Potrafiła słuchać i zawsze wiedziała, kiedy się uśmiechnąć. Mówił do niej długo, z mozołem, powtarzał w kółko te same zdania, których ostanie słowa nie pozwalały przejść do następnych, a ona nie opuszczała go ani na sylabę. Kiedy zaś kończył, doskonale wiedziała, co zrobić, by ani jednego z tych słów nie żałował. Słuchała go nawet wtedy, gdy milczał albo gdy tylko lekko rozchylał usta, oddychając szybko i głęboko.

Któregoś dnia wrócił do domu dużo wcześniej, niż zazwyczaj – zamyślony po drodze, zorientował się dopiero wtedy, gdy stanął przed drzwiami klatki. Bał się, ale mniej, niż zwykle, na klamkę nacisnął zdecydowanie, nogi mu nie drżały i nie starał się zachowywać cicho, kiedy wchodził do pokoju. Legł na łóżko i pomyślał: to jest coś pięknego, że Gośka jak dobry duch prowadzi mnie do domu i że potrafi go dla mnie uczynić lepszym. Pięknie jest umieć marzyć o domu.

Tego wieczoru ojciec znowu krzyczał, ale robił to jakoś ciszej, a momentami wydawał się Jarkowi po prostu żałosny. Bo w gruncie rzeczy Jarek wiedział, że przyjęty przez niego sposób ataku jest głupi. Zwykłe, pojedyncze słowa bez związku, choćby nie wiadomo jak obraźliwe i bolesne, pozostawały wciąż tylko słowami bez związku, potokiem epitetów nie bardziej sensownym od nurtu rzeki; jedne pociągały za sobą następne, aż do wylania się w morze obojętności, gdzie z braku sił kończyły swój bieg. Co z tego jednak, skoro prawie zawsze w krytycznych momentach Jarek nie umiał się zdobyć na racjonalność i te ataki okazywały się aż nadto skuteczne? Wciąż zarzucał sobie to, że nie potrafi przyjąć obojętnej postawy i nawet, gdy myśli – przecież on nie mówi prawdy! – to wyczuwa w tym stwierdzeniu jakieś kłamstwo.

Mimo wszystko tym razem zniósł to lepiej i choć różnica nie była wielka, to stanowiła pierwszą zmianę na plus od niepamiętnych czasów. Gdy ojciec wreszcie umilkł, gdy rozjuszony trzasnął drzwiami, Jarek wrócił do pokoju, położył się i nie płakał ze szczęścia tylko dlatego, że zapomniał, jak się to robi. Długo myślał o tym, jak wiele radości może dać jeden promień słońca, a im dłużej, tym mocniej uosabiał go z Gośką, aż w końcu tylko powtarzał jej imię i zasnął z nim na ustach.

Dokładnie dwa tygodnie później spotkali się w tym samym pubie, w którym zobaczył ją po raz pierwszy i usiedli przy stoliku, przy którym wtedy rozmawiali. Milczeli długo, w czym Jarek nie zauważyłby niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że Gośka wyraźnie unikała jego wzroku. Była zdenerwowana, widział to coraz wyraźniej, ale o nic nie pytał. Czekał, aż powie sama, bo tak się umawiali – żeby nigdy niczego nie wyciągać na siłę, nie przymuszać i dać komfort wyboru najodpowiedniejszej chwili. Minął jednak przeszło kwadrans, a Gośka nadal milczała i Jarek odniósł wrażenie, że z minuty na minutę zapada w to milczenie coraz głębiej, aż w końcu zacznie się dławić.

– O co chodzi? – zapytał w końcu.

Wtedy ona podniosła głowę, spojrzała mu prosto w twarz i odpowiedziała drżącym głosem:

– Spotykam się z innym facetem. To koniec – dodała po chwili, jakby z obawy, iż pierwsze zdanie nie dość przejrzyście implikuje drugie.

Gdy to oświadczyła, Jarek skamieniał. Nie wiedział, co myśleć ani mówić, nie wiedział nawet, czy ma w to wszystko wierzyć, czy może źle usłyszał albo zrobiła mu wyjątkowo głupi kawał. Wystarczyło jedno spojrzenie w jej oczy – to nie były już te wielkie, lśniące oczy, które dwa tygodnie wcześniej przyciągnęły jego uwagę, a na jej twarzy nie było tego uśmiechu. Oboje odwrócili głowy i Jarek pomyślał, że ich wzrok już nigdy więcej się nie spotka.

Gośka nie wstawała. Czuła się źle, bo zdawała sobie sprawę, że jeśli istnieje na Ziemi jakiś mężczyzna, którego nie powinno się w taki sposób krzywdzić, to jest nim właśnie Jarek. Wyrzuty sumienia nie pozwalały jej odejść, choć wiedziała, że nic lepszego nie może w tej chwili uczynić. W końcu przemogła się, wstała i jeszcze chwilę patrzyła na niego, ale on nie podnosił głowy, chciał zapomnieć o jej istnieniu.

– Może się jeszcze kiedyś spotkamy.... – powiedziała i odeszła.

Wrócił do domu nad ranem z pamięcią utopioną w alkoholu. Zasnął prawie natychmiast, a gdy się obudził, znów miał ją przed oczyma. O dziwo jednak nie czuł się już skrzywdzony, żal odszedł, pozostała tylko gorzka ironia: zakochałem się jak szczeniak i postanowiłem być jej wierny jak pies, tak wierny, że się nim najwyraźniej stałem, skoro potraktowała mnie jak śmierdzącego kundla.

 

* * *

 

– Nie wiem, czy miałem taką miłość – odpowiedział Jarek.

– To w takim razie nie miałeś, bo o tym się wie na pewno.

– Mam wątpliwości, bo nie wiem, jaka jest ta twoja.

– A jaka była twoja?

– Piękna i krótka.

– Wszystkie są krótkie, i te, które trwają dziesięć minut, i te, które całe życie.

– W takim razie miałem, ale nie wiem, jak to się ma do tego, o co pytałem. Jeśli to ma być ten twój klucz, to on otwiera drzwi do pokoju, z którego ja właśnie chcę wyjść.

– Przecież ostrzegałem, że nie jestem tu od podawania rozwiązań na talerzu! Niby pytasz, niby szukasz rozwiązania, a sprawiasz wrażenie, jakbyś myślami był zupełnie nie w tej bajce!

– Sam nie wiem, dlaczego ja jeszcze słucham i zadaję pytania. Przecież ty nie wiesz więcej od tamtych, wiesz dokładnie tyle samo, czyli nic. I tak samo próbujesz ukryć to za zasłoną pięknych słów, ale ja już nie mam wątpliwości, że ta wasza nadzieja, ta miłość i wiara – to jest nic, przebrzmiały dźwięk pstryknięcia palcami. Powiedz mi o zeszłorocznym śniegu i ja też będę chciał w to uwierzyć, bo w czym jest ten śnieg gorszy od wszystkiego innego, co być może brzmi piękniej, poważniej i wiarygodniej, ale tak samo szybko stopniało? Stopniała wiara, stopniała miłość, jest jeszcze odrobinę nadziei, ale kiedy stracę ją tam, to tutaj też zniknie. I co wtedy zostanie?

– Wtedy zostanie złość na samego siebie, że zamiast złapać się koła ratunkowego, które jest na wyciągnięcie ręki, płynąłeś przez wzburzone morze w poszukiwaniu brzytwy.

– To twoje koło, ta... miłość – ona nie istnieje, ja w nią nie wierzą i nie mam na nią nadziei. To śmieszne, że cię słucham, bo od początku wiedziałem, że jesteś nic nie wart.

Gdy Jarek skończył mówić, nie został trafiony celną kontrą prosto w serce. Zapadła cisza, w której pobrzmiewało wyłącznie warczenie wściekłego psa, którego się nie bał, bo wiedział, że jest ono tak samo puste jak wszystko, co zostało dotychczas powiedziane. Cokolwiek miało być jeszcze powiedziane, niczego nie zmieni, wszystko to będzie tylko zwykłym psim ujadaniem.

– Chcesz wiedzieć, jaka jest prawda? – usłyszał. – Pewnie zauroczyłeś się w jakiejś taniej plastikowej cizi spod bloku, ona ci dawała najpierw buzi, a potem dupy i myślałeś, że w takim razie to musi być wielka miłość, bo żadna inna wcześniej ci nie dała. Ja się z tobą puszczać nie będę, więc żegnam, raz na zawsze!

Jarek zaczął się śmiać tak głośno, jak jeszcze nigdy dotąd, a potem nagle umilkł, bo zrozumiał, z kogo tak naprawdę się śmieje. Siedział jeszcze chwilę na ławce, powtarzając w myślach to jedno słowo: miłość, miłość, miłość... traktowane przez dojrzałych ludzi jak święty Mikołaj przez dzieci – pewnego dnia przybędzie i podrzuci worek pełen prezentów, w dodatku całkiem za darmo. Gdy Jarek miał kilka lat, był zbyt naiwny, aby zrozumieć, że święci Mikołajowie istnieją, ale rozdają tylko to, czego nikt nie chciałby otrzymać. I nagle uświadomił sobie, że właśnie przez miłość się tutaj znalazł, a skoro tak, to pomylił się – ona jednak istnieje. W gruncie rzeczy to jednak niczego nie zmieniało, bo jaka jest różnica między miłością nieistniejącą a istniejącą, ale pozbawioną tego znaczenia, które chce się jej przypisywać, a co konsekwentnie robią wyłącznie kiepscy poeci?

Tylko nadzieja jeszcze mu pozostawała, choć zamiast zmniejszyć, pogłębiała jego cierpienie, z czego od dawna zdawał sobie sprawę. Trzymał się jej jednak kurczowo, bo wychodził z założenia, że aby coś odrzucić, trzeba to najpierw dobrze poznać i tak jak większość ludzi nie brał pod uwagę tego, ile może go kosztować sam ten proces. Nadawał nadziei cechy, których nie posiadała i o czym wciąż próbował go pouczyć głos huśtawki, wołający: wracaj tu, niczego tam nie znajdziesz, wracaj... Właśnie przez ten brak szczerości wobec samego siebie musiał wciąż uciekać.

Musiał uciekać nawet teraz, gdy był tak blisko prawdy, nawet teraz się okłamywał. Zaczął biec, ale huśtawka piszczała tym głośniej, im mocniej pragnął przestać ją słyszeć. Nie poddawał się, jakby licząc, że w końcu nastąpi punkt krytyczny, po przekroczeniu którego głos zamilknie i będzie dokładnie tak, jak w cichym, ciemnym śnie. Ten głos nie miał jednak prawa zamilknąć.

Gdy Jarek zupełnie stracił siły, gdy wreszcie zrozumiał, jak mało ma to sensu, usiadł, spuścił głowę i zasłonił dłońmi twarz. Chciał płakać, ale brakło mu łez, chciał krzyczeć, ale nie miał głosu, chciał zapomnieć, ale nie posiadał czasu. Mógł tylko poddać się bezwolnie temu, co i tak prędzej czy później go dopadnie. Podniósł głowę i zorientował się, że siedzi na huśtawce, która szepcze: to wszystko jest twoje, więc patrz.

Przypomniał sobie, że wtedy, gdy Grzesiek mówił...

 

* * *

 

– Jak dawno cię nie widziałem, stary, co u ciebie?! Wiem, wiem, słyszałem, strasznie mi przykro...

 

* * *

 

...to chciał chwycić go za szyję i dusić tak długo, aż oczy wyskoczą mu z orbit, a z ust popłynie ślina. Przypomniał sobie, że gdy ksiądz mówił...

 

* * *

 

– Oczywiście, synu. Wszystkich nas czeka wyłącznie to, na co zasłużyliśmy...

 

* * *

 

...to chciał przybić go zardzewiałymi gwoździami do krzyża, oblać benzyną, podpalić i patrzeć, jak się wije, słuchać, jak wrzeszczy w agonii, jak skwierczy jego ciało. Przypomniał sobie, że gdy Gośka mówiła...

 

* * *

 

– Może się jeszcze kiedyś spotkamy...

 

* * *

 

...to chciał wyrwać jej serce i ściskać w dłoni tak długo, aż przestanie bić dla kogokolwiek, aż zrobi się zimne i twarde jak głaz. Przypomniał sobie, że dwa serca przestały bić dla niego. Pierwsze, gdy prowadził samochód, było ciemno, bo latarnie nie działały i stało się coś, na co nie mógł mieć wpływu. Jechał szybko, ale nie za szybko, widział na skrzyżowaniu zielone światło. Gdy odzyskał świadomość, otaczała go czerwień, mokra, lepka czerwień, tylko że nie pamiętał, aby wiózł ze sobą sok malinowy. Za to głowa mamy wyglądała jak rozbity słoik, a na drodze leżało coś, co wyglądało jak kupa zgniecionych, ociekających sokiem malin.

To drugie serce przestało dla niego bić niedługo później, ale wciąż żyło, więc miał nadzieję, że któregoś dnia wszystko wróci do normy. Teraz wiedział, jak płonna to była nadzieja, bo przypomniał sobie coś jeszcze.

 

* * *

 

Jedenastego listopada było ciemno, zimno i przez cały dzień padał deszcz. Dopiero późnym wieczorem, gdy Jarek kończył malować model, chmury się rozstąpiły. Na chwilę odłożył pędzel i wpatrzył się w niebo, chcąc wyczytać z gwiazd swoją przyszłość. Czy wreszcie zaświeci słońce?, myślał. Czy zrobi się trochę cieplej i nie będę musiał spacerować po mieście w cienkiej kurtce z postawionym kołnierzem? A może wcale nie będę musiał wychodzić z domu, może obudzę się rano, przeleżę cały dzień i pójdę wieczorem spać, ani razu nie przestępując przez próg wyjściowych drzwi.

To było piękne marzenie, ale nie wierzył, aby mogło się ziścić, dlatego podniósł pędzel i wrócił do malowania. W zasadzie nie musiał już niczego poprawiać, wykańczał detale, na które i tak nikt nie zwróci uwagi, ale to właśnie one sprawiały mu najwięcej przyjemności. To one świadczyły o tym, że modelarstwo jest dla niego czymś więcej, niż tylko sposobem na przyjemne spędzanie czasu i lubił to sobie wciąż udowadniać. A może ojcu, nie potrafił się zdecydować.

Godzinę później odłożył pędzel. Model wyglądał najlepiej z dotychczasowych, Jarek siedział nad nim dłużej, niż nad poprzednimi i choć podczas sklejania zawsze był perfekcjonistą, tym razem dopieścił wszystkie szczegóły aż do granicy absurdu. Widział w nim ukoronowanie swojej pracy i nie mógł się doczekać, aż pokaże go ojcu.

Zdawał sobie sprawę, że tego wieczora lepiej to sobie odpuścić, bo ojciec i tak nie będzie miał zielonego pojęcia, na co patrzy, ale kusiło go coraz mocniej, aż w końcu uległ. Na chwilę zapomniał o całym świecie, wszystko przestało się liczyć oprócz modelu i wyobrażenia uśmiechającego się z dumą taty. Właśnie te chwile, kiedy nadzieja stawała się rzeczywistością, tak bardzo kochał i doceniał.

Ojciec jeszcze nie spał, leżał na kanapie, bezmyślnie wpatrzony w migoczące na ekranie telewizora obrazy. Do połowy opróżniona butelka tkwiła w jego ręce, nie mógł być więc jeszcze pijany, ale z pewnością nie był też trzeźwy. Jarek, zanim się odezwał, zadał sobie pytanie, na którą stronę przechyla się wskazówka – na tę jeszcze rozumną i świadomą, czy na tę, której wolał nie nazywać po imieniu.

– Tato?

Ojciec się odwrócił, jego wzrok był wyostrzony, czujny i zaskoczony tym Jarek nie wiedział, co dalej mówić. W końcu jednak coś powiedział albo wykonał jakiś gest, nie pamiętał, tak był przerażony, tak mocno biło mu serce. Strach ulotnił się w chwili, gdy ojciec przekroczył próg jego pokoju i gdy Jarek delikatnie wręczył mu model, tę wychuchaną do ostatniego detalu kwintesencję nadziei.

Z radością patrzył, jak ojciec obraca model w dłoniach, przygląda mu się z każdej strony, jak okiem fachowca ocenia każdy szczegół. To było coś niesamowitego, móc stanąć przed nim nie po to, by po raz kolejny wysłuchiwać tych samych słów ze zwieszoną głową. I choć dla Jarka było aż nazbyt oczywiste, że ta magiczna atmosfera za chwilę się ulotni i wszystko wróci do normy, to w najmniejszym stopniu nie umniejszało to jego radości, ba, nawet ją zwielokrotniało. Im krócej trwa twoje szczęście, tym bardziej musisz je doceniać, im dłużej będziesz musiał na nie czekać, tym mocniej musisz odcisnąć w pamięci jego obraz. Każdy człowiek powinien przestrzegać tego jednego przykazania: wmawiaj sobie, iż jesteś szczęśliwy, a jeśli nie potrafisz, to przynajmniej tyle, że kiedyś szczęśliwy będziesz. Nikomu bowiem nie uwierzysz szybciej, niż sobie.

W tej chwili nie liczyło się nic, oprócz słów ojca, na które Jarek z upragnieniem czekał, a im to oczekiwanie trwało dłużej, tym większej spodziewał się pochwały. Myślał tak, ponieważ nie miał wątpliwości, że ojciec teraz podziwia, że milczy tak długo, ponieważ nie potrafić znaleźć słów adekwatnych do tego, co widzi. Może nawet nie istniały słowa, którymi potrafiłby oddać cały swój zachwyt.

Podniecenie Jarka sięgało szczytu i choć zawsze czekał cierpliwie, tym razem chciał zapytać: no i co?!, no i co?! jak ci się podoba?! Nie zdążył, ojciec go uprzedził:

– I co to ma kurwa być? Te twoje pie... pierdolone modele... Nigdy mi się nie podobały, plastikowe gówna. – Upuścił samolot na podłogę i wyszedł z pokoju.

 

* * *

 

Przypomniał sobie, że tym drugim sercem było jego własne i że oprócz tych dwóch – jego i matki – żadne inne nigdy dla niego nie biło. Nie mógł oczekiwać jakiejkolwiek zmiany, nic nie mogło wrócić do normy, bo wszystko było tak normalne, jak to tylko możliwe. Przypomniał sobie, że gdy usłyszał od ojca słowa, które tak dobitnie o tym świadczyły, coś w nim pękło. Teraz nie wiedział, czy przestraszył się wtedy samotności, czy pogrążyła go świadomość tego, jak długo się oszukiwał. Właściwie to już nie wiedział, czy to wszystko było prawdą, czy jego majakiem, co do jednego tylko nie miał wątpliwości – teraz już nic nie można zmienić. Przypomniał sobie, że...

 

* * *

 

Biegł co tchu przez ciemny park, było zimno, wiał silny wiatr, a on miał na sobie tylko podkoszulek. Ściskał coś w dłoni, ale nie wiedział co i nawet nie chciał spojrzeć, jakby przeczuwał, że wszystko się wyjaśni w odpowiedniej chwili. Nie miał pojęcia, jak się tutaj znalazł ani dokąd zmierza, całą przeszłość i przyszłość przesłaniała mgła, przez którą mógł tylko biec, aż cel w końcu sam się z niej wyłoni.

Zobaczył huśtawki. Stanął na zawieszonej niżej i wspiął się na wyższą, na tę, którą ktoś poprzerzucał nad belką, na której zawieszono łańcuchy. Niższa piszczała, silne podmuchy wiatru nie pozwalały się jej zatrzymać. Przewiązał nad nią sznur tak szybko, jakby trenował od dawna. Włożył głowę w pętlę, zaczerpnął powietrza, nie zdążywszy pomyśleć, że już go nie będzie potrzebował i zeskoczył.

Tego nie trenował. Zaczął się dusić, wierzgać nogami, palce jego stóp dzieliły od deski zaledwie centymetry. Trwało to długo, a on nic nie mógł zrobić, nie mógł stanąć, nie mógł się podciągnąć, nie mógł odciąć sznura. Powoli tracił siły, pociemniało mu przed oczami, odrętwiały ręce, którymi darł szyję.

A gdy się już poddał, gdy już tylko czekał, aż to wszystko się skończy, zdało mu się, że widzi ojca, który szepcze: Jarek, zejdź stamtąd, Jarek, zejdź, Jarek...

 

* * *

 

Stali przed nim wszyscy trzej, choć wcale ich nie widział. Nie mieli czegoś, co można by nazwać formą czy materią, co dziwne, bo odczuwał ich obecność w sposób wyraźnie materialny, widzialny, słyszalny, odczuwalny, na wszystkie te sposoby na raz. Najbardziej jednak czuł tę obecność myślą i zastanowił się, czy to nie jest właśnie tak, że umysł chce ich materializować, ale jednocześnie sam nie jest w stanie tego zaakceptować. Coś się zmienia, mówił do siebie Jarek, tkwię w tym świecie coraz głębiej, to zaś, co do niego nie należy, odchodzi i nigdy już nie wróci.

– To koniec? – zapytał.

– Tu nie ma końca, tak jak i początku. Jest tylko teraz – odpowiedzieli.

– Więc teraz już wiem.

– Co? – zapytali zgodnie, choć przez chwilę Jarkowi wydawało się, że słyszy tylko jeden głos.

– Wiem, że wieczność to nieskończony upływ czasu tej samej chwili, a wieczne cierpienie – nieskończone przeżywanie tego momentu, w którym jest się o krok od postradania zmysłów, lecz wciąż posiada się ich na tyle, aby nie utracić świadomości własnego ja. Wiem, że niewiedza budzi pragnienie poznania, chcesz wiedzieć coraz więcej i więcej, bo tak naprawdę wiesz coraz mniej. Na samym końcu nie wiesz już nic, pamiętasz tylko ludzi, których skrzywdziłeś, a oni nie zdążyli wybaczyć, albo którym sam nie zdążyłeś wybaczyć i nigdy nie zdążysz, choć wiecznie będziesz próbował...

– Mylisz się. Tutaj pragnienie nie ma nic do rzeczy, tu się nic nie zmienia, teraz jest dokładnie tak, jak było i będzie zawsze. Jeśli pytałeś, to tylko po to, aby zrozumieć, że już to wszystko wiesz. Nie ma wyborów, nie ma alternatyw, nie ma niczego, co mogłoby być czymś innym, niż jest, rozumiesz? – Nie, pomylił się, nie mówił jeden, to wszyscy mówili jednym głosem.

– Chciałbym, żeby się to wszystko skończyło. Urwało jak kiepski film. Żeby nie było nic, tylko ciemność i cisza, żeby...

– Żeby był tylko sen, cichy i ciemny sen – dokończył, a Jarek wreszcie zrozumiał, że nigdy nie było czterech osób, była tylko jedna.

– Będzie tak kiedyś?

– Cóż, myślę... – I cisza. Odszedł. Ten, który tak bardzo był Jarkiem i nagle stał mu się tak bardzo obcy; który był wielością w jedności, który nosił wiele imion (nigdy żadnego nie zapytałem o imię!), a każde odpowiadało mu tak samo, jak pozostałe, choć były tak różne: nie tylko Jarek, nie tylko Nadzieja, Wiara i Miłość, ale Rozum, Zwątpienie i Nienawiść, i tysiące innych. Wszystko to odeszło i został tylko on, czyli pytanie, które tak długo sobie zadawał i na które tak trudno było znaleźć odpowiedź.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Galeria
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Idaho
W. Świdziniewski
Łukasz Małecki
Joanna Kułakowska
J.W. Świętochowski
J.W. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Koczańska
Adam Cebula
Natalia Garczyńska
K.A. Pilipiukowie
M. Kałużyńska
Eryk Ragus
Grzegorz Czerniak
Jeresabel
Christopher Paolini
Paul Kearney
Robin Hobb
Witold Jabłoński
Andrzej Ziemiański
 
< 31 >