strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Paul Kearney Na co wydać kasę
<<<strona 35>>>

 

Królowie heretycy

Księga II (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Nieznany starożytny rękopis odkryty...
Pewnej nocy w Charibonie dwaj skromni bracia zakonni znajdują starożytny rękopis, który może zmienić losy świata: biografię samego świętego Ramusia. Najpierw jednak muszą znaleźć sposób na to, by świat o nich usłyszał. Podczas sprawdzania katakumb odnajdują zamurowane przejście do nieznanego pomieszczenia, gdzie odkrywają setki rękopisów z zapisami starożytnej wiedzy - rękopisów od dawna uważanych za spalone przez inkwizycję. Na miejscu odkrycia zaskakuje ich brat Commodius , który okazuje się być zupełnie kim innym... Tak rozpoczyna się druga część serii Boże Monarchie Paula Kearney'a.
Akcja książki rozgrywa się w alternatywnym do naszego świecie, imperium podobnym do Europy u schyłku XV wieku, które zagrożone jest najazdem agresorów zewnętrznych oraz wewnętrznym rozbiciem na tle religijnym. To jedna z najlepszych powieści przygodowych ostatnich lat. Czyta się ją z największą przyjemnością.

Było po komplecie. Przed dwiema godzinami mnisi odśpiewali nieszpory, spożyli wieczorny posiłek i udali się do cel na spoczynek. Charibon szykował się do długiej zimowej nocy. Przejmujący wicher niósł na miasto śnieg z cymbryckich przełęczy i zagłuszał wycie wilków. Ulice były puste, nawet katedralni zakrystianie pokładli się do łóżek, przyciąwszy knoty w lampkach wotywnych i zamknąwszy masywne wrota największego charibońskiego kościoła.

Ktoś zapukał cicho do drzwi celi. Albrec otworzył i zadygotał z zimna, kiedy do środka wionęło lodowate powietrze.

– Gotowy? – zapytał Avila, okutany w płaszcz, kaptur i szalik.

– Nikt cię nie widział?

– Wszyscy w dormitorium pochowali głowy pod koce. To będzie zimna noc.

– Masz lampę? Będą nam potrzebne dwie.

– Mam, całkiem porządną. Przed jutrznią nikt nie zauważy jej braku. Jesteś pewien, że chcesz to zrobić?

– Jestem. A ty nie?

Avila westchnął ciężko.

– Nie, ale i tak siedzę w tym po uszy. Poza tym ciekawość to straszna rzecz: człowiek ma wrażenie, że coś go swędzi, ale nijak nie może się podrapać.

– Jest szansa, że dziś cię podrapiemy. Masz, trzymaj. – Albrec wręczył przyjacielowi jakiś kanciasty, ciężki przedmiot.

– Motyka?! Skąd ją ukradłeś?

– Nie ukradłem, tylko pożyczyłem. Na chwałę Boga. A skąd? Z ogrodu. Chodź, czas nagli.

Wyszli z celi i jak duchy przemknęli korytarzami kapitularza. Albrec, zajmujący zaszczytne stanowisko pomocnika bibliotekarza, spał w pojedynczej celi w kapitularzu. Avila, który dopiero przed trzema laty zdjął habit nowicjusza, musiał się zadowolić łóżkiem we wspólnej sali, w towarzystwie tuzina młodych inicjanckich kleryków.

Przeszli przez skuty mrozem dziedziniec; wiatr wydymał im habity, ziąb przenikał ich do szpiku kości, prawie tracili czucie w obutych w sandały stopach. Wkrótce stanęli przed wysokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami biblioteki świętego Garaso, jednak Albrec poprowadził Avilę dalej wzdłuż oszronionych murów. Boczne wejście było do połowy zawiane śniegiem, ale niezrażony tym antylianin włożył klucz do zamka, przekręcił go i pchnął drzwi.

– Tak będzie dyskretniej – wyjaśnił. Stęknął z wysiłku, gdyż drzwi opornie otwierały się na stężałych z zimna zawiasach. – Nikt nas nie zobaczy.

Avila spojrzał w kierunku, z którego przyszli.

– Do licha, Albrecu, zostawiliśmy ślady! Każdy może nas wytropić!

– Nic na to nie poradzimy. Jeśli będziemy mieli szczęście, do rana śnieg je zasypie. Chodź.

Wysoki inicjant pokręcił głową i w ślad za swym korpulentnym przyjacielem zagłębił się w biblioteczny mrok. Wnętrze pachniało pleśnią i starością. Albrec zamknął drzwi na klucz i przez chwilę stali nieruchomo, przytłoczeni ogromem budowli i ilością ksiąg. Wiatr pojękiwał cicho wśród krokwi.

Avila zapalił lampę, cienie zatańczyły na ścianach. Odrzucili kaptury i strząsnęli śnieg z habitów.

– Jesteśmy sami – stwierdził Albrec.

– Skąd wiesz?

– Znam bibliotekę jak własną kieszeń. Wyczuwam, kiedy ktoś w niej jest, a kiedy nie. Chociaż... Nigdy nie jest całkiem pusta: przepełniają ją wspomnienia.

– Przestań, Albrecu. Nawet bez twojego gadania jestem zestrachany jak zając na miedzy.

– No to chodźmy. Trzymaj się blisko mnie i niczego nie dotykaj.

– Dobrze już, dobrze. Prowadź, wielki bibliotekarzu.

W milczeniu szli przez pokoje, sale i korytarze, lawirując wśród wysokich regałów z książkami i zwojami. Schodzili wąskimi schodami, które – zdaniem Avili – wykuto chyba w samych murach gmachu. Znaleźli i otworzyli okutą żelazem klapę w podłodze, ukrytą pod wytartym chodnikiem. Znajdujące się za nią schody prowadziły w mrok katakumb.

Zaczęli schodzić. Masywne gmaszysko biblioteki zdawało się wisieć nad nimi jak gradowa chmura. Grube mury i panujące w podziemiach ciemności powinny skutecznie odciąć ich od świata, ale i tak udzielała się nim atmosfera osamotnienia i zimowej nocy. Brnęli wśród nagromadzonych w katakumbach rupieci i wykasływali z płuc wiekowy kurz. Czuli się jak para odkrywców, którzy przypadkiem znaleźli się w ruinach wymarłego miasta i pełzli przez jego czeluście jak robaki przez trzewia trupa.

– Która to jest północna ściana? – spytał Avila.

– Ta z lewej. Jest bardziej wilgotna od pozostałych. Nie idź środkiem korytarza i uważaj, żeby się nie potknąć.

Szli przy ścianie, na którą od czasu do czasu padało światło lampy. Korytarz wykuto w granicie – twardym rdzeniu góry – jak w miękkiej glinie.

– Zbudowanie tych podziemi musiało zająć Fimbrianom chyba ze dwadzieścia lat – szepnął Avila. – Wszędzie lita skała, żadnych śladów murarki.

– Fimbrianie byli niezwykłymi ludźmi. Stworzyli imperium. Chcieli za wszelką cenę odcisnąć trwałe piętno na powierzchni ziemi. Gdziekolwiek trafili, budowali solidnie; połowa gmachów publicznych w Pięciu Królestwach pochodzi z czasów Hegemonii. Od tamtej pory nikt nie budował na taką skalę. Stary Gambio twierdzi, że główną przyczyną upadku imperium była pycha. Bóg postanowił nauczyć Fimbrian pokory, ponieważ wydawało im się, że mogą dowolnie zmienić świat.

– Zmienili go – zauważył oschle Avila. – Na dobre trzysta lat.

– Ćśśś... Jesteśmy na miejscu.

Albrec podniósł lampę. Światło padło na ścianę inną niż wszystkie w pobliżu, na spojone zaprawą kamienie. Wyłowiło z ciemności szczelinę, w której spoczywał bezcenny dokument.

– Zapal drugą lampę – polecił antylianin.

Avila aż się wzdrygnął, widząc, jak Albrec bez zastanowienia sięga w głąb otworu. Przecież nie mieli pojęcia, co czai się po drugiej stronie!

– Tam jest jakieś pomieszczenie, bez dwóch zdań. A przynajmniej duża wnęka.

Avila postawił obie lampy na wygrzebanej ze sterty staroci beczułce.

– Co teraz? Chcesz motykę?

– Tak, daj ją.

– Nie. Jesteś może odważny, ale cherlawy. Lepiej się odsuń i patrz, czy ktoś nie idzie.

Avila wziął zamach, zerknął z ukosa na byle jak sklecony mur i z całej siły wyrżnął w niego motyką. Łoskot zabrzmiał niewiarygodnie głośno.

Avila zawahał się przed następnym uderzeniem.

– Jesteś pewien, że nikt nas nie usłyszy?

– W bibliotece nikogo nie ma, a my jesteśmy pięć pięter pod ziemią. Spokojnie, zaufaj mi.

– Zaufać ci, dobre sobie... – mruknął niepocieszony Avila i zaczął bez litości rozkuwać mur.

Stara zaprawa kruszyła się i sypała jak piasek, aż w końcu kamienie się poluzowały. Wyciągnął je motyką, zrzucił na ziemię i poszerzył otwór. Dziura miała sześć cali głębokości i blisko dwie stopy średnicy. Otarł pot z czoła.

– Wiesz co, Albrecu? Nie znam drugiej osoby, przez którą tak bym się spocił w środku zimy.

– Nie przesadzaj. Jeszcze trochę.

– Dobrze, dobrze, wodzu. Już kuję.

Po paru następnych uderzeniach osypała się zaprawa, poleciały kamienie i mnichów spowiła chmura kurzu, który wirował w świetle lamp jak złocista mgła, gryzł w gardle i zmuszał do kaszlu.

Albrec chwycił jedną z lamp, uklęknął i wepchnął ją głąb nagle poszerzonego otworu.

– Na krew Świętego, Albrecu! – wyszeptał przerażony Avila. – Popatrz, cośmy narobili. Nie damy rady zamaskować tej dziury!

– Zawalimy ją rupieciami – odparł zniecierpliwiony antylianin. – Przebiłeś się – dodał ochrypłym głosem. – Widzę, co jest po drugiej stronie.

– I co... co tam jest?

Zamiast odpowiadać, Albrec wczołgał się w otwór. Na ramiona osypały mu się dalsze kamienie. Przypominał grubiutkiego królika, który próbuje wcisnąć się do zbyt ciasnej nory.

 

*

 

Po drugiej stronie wyprostował się i podniósł lampę, nie zwracając uwagi na natarczywe pytania rozgorączkowanego Avili.

Komnata – było to bowiem spore pomieszczenie – miała wysoki strop i ściany z litej skały. Nie wykuła jej jednak ręka ludzka. Z sufitu niczym włócznie zwisały stalaktyty, ściany były szorstkie, nieociosane... Albrec ze zdumieniem zdał sobie sprawę, że znalazł się w naturalnej jaskini – jaskini, którą dawno temu odkryto, a później postanowiono zamurować.

Jej ściany były pokryte rysunkami.

Prymitywne obrazy przedstawiały zwierzęta, o których Albrec słyszał, ale których nigdy nie widział w naturze: marmorile z zakrzywionymi kłami i ślepiami jak obsydianowe paciorki, jednorożce o krótkich, grubych rogach i wilki – niektóre chodzące na czterech łapach, inne na dwóch.

Rysunki były proste, ale miały niezwykłą siłę wyrazu; pewna, łagodna kreska dowodziła kunsztu artysty. Cechowała je naturalność, której próżno by szukać w znanych Albrecowi iluminowanych manuskryptach. W migotliwym świetle lampy można by niemal pomyśleć, że zwierzęta poruszają się, biegną po ścianach w stadach i sforach, przemierzając odwieczne szlaki wędrówek.

Wszystko to antylianin ogarnął jednym przelotnym spojrzeniem, bowiem jego uwagę przykuło coś zupełnie innego: omal nie upuścił lampy, kiedy ciemna sylwetka wyskoczyła na niego z półmroku. Na szczęście w ostatniej chwili opanował się i nakreślił w powietrzu Znak Świętego.

Pod przeciwległą ścianą stał posąg. Był wielkości dorosłego człowieka i przedstawiał mężczyznę z głową wilka, uniesionymi rękami i otwartą paszczą. Za nim, na ścianie, wyryto wpisany w koło pentagram, którego kształt, dodatkowo podkreślony farbą, wyraźnie rysował się w blasku lampy. Przed posągiem znajdował się mały ołtarz – płaski blok, przecięty głębokim rowkiem. Na kamieniu widniały liczne przebarwienia, jakby stare, niewybaczalne grzechy na wieki splamiły jego powierzchnię.

Kiedy zagrzechotały osypujące się kamienie, mnich aż zapiszczał ze strachu. Avila stanął obok niego, otrzepał habit i spojrzał na Albreca surowo, lecz z niekłamanym podziwem.

– Jak kocham Świętego, Albrecu! Dlaczego się nie odzywałeś?! – Zawiesił głos. – Święty Boże! Cóż to jest?!

– Kaplica.

Ochrypły głos Albreca przypominał żabi rechot.

– Słucham?

– Miejsce kultu. Dawno temu, w zamierzchłych czasach, ludzie oddawali tu komuś cześć.

Avila podniósł lampę i oświetlił pysk wilkołaka.

– Stara robota. Toporna. Jak myślisz, którego z pogańskich bogów przedstawia ta rzeźba? Bo na pewno nie Rogatego.

– Nie jestem pewien, czy to w ogóle jest bóg. Chociaż na pewno składano mu ofiary. Spójrz na ołtarz.

– Tak, to krew. Na zęby piekieł, Albrecu, a co powiesz na to?

Avila wyjął z kieszeni ozdobiony pentagramem sztylet, znaleziony podczas poprzedniej wizyty w katakumbach.

– Nóż ofiarny, jak nic. Po co go wziąłeś?

– Szczerze? – Avila się skrzywił. – Miałem nadzieję, że uda mi się go zgubić. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego.

– Może być bardzo ważny.

– Albo bardzo niebezpieczny. Co mam powiedzieć opiekunowi dormitorium, jeśli go u mnie znajdzie?

– Nieważne. – Albrec poświecił po kątach. – Nie zapominajmy, po co przyszliśmy. Jak chcesz, to go wyrzuć, a na razie pomóż mi szukać reszty rękopisu.

Avila odrzucił sztylet i razem z Albrekiem zaczął przeszukiwać zalegający podłogę śmietnik. Można by pomyśleć, że sto lat wcześniej ktoś zwalił do jaskini połowę ksiąg z biblioteki i zostawił je na pastwę losu: resztki manuskryptów walały się po całej posadzce, a pod ścianami piętrzyły się sterty welinowych arkuszy. Albrec z Avilą uklękli i zaczęli przeglądać podarte i wyblakłe pergaminy.

– Dobrze, że tu jest w miarę sucho – zauważył Avila, odkładając obejrzaną stronicę na bok. – Inaczej dawno zalęgłyby się grzyby. Właściwie to dziwne, skoro tamta ściana jest wilgotna. Sam tak powiedziałeś. Co tu się działo, Albrecu? Co to za szpargały? I co robi ta pogańska kaplica w samym sercu Charibonu?

Albrec wzruszył ramionami.

– Ludzie mieszkają to od tysięcy lat. Nowe miasta powstają na ruinach starych. Może kiedyś ta jaskinia nie znajdowała się tak głęboko pod ziemią.

Znaleźli sporo merduckich rękopisów, ozdobnie kaligrafowanych i pozbawionych iluminacji. Jeden z manuskryptów zawierał liczne diagramy ilustrujące najprawdopodobniej ruchy gwiazd, inny przedstawiał rysunek człowieka z usuniętą skórą i odsłoniętymi mięśniami. Na jego widok Avila i Albrec jak jeden mąż uczynili Znak Świętego.

– To herezje – stwierdził inicjant. – Astrologia, czary... Teraz rozumiem, dlaczego je tu zamurowano.

– To wiedza, Avilo. – Albrec pokręcił głową. – Zgromadzili tu ogromną wiedzę. Zdecydowali w imieniu nas wszystkich co nam wolno wiedzieć, a czego nie, i zniszczyli wszystko, co im się nie podobało.

– Kto?

– Twoi bracia, przyjacielu. Inicjanci.

– Na pewno mieli dobre intencje.

– Być może. Nigdy się tego nie dowiemy, ponieważ wiedza, którą skazali na zapomnienie, została na zawsze stracona. Nie możemy ocenić słuszności ich decyzji.

– Nie każdy jest takim uczonym jak ty, Albrecu. A w rękach ignoranta wiedza bywa niebezpieczna.

– Mówisz jak nasi monsignorowie – uśmiechnął się Avila.

– W pojedynkę nie zmienisz świata. – Avila zmarszczył brwi. – Nikt nie zmieni. Możesz tylko robić, co ci każą, i nie wychylać się.

– Ciekaw jestem, czy Ramusio by się z tobą zgodził.

– Jak sądzisz, ilu niedoszłych Ramusiów spłonęło na stosie przez ostatnie pięćset lat? Każdy, kto chce zmieniać świat, źle kończy.

Albrec parsknął śmiechem – i nagle znieruchomiał.

– Chyba mam!

– Pokaż.

Albrec podniósł kilka wystrzępionych kartek, połączonych jeszcze resztkami płóciennej oprawy.

– Ten sam charakter pisma, ten sam układ... Jest strona tytułowa!

– Tak? I co na niej napisano?

– "Prawdziwy i wierny opis żywota Błogosławionego Świętego Ramusia, opowiedziany przez ucznia, który od najwcześniejszych dni towarzyszył Świętemu" – odczytał z nabożną czcią antylianin.

– Niezły tytuł. Kto jest autorem?

– Honorius z Neyr. Czyli Święty Honorius.

– Co takiego?! Autor Księgi Honoriusa?!

– Ten sam. Człowiek, który zainicjował powstanie zakonu braci żebrzących, jeden z ojców założycieli Kościoła.

– Święty od halucynacji – mruknął Avila.

Albrec wetknął manuskrypt za pazuchę.

– Jak chcesz. Mamy to, czego szukaliśmy. Chodźmy stąd.

Wstali i właśnie otrzepywali z kolan kurz, kiedy usłyszeli grzechot osypujących się kamieni. Odwrócili się jak na komendę i światło lamp padło na brata Commodiusa, która właśnie gramolił się przez otwór łączący jaskinię z resztą katakumb.

Patrzyli z przerażeniem, jak główny bibliotekarz otrzepuje się z kurzu. W jednej ręce trzymał motykę, którą zostawili w korytarzu.

– Witaj, Albrecu. – Uśmiechnął się. – Widzę, że przyprowadziłeś tego pięknisia Avilę. Jak miło.

– Bracie... eee... My tylko...

– Nie tłumacz się, Albrecu. Za późno na wyjaśnienia. Zapędziłeś się za daleko.

– Nie zrobiliśmy nic złego, Commodiusie – zaperzył się Avila. – Każdy może zejść do podziemi. Nie możesz nam nic zrobić!

– Milcz, głupcze – warknął Commodius. – Nic nie rozumiesz. Co innego Albrec... Prawda, mój drogi?

Uśmiechnięta twarz głównego bibliotekarza przypominała pysk zadowolonego gargulca. Miał za długie, zbyt odstające uszy i świecące oczy.

Albrec zamrugał, jakby chciał pozbyć się drażniącego pyłu z oczu. Zaczynał się uspokajać i godzić z sytuacją.

– Wiedziałeś o tej jaskini – stwierdził. – Wiedziałeś od samego początku.

– Naturalnie, tak jak wszyscy główni bibliotekarze, opiekunowie tego miejsca. Wiedza o tym miejscu jest przekazywana razem z kluczami do biblioteki. Może z czasem i ty byś ją posiadł, Albrecu.

– Niby po co?

– Nie udawaj głupszego niż jesteś. Naprawdę myślisz, że to jedyna ukryta sala w podziemiach? Są ich tu dziesiątki. W ciszy i mroku pleśnieje wiedza dawnych pokoleń i zapomnianych wieków, tysiące dokumentów, które uznano za szkodliwe, heretyckie, niebezpieczne... Co byś zrobił, gdybyś miał do nich dostęp?

Antylianin oblizał spierzchnięte wargi.

– Ale dlaczego?

– Co dlaczego?

– Dlaczego tak się boicie wiedzy?

Motyka drgnęła w ręce Commodiusa.

– Chodzi o władzę, bracie. Wiedza i ignorancja na równi stanowią podstawę władzy. Inicjanci rządzą światem dzięki tym informacjom, które rozpowszechniają, i dzięki takim, które przemilczają. Nie można dopuścić do tego, żeby rodzaj ludzki swobodnie chłonął wiedzę, bo doprowadziłoby to do anarchii. Weźmy na przykład dokument, który tu znalazłeś, ten, który nieudolnie ukryłeś w celi razem z innymi heretyckimi dziełami w żałosnej nadziei ocalenia ich przed oczyszczającym ogniem.

Albrec zbladł jak płótno.

– O tym też wiedziałeś?

– Czytałem już niejeden taki manuskrypt. Wszystkie spaliłem. A jak myślałeś, dlaczego do naszych czasów nie zachował się ani jeden żywot Świętego spisany przez jego współczesnych? Ten dokument jest źródłem władzy większej niż władza królów. Stare stronice, które znalazłeś, mogłyby wywrócić nasz świat do góry nogami. Ale tak się nie stanie. W każdym razie jeszcze nie teraz.

– Ale przecież to prawda! – Albrec miał ochotę się rozpłakać. – Jesteśmy sługami bożymi, mamy obowiązek...

– Mamy obowiązek służyć Kościołowi jako pasterze jego trzódki. Jak sądzisz, co by się stało, gdyby ludzie dowiedzieli się, że Ramusio i Ahrimuz to jedna i ta sama osoba? Albo że Ramusio nie został wzięty do nieba, tylko odjechał na grzbiecie muła w siną dal? Kościół zachwiałby się w posadach. Poddano by w wątpliwość dogmaty naszej wiary. Ludzie zaczęliby wątpić w istnienie samego Boga.

– Wytłumaczyłeś nam już, Commodiusie, czym się kierujesz w swoim postępowaniu – wtrącił wyniosłym tonem Avila. – Może byłbyś tak łaskawy i zrobił wreszcie to, co zamierzasz, zamiast zanudzać nas swoimi dywagacjami?

Commodius spojrzał z niedowierzaniem na puszącego się inicjanta.

– Avila... Arystokrata w każdym calu, co? Ja zaś jestem zwykłym synem garbarza, człowiekiem równie pospolitego rodu jak nasz drogi Albrec, chociaż noszę czarny habit. Twoje członkostwo nobilitowałoby nasz zakon, ale nic z tego nie będzie.

– Jak to? – zdziwił się Albrec. Głos mu drżał, strach znów wygrywał w jego duszy z żalem.

– Nietrudno się domyślić, co tu zaszło. Dwaj kapłani padli ofiarą sprzecznych z naturą żądz. To się czasem zdarza. Jeden wciągnął drugiego w krąg czarnej magii i tajemnych rytuałów. – Commodius skinieniem motyki wskazał posąg z głową wilka. – Ale, jak to kochankowie, pokłócili się i pozabijali nawzajem na przeklętym ołtarzu, który zatruł ich umysły. Ciał i tak w najbliższym czasie nikt nie znajdzie. Komu przyszłoby do głowy schodzić tutaj i grzebać w gruzach zwalonej ściany?

– Columbar wie, że tu zaglądamy... – zasugerował Avila.

– Przykro mi o tym mówić, ale brat Columbar zmarł dziś w nocy – przerwał mu Commodius. – Odszedł do Boga we śnie, z głową wciśniętą w poduszkę.

– Nie wierzę ci – stwierdził bez większego przekonania Avila.

– Nie ma znaczenia, w co chcesz wierzyć, bracie. I tak jesteś już padliną.

– Śmiało. – Avila odstawił lampę. – Dalej, Commodiusie, zobaczymy, czy wystarczy ci odwagi i siły, żeby zabić nas obu.

Commodius uśmiechnął się od ucha do ucha, odsłaniając chyba wszystkie posiadane zęby.

– Sił mi nie braknie, zapewniam cię. – Motyka z brzękiem spadła na podłogę. – Świat jest dziwny – ciągnął Commodius. Jego głos się zmienił, brzmiał teraz tak, jakby dobiegał z wnętrza szklanej rury. – Pod bożym niebem żyją istoty, o jakich ci się nawet nie śniło, Albrecu. Mogłem dać ci wiedzę; mogłem zaspokoić twój nienasycony apetyt, odpowiedzieć na wszystkie pytania, jakie przyszłyby ci do głowy. Twoja strata. A co do ciebie, Avilo... Słodki Avilo, mogłem mieć z ciebie pociechę, a przy okazji awansować cię w szeregach inicjantów. Cóż, los zrządził inaczej. Patrzcie, dzieci, albowiem zaraz dostąpicie prawdziwego objawienia...

Commodius zniknął. Inicjancki habit opadł na ziemię. Zamiast bibliotekarza przed mnichami stał olbrzymi, mroczny jak cień wilkołak.

– Pojednajcie się ze Stwórcą – powiedział. – Pokażę wam prawdziwą twarz Boga.

I skoczył.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Wywiad
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Galeria
M. Kałużyńska
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Idaho
W. Świdziniewski
Łukasz Małecki
Joanna Kułakowska
J.W. Świętochowski
J.W. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
M. Koczańska
Adam Cebula
Natalia Garczyńska
K.A. Pilipiukowie
M. Kałużyńska
Eryk Ragus
Grzegorz Czerniak
Jeresabel
Christopher Paolini
Paul Kearney
Robin Hobb
Witold Jabłoński
Andrzej Ziemiański
 
< 35 >