strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje 1
<<<strona 05>>>

 

Recenzje 1

 

 


Kwiaty rozkwitające nocą

 

Pod koniec listopada w księgarniach pojawi się Strzała Kushiela – pierwsza część trylogii Kushiel autorstwa Jacqueline Carey. Jej bohaterką jest Fedra, dziewczyna niezwykła pod bardzo wieloma względami.

Co ma wspólnego kwiat zakwitający nocą z bohaterką trylogii Kushiel?

Kwiaty powszechnie kojarzą się z romantyczną wizją rozkwitającej kobiecości, zaś noc to czas zbrodni, tajemnicy lub zakazanych uciech. Nie może być więc bardziej dopasowanego, a zarazem poetyckiego określenia dla profesji kurtyzany. W barwnym świecie, stworzonym przez autorkę, istnieje kraj, gdzie osoby trudniące się tym zajęciem nie znajdują się na marginesie społeczności, a profesjonaliści z prawdziwego zdarzenia są otoczeni wielkim szacunkiem. To nie tyle zawód, co powołanie i wypełnianie mistycznej służby. Oczywiście owa służba nie przeszkadza dobrej zabawie i finansowym korzyściom.

Elitę Gildii zrzeszającej kurtyzany stanowią adeptki i adepci trzynastu Domów wchodzących w skład Dworu Kwiatów Rozkwitających Nocą. Fedra jest wychowanką Domu Cereusa, niestety, skaza czyni ją nieprzydatną – nie może w nim pozostać. Purpurowa plamka w oku sprawia, że dziewczyna, pomimo wielkiej atrakcyjności, nie spełnia surowych kanonów obowiązujących w Domach. Na szczęście zyskuje protektora, który jako jeden z nielicznych potrafił przejrzeć prawdziwą naturę pozornej skazy. Wyglądająca jak kropelka krwi plamka to symbol potężnego daru, który zarazem stanowi przekleństwo. Fedra jest anguisette, czyli wybranką trafioną Strzałą anioła Kushiela – Pana Rózgi i Pręgi... Dziwne oko objawia jej specyfikę – musi cierpieć, by przeżywać rozkosz. Dzięki temu kontrowersyjnemu darowi, Fedra staje się mistrzynią w swoim fachu. Spełnia najbardziej wyrafinowane zachcianki możnych klientów lubujących się w zadawaniu bólu, jednak to zaledwie ułamek jej prawdziwych umiejętności. Dziewczyna wypełnia ważniejszą misję niż finansowa spłata długu wobec człowieka, który wykupił do niej prawa w Domu Cereusa, przyjął pod swój dach i nauczył niemal wszystkiego, co sam wie. Zdobywa dla niego informacje niezbędne do snucia kolejnych intryg. Nie od dziś wiadomo, że najlepszymi szpiegami są mistrzowie przyjemności, którzy umieją patrzeć i słuchać.

O ile istnieją nurty literatury, gdzie czytelnicy mogą łatwo natrafić na osoby parające się prostytucją, o tyle w utworach fantastycznych nie zdarza się to zbyt często. Pojawiają się, co najwyżej, jako element scenerii, z rzadka jako dość schematycznie potraktowani znajomi postaci centralnej, dzięki której zdobywa ona ważne informacje.

W fantasy czasem wypełniają "czas wolny" od trudów i znojów głównego bohatera, ale raczej nie dowiadujemy się o nich zbyt wiele. Jedynym znanym mi przypadkiem, gdzie rolą głównej bohaterki została obdarzona prostytutka, jest trylogia autorstwa Elizabeth Haydon – Rapsodia jednak, bo o niej mowa, to istota irytująco naiwna w sprawach seksu i miłości, wręcz absurdalnie niewinna. Poza tym, gdy tylko miała okazję, ochoczo zerwała z owym procederem. Z powyższych względów, jej osoba właściwie nie kwalifikuje się jako przykład.

Dla odmiany, znakomity przykład stanowi Rafael – mężczyzna należący do dwójki najważniejszych postaci we wspaniałej Długiej zimowej nocy stworzonej przez Elizabeth Hand – książki z gatunku science fiction. Ważną funkcję w opisywanym upiornym, postapokaliptycznym świecie pełni szereg zróżnicowanych pod względem tradycji Domów, w których prostytutki płci obojga przyjmują klientów, spełniając ich dowolne pragnienia. Ten sam element sztafażu znajdujemy w Strzale Kushiela, lecz na tym podobieństwa się kończą.

W powieści Jacqueline Carey, postać kurtyzany występuje w narracji pierwszoosobowej – zwraca się wprost do czytelników. Toczy żywy monolog, sprawiający wrażenie, iż bohaterka reaguje na zmiany w zachowaniu "słuchaczy" – uprzedza ich pytania, wyjaśnia różne sprawy i motywy swego postępowanie, na wypadek gdyby nie mogli ich pojąć. Daje do zrozumienia, iż w danym momencie uprzedza fakty i że wróci do ich dokładnego opisu za jakiś czas... Klaruje tajniki swego zawodu i odmienności swoich odczuć.

Historia przedstawiona przez autorkę opisuje przede wszystkim dzieje dojrzewania niezwykłej jednostki w świecie, który znalazł się na przełomie epok.

Fedra nabiera doświadczenia nie tylko jako kurtyzana o specyficznych upodobaniach i inteligentny wywiadowca na usługach wpływowej osobistości, lecz także jako istota ludzka. Rozwija się psychicznie. Obserwujemy jak rozbrykane dziecko staje się dorosłą osobą, świadomą złożoności świata. Właśnie ten kalejdoskop rzeczywistości porywa najbardziej – znakomicie opisane skomplikowane dworskie intrygi i zawiłe polityczne knowania to tylko niektóre z barwnych elementów. Do mnie szczególnie przemówiła filozofia i religia kraju, gdzie urodziła się główna bohaterka. Miejsce owo nosi znamienną nazwę Terre d’Ange, a mieszkańcy zwani są D’Angelinami i słyną z cudownej piękności oraz umiłowania wszystkiego, co piękne. Zamierzenie autorki jest bardzo łatwo rozszyfrowywane przez samo brzmienie nazw. Ponadto legenda o powstaniu kraju zostaje przytoczona niemal na początku książki.

Rzeczywistość wykreowana przez Carey jest rodzajem świata pod wieloma względami bliźniaczego do naszej przeszłości. Znajdziemy odpowiedniki istniejących u nas krajów i narodów. Skaldowie przypominają Wikingów, upadłe dawno temu Tyberium, po którym pozostało Caerdicci Unitas to oczywiście Rzym, Aragonia mówi sama za siebie, tak samo jak wyspa Alba i położone nieco dalej Eru. W tym świecie lud Cruithne zjednoczył się i odparł Tyberium, skutkiem czego rasa u nas znana pod nazwą Piktów miewa się całkiem dobrze. Jest także potężny kalifat. Tylko odpowiednika Terre d’Ange raczej nie uświadczy się w naszej rzeczywistości.

Trudno mi określić epokę, w której rozgrywa się akcja. Po opisie obyczajów, strojów i powozów można sądzić, że mamy do czynienia z rodzajem mieszanki kolejnych trzech stuleci – XV, XVI i nawet początku XVII w. Z drugiej strony być może wcale tak nie jest – brak broni palnej, zaś Skaldowie i mieszkańcy Alby (których to nacji, próżno by wtedy u nas szukać) byliby zaskakująco opóźnieni w stosunku do reszty świata.

Powróćmy jednak do legendy o Terre d’Ange. Cudowna, wręcz rajska ziemia nie nosiła tej nazwy, dopóki nie zamieszkał w niej Błogosławiony Elua wraz ze swymi Towarzyszami, dając początek królewskim i arystokratycznym rodom.

Kim był czy też jest Błogosławiony Elua?

Wyobraźmy sobie istotę anielską, a zarazem śmiertelną, która zrodziła się z mistycznego związku – krwi ukrzyżowanego Yeshui ben Yosefa, łez nierządnicy Magdaleny i łona Matki Ziemi. Jedyny Bóg odrzucił Eluę ze wstrętem, jako najwyższą obrazę i grzech, pomimo iż zrodził się także z krwi Jego Syna. Elua był jednak ucieleśnioną ideą piękna i miłości, dlatego zdobył sobie serca kilku aniołów, którzy odeszli z Nieba i stali się jego Towarzyszami w wielkiej wędrówce po Ziemi. Naamah – najpiękniejsza z anielic – oddawała się w drodze nieznajomym za monetę, ułatwiając przeżycie Elui oraz innych aniołów. Kurtyzany płci obojga oddają jej cześć – składają śluby jako Słudzy Naamah (która ma zarazem swoje świątynie, kaplice i kapłanów, podobnie jak reszta aniołów z Eluą na czele). Wzruszony pięknem przyszłej Terre d’Ange, Elua postanowił zostać tu na zawsze i przekazał mieszkańcom swoje przykazanie: Kochaj, jak wola twoja. Także dlatego Naamah jest czczona. W dalszej części legendy, czytelnicy dowiadują się, że (tak zwany) Jedyny Bóg był dawniej małżonkiem Matki Ziemi.

Siłą rzeczy pomysł ów z pewnością nie przypadnie do gustu wielu katolikom i innym osobom o konserwatywnych poglądach.

Kolejnym odważnym posunięciem autorki jest uczynienie głównej bohaterki masochistką. Masochizm nie dość, że na ogół budzi pogardliwy śmiech, odrazę lub w najlepszym razie współczucie, to jeszcze bywa nadmiernie kojarzone z kobietami – z żeńską rolą w seksie. Kurtyzana – masochistka może wzbudzić oburzenie i sprzeciw wielu czytelniczek, a czytelników na przykład utwierdzić w stereotypowym postrzeganiu. Na pewno byłoby tak, gdyby bohaterka została przedstawiona w ów stereotypowy sposób. Tymczasem nie ma ona zgoła nic wspólnego z ofiarami Markiza de Sade.

Istota przeżywania przez nią rozkoszy i przyczyna tego stanu są przedstawione w tak inteligentny i wysmakowany artystycznie sposób, że Fedra nie budzi obrzydzenia ani litości. Wręcz przeciwnie – w większości sytuacji to ona jest górą, triumfując nad klientem lub klientką o sadystycznych upodobaniach.

Inne postacie oraz relacje łączące ich z główną bohaterką są równie interesująco przedstawione. Bardzo ważnymi osobami są: Delaunay – mentor Fedry, Hiacynt – młody Cygan, jej najlepszy przyjaciel, Alcuin – inny uczeń Delaunaya i "emerytowana" kurtyzana Cecylia. Dziwaczny Los zwiąże przyszłość Fedry z pewnym Cassylitą – surowym bratem z jedynego zakonu, który właściwie nie pochwala nauk Elui. Trudno znaleźć dziwniejszego towarzysza dla kurtyzany kochającej swą profesję, aniżeli mnich żyjący w celibacie...

Nie chcę jednak szczegółowo opowiadać o owych personach – sądzę, że warto, by czytelnicy po prostu sięgnęli po książkę, by poznać ich losy i tożsamość.

Strzała Kushiela zyskała sobie wielką popularność – już w 2001 r. trafiła na listę bestsellerów New York Timesa oraz przyniosła Jacqueline Carey nagrodę Locusa w 2002 roku.

Opowieść o Fedrze została określona jako "romantyczna fantasy". Jest to całkiem adekwatna nazwa, ja jednak sądzę, że można również śmiało mówić o znakomitym erotyku fantasy, nie mającym nic wspólnego z tym, co na ogół kojarzy się z pornografią. Nie znajdzie się tu wulgarnych określeń aktów płciowych – wręcz przeciwnie, wszystko opisane jest sugestywne, błyskotliwie i bardzo poetycko. To się naprawdę rzadko zdarza. Opowieść rozbudza zainteresowanie zarówno samą bohaterką, jej przyjaciółmi, jak i dobrze przemyślanymi intrygami, w których bierze udział. Potencjalnie szokująca postać centralna, elegancki język, wartko opisujący skomplikowany świat, kraj Terre d’Ange z jego kontrowersyjną religią i filozofią... To wszystko z pewnością jest godne uwagi.

Szczerze polecam.

 

Joanna Kułakowska

 

Jacqueline Carey

Strzała Kushiela

Tłum: Maria Frąc

MAG, 2004

Stron: 560

Cena: 35,00

 

 


Świat ogarnięty bezpardonową wojną

 

Żelazne wojny – trzecia część cyklu Boże Monarchie – to książka, w której wydarzenia zapoczątkowane lub ledwo zasygnalizowane w poprzednich tomach nabierają tempa. Wojenna machina została wprawiona w ruch – żelazna, bezpardonowa wojna toczy się nie tylko na polu bitwy, gdyż prawdziwym, krwawym polem walki staje się również scena polityczna.

Przypomnijmy pokrótce, co doprowadziło do owych wydarzeń:

Od czasów objawienia Świętego Ramusia, nad królestwami zjednoczonymi wiarą w jedynego Boga, trzymał pieczę Kościół. Tej stronie świata zagrażają "niewierni" – merduckie Siedem Sułtanatów, gdzie oddaje się cześć inaczej pojmowanemu jedynemu Bogu i prorokowi Ahrimanowi. Ku zgrozie Ramusian, Święte Miasto Aekir padło pod zalewem Merduków. Kościół znalazł ofiarnego kozła – Cech Traumaturgów. Zapłonęły stosy, co wyjątkowo nie odpowiadało młodemu królowi Abeleynowi, darzącego szacunkiem umiejętności ludzi władających Siedmioma Królestwami Dweomeru. Niedługo potem kapitan Richard Hawkwood wyrusza w podróż z królewskiego rozkazu, wioząc magów-uchodźców na nieznany, legendarny ląd.

Pontyfik Macrobius zostaje uznany za martwego, lecz w rzeczywistości udaje mu się przetrwać dzięki pomocy Corfe’go Caer – Inafa, który zdezerterował z posterunku, aby odnaleźć małżonkę. W Ramusiańskim Kościele nastąpiła schizma, doprowadzając praktycznie do wojny religijnej. Na domiar złego "pogańscy" Merdukowie postanowili dokonać nowych podbojów. Trzech młodych królów wykorzystało ocalenie z wojennej pożogi prawowitego pontyfika, by zrzucić jarzmo łasego na władzę kleru. Zostali uznani za heretyków i mogą liczyć tylko na siebie oraz na żołnierzy wysłanych przez fimbriańskich elektorów.

W Charibonie odnaleziono manuskrypt, który może przewrócić do góry nogami dogmaty wiary.

Tymczasem na dalekim Zachodzie, wyprawa Richarda Hawkwooda osiąga cel podróży. Nowy kontynent wydaje się żołnierzom i kolonistom piekłem. Wszystko wskazuje na to, że jest siedliskiem potężnej, wrogiej mocy.

Nie mogę zdradzić, co jest właściwym początkiem Żelaznych wojen, zapewniam jednak, że zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem zgodnie z zasadą Alfreda Hitchcocka napięcie rośnie.

Ramusiańskie królestwa leczą rany po wojnach domowych, niestety daleko jeszcze do rozwiązania starych problemów, a już na horyzoncie pojawiają się nowe kłopoty.

Abeleyn, zuchwały monarcha Hebrionu i prowodyr wśród królów-heretyków, cudem przeżył "spotkanie" z armatnią kulą. Niestety, pomimo że mag Golophin czyni wszystko, co w jego mocno nadwerężonej mocy, by przywrócić władcy zdrowie, sytuacja sprawia wrażenie beznadziejnej. Bezkrólewie nie jest najlepszą rzeczą, jaka może przytrafić się krajowi, zwłaszcza gdy zarówno arystokracja, jak i Kościół, któremu trudno wyrwać wszystkie zęby, pragną rzucić się na schedę.

Do zniszczonej stolicy przybywa księżniczka Isolla – siostra króla Astaracu, która miała zostać poślubiona Abeleynowi. W tym czasie, Jemilla – królewska metresa – knuje sprytną intrygę. Jej marzeniem jest przejąć władzę w Hebrionie.

Choć trudno w to uwierzyć, poza granicami Hebrionu sytuacja jest znacznie bardziej napięta. Cała Torunna zostaje narażona na atak Merduków, którzy znaleźli sposób, by przebyć Wał Ormanna. W dodatku rozwija się rodzinna waśń pomiędzy Odelią a Lofantyrem. Corfe Cear – Inaf dokonuje cudów waleczności, zdobywając szacunek i ślepe przywiązanie swoich ludzi. Mnisi z Charibonu – Albrec i Avila – ocalili życie oraz cenny manuskrypt, dzięki pomocy Fimbrian.

Jak widać, akcja nabiera rumieńców. Kearney sprawnie operuje przyjętymi przez siebie para-piętnastowiecznymi realiami, okraszonymi odrobiną magii. Używa barwnych, działających na wyobraźnię opisów i bardzo dba o szczegóły.

W zasadzie, także "nabyty" w przyśpieszonym tempie geniusz i charyzma Corfe’go, który staje się postacią centralną Żelaznych wojen, nie przeszkadza w odbiorze książki. Protegowany królowej Odelii przypomina w tej chwili jakąś straszliwą krzyżówkę Belizariusza z Aleksandrem Macedońskim, do tego dochodzi jeszcze tak zwany "rys tragiczny" postaci. Być może zanadto się czepiam. Można zgodzić się z tym, że po traumatycznych przejściach, gdy już niewiele ma się do stracenia, chęć utrzymania się przy życiu ustępuje miejsca chęci, by to życie jeszcze cokolwiek znaczyło. Upór i szalona odwaga rzeczywiście są w stanie wiele zdziałać.

Piętno, jakie wywarła na nim strata ukochanej żony Herii oraz podobny efekt w jej przypadku (ona z kolei jest przekonana, że mąż zginął w Aekirze) sprawia, że czytelnik z prawdziwym zainteresowaniem i niepokojem oczekuje na spotkanie tych dwojga. Po lekturze omawianej części, dochodzę do wniosku, iż zbliża się ono nieuchronnie.

Osobiście z przyjemnością odnotowałam fakt, że postacie płci żeńskiej zaczynają wreszcie pokazywać pazury i na serio "coś" robić.

Pojawia się nowa, interesująca bohaterka – Isolla, narzeczona Abeleyna. Mam wrażenie, że jest wzorowana na Elżbiecie I oraz na pojemnym archetypie "mądrej, nieładnej kobiety o męskich cechach / męskiej duszy" – w ten sposób często klasyfikowano niewiasty, które ze względu na talenty i rodzaj ambicji nie przystawały do danej epoki.

Bohaterki znane już czytelnikom, kontynuują rozgrywki o władzę w świecie nieprzychylnym ambitnym kobietom – niestety mogą cokolwiek osiągnąć, jedynie posługując się mężczyznami, gdyż otoczenie nie zdzierżyłoby niewiasty aspirujących do męskich atrybutów władzy. Nie dla nich więc armie, flotylle, urzędy polityczne i inne oczywiste udogodnienia. To by było "nienaturalne" i nie wiadomo, czy bardziej urągające płci niewieściej, czy męskiej. Opisywanym kobietom czasem chodzi nie tyle o władzę, co po prostu o wywalczenie odrobiny przestrzeni dla siebie, o szczęściu nie wspominając. To ostatnie rzadko jest dane koronowanym głowom.

Autor plastycznie ukazał zwłaszcza królową – wdowę Odelię – jej motywy, uczucia, marzenia. Nie jest to bynajmniej "milutka kobietka", ale w jakiś sposób budzi sympatię (przynajmniej moją). Należy oczywiście do tych kobiet, o których się mówi: "szkoda, że nie są mężczyznami".

Kearney pokazał bliżej Fimbrian – honorowych, ascetycznych żołnierzy o mentalności obcej sąsiednim nacjom, choćby ze względu na szokująco odmienny system społeczny. Nie ma tam arystokracji, urzędy obejmowane są drogą elekcji i panuje demokracja rodem z Aten – równość wszystkich mężczyzn.

Muszę przyznać, że lubię ten cykl, a trzeci tom mnie nie zawiódł. Autor stworzył bliźniaczy świat zbliżony do realiów XV w. Widać fascynację żeglugą i epoką wielkich odkryć. Boże Monarchie to jak na razie dynamiczna, dobrze napisana historia. Między światem stworzonym przez Kearneya, a naszym jest całe mnóstwo oczywistych analogii. Dwóch oficjalnych pontyfików odpowiada na przykład okresowi Trójpapiestwa.

Powieść jest przykładem zyskującego na popularności trendu w literaturze fantastycznej – autor wnosi do kreowanej rzeczywistości przejaskrawione elementy z przeszłości naszego świata, by pewne zjawiska można było obserwować w "warunkach laboratoryjnych".

Książka urywa się w dość newralgicznym momencie, co sprawia, że z niecierpliwością będę oczekiwać następnej części. Moim zdaniem Żelazne wojny zapewniają bardzo dobrą rozrywkę.

 

Joanna Kułakowska

 

Paul Kearney

Żelazne wojny

Tłum: Michał Jakuszewski

MAG, 2004

Stron: 272

Cena: 25,00

 

 


Regularna apokalipsa

 

Ponieważ obiecałem (sam już nie wiem, komu? Czytelnikom? Dominice?) recenzję z przetłumaczonej przeze mnie powieści Diaczenków Armaged-dom, a słowo kozacze nie dym, siadam do klawiatury. I stosując metodę Hitchcocka, który mawiał, że porządny film powinien się zaczynać od trzęsienia ziemi, a potem napięcie i groza mają tylko narastać, przystępuję do "adremu".

Wyobraźcie sobie świat, w którym mniej więcej co dwadzieścia lat następuje apokalipsa. Ziemią targają potężne wstrząsy, z nieba wali się deszcz meteorów, z morza napływają potężne fale tsunami, a w górach otwierają się szczeliny, z których wypływa lawa. Na domiar wszystkiego z morza wyłaniają się glefy – larwalne postaci delfinów, żarłoczne ponad miarę i trudne do zabicia, jak wynik krzyżówki Lary Croft z hipopotamem. Oczywiście w takich warunkach ludzkość byłaby marnie wymarła – ale ktoś (nie wiadomo kto) otwiera Wrota – tajemnicze schrony, wewnątrz których można przetrwać dobowy mniej więcej okres apokalipsy, a potem wyjść i po rzuceniu kilku zawiesistych przekleństw zabrać się do odbudowy i restauracji społeczeństwa.

Oczywiście, nie wszyscy zdążą dojść do Wrót. Straty muszą być, jak powiedział marszałek Żukow, wysyłając kolejne dywizje piechoty na marsz po Bałtyku w pogoni za odpływającymi Niemcami. Wielu ludzi ginie podczas marszu do Wrót – bo nie jest to marsz, ale wyścig szczurów, w którym zwyciężają... no, właśnie, nie jest to takie oczywiste. Pozornie pierwsi powinni się dopchać "szyici" (napakowani sterydami faceci, którym szyja zaczyna się nad uszami). A nie! Okazuje się, że niekoniecznie. Ten sam ktoś, kto otwiera Wrota, dokonuje pewnej selekcji – co prawda, rzecz pozornie jest niemożliwa, bo zapanowanie nad ogarniętym paniką tłumem jest zadaniem, które nikomu się jeszcze nie udało (choć po tragedii w Biesłanie słyszałem kilka kretyńskich wypowiedzi jakiegoś pana Czemposława Gromińskiego, który utrzymywał, że jemu by to wyszło). Bohaterka powieści Diaczenków odkrywa jednak pewną prawidłowość w żywotach tych, co szczęśliwie dotarli do Wrót...

W ogóle to może dobrze byłoby, gdybym napisał słów kilka o bohaterce. Poznajemy ją jako kilkunastoletnią dziewczynę, rozstajemy się z nią u schyłku jej życia, kiedy ma za sobą trzy apokalipsy (bohaterowie powieści Diaczenków mówią o tych katastrofach małą literą – i właściwie czemu by nie, skoro są denerwującą regularnością?). Przez cały czas Lidka Sotowa usiłuje "per fas et nefas" odkryć tajemnicę powiązań tych kataklizmów z Wrotami. Poznajemy też innych ludzi – Diaczenkowie mają kapitalny dar obserwacji i potrafią scharakteryzować człowieka jednym, czy dwoma zdaniami. Wszyscy są krwiści i bardzo przekonujący – tacy, jakich moglibyśmy spotkać na ulicy i nawet się z nimi zaprzyjaźnić (tak nawiasem mówiąc, fanom Tolkiena proponuję: wyobraźcie sobie Aragona na ulicy jednego z naszych miast i pomyślcie, czy chcielibyście go zaprosić na spotkanie przyjaciół? Macie pewnie jakichś przyjaciół, nie?).

Powieść Diaczenków ma wartką akcję, obfitującą w niespodziewane zwroty, i jest pełna subtelnego humoru i kapitalnych obserwacji obyczajowych. Społeczeństwo, w którym żyje Lidka, niewiele się w zasadzie różni od naszego – a jednak konsekwencje tego dziwnego rytmu, w jakim żyje ludzkość, są przez autorów przedstawione z zaskakującym realizmem. Najciekawsze są zmiany w obyczajowości – po każdej apokalipsie głównym zadaniem społecznym staje się odtworzenie strat – co oczywiście zapełnia sale porodowe do stanu obłędu w oczach personelu. Wszystko podporządkowane jest macierzyństwu (ciekawe, co z "tacierzyństwem"?) – ale opisując mieszkania pełne rozwrzeszczanych noworodków, autorzy nigdy nie przekraczają granic dobrego smaku.

Ciekawe, że po lekturze dochodzimy do wniosku, iż powieść postawiła nam więcej pytań, niż udzieliła odpowiedzi. Nie dowiadujemy się, na przykład... nie, nie będę psuł przyjemności tym, co zdecydują się na niezbyt wielki wydatek i kupią powieść Diaczenków. Będą to pieniądze z pewnością lepiej wydane, niż te, które przeznaczymy na kupno kolejnego tomu Goodkinda, Jordana, czy przygód niezbyt udanej i na milę trącącej feminizmem epigonki lorda Nelsona, jaką niewątpliwie jest pani Honor Uber Alles.

A tak w ogóle to po raz kolejny namawiam czytelników do zapoznania się z nieśmiało jeszcze startującymi na naszym rynku powieściami autorów rosyjskich. Nie jest to bynajmniej namowa typu: "Odwiedź Rosję, zanim Rosja odwiedzi ciebie!". Wierzcie mi, że autorzy rosyjscy mają znacznie więcej do powiedzenia, niż jankescy, którzy od kilku lat karmią nas chabetoburgerami, wmawiając nam, że oni jedynie znają się na kuchni.

Powieść Diaczenków nie jest może najlepszą z tych, jakie zdarzyło mi się tłumaczyć, ale plasuję ją w pierwszej dziesiątce (a tłumaczyłem już Heinleina, Bestera, Clarka, i Wyndhama, więc tłok na czele listy jest spory).

No i howgh!

 

Andrzej Sawicki

 

Marina i Siergiej Diaczenkowie

Armaged-dom

Tłum: Andrzej Sawicki

Solaris, 2004

Stron: 480

Cena: 36,90

 

 


Z błazna – jeszcze większy błazen.
Żeby było zabawniej, bojownikiem zwany.

 

Po długim oczekiwaniu pojawili się Boży bojownicy, a w ich szeregach Reynevan z Bielawy, który, jak pamiętamy, wyrwawszy się szczęśliwie z łap Inkwizycji wstąpił do husyckiego terminu. Jak się okazuje, przez dwa lata, które minęły od wydarzeń zamykających Narrenturm, terminował bardzo gorliwie. Można odnieść wrażenie, że nieco zbyt gorliwie. Ciężko rozpoznać w neoficie nie cofającym się przed brutalnym mordem naszego szlachetnie głupiego Percivala. Tak jak ciężko rozpoznać w Bożych bojownikach kontynuację Narrenturmu. Na oko wszystko się zgadza. Okładka utrzymana w tej samej stylistyce. Na okładce stoi: Andrzej Sapkowski – znaczy, autor też ten sam. Ale czytając, wielokrotnie musiałam na tę okładkę zerkać, żeby się upewnić, czy to nie jakaś pomyłka. Niestety. Odniosłam wrażenie, że autor zmienił priorytety. Całkowicie.

Narrenturm było powieścią i owszem łotrzykowską czy też przygodową, ale jednocześnie wysmakowaną i erudycyjną. Do Bożych bojowników żaden z dwóch ostatnich przymiotników już nie pasuje. Bliższe prawdy będą takie określenia jak "powieść sensacyjno-przygodowa z elementami magicznymi". Być może celem autora była dynamizacja fabuły – ten cel niewątpliwie udało mu się osiągnąć. Nasuwają się jednak dwa pytania. Po pierwsze: czy na pewno tędy droga? Czysto subiektywnie odpowiadam, że jeśli tak, to mi z taką drogą nie po drodze. Nie sądzę, żeby taka ilość ucieczek/porwań/cudownych ocaleń na tom, że już nie wspomnę o elementach typowych dla komedii pomyłek, by nie użyć tak brzydkich słów jak "telenowela" (tożsamość Nikoletty), była najlepszym rozwiązaniem. Po drugie: czy warto płacić taką cenę za osiągnięcie celu? W Bożych bojownikach brak tego, co dla ASa najbardziej charakterystyczne: wyrafinowanej gry, którą jego wierni czytelnicy tak uwielbiają, dyskretnych smaczków, wyzwań. Lub raczej, by być precyzyjnym: poziom zabawy uległ znacznemu obniżeniu. Dlatego od Narrenturmu dzieli ich przepaść.

Postawiwszy tezę obrazoburczą jak, nie przymierzając, swego czasu nauki Husa, wypadałoby przytoczyć argumenty na jej poparcie. Najlepiej ważkie i w miarę szybko, zanim rozwścieczony tłum rozpali stos. Zacznijmy od postaci.

Bohaterom zaledwie zarysowanym w Narrenturmie należało dać kredyt zaufania z nadzieją, że jeszcze się rozwiną, wyewoluują w pełniejszych i ciekawszych. Teraz kredyt się skończył, a na sześciuset bez mała stronach Bożych bojowników ewolucje i owszem, nastąpiły, często tak radykalne, że metamorfozami raczej nazwać je wypada. Zaskakującymi. Wcale nie pozytywnie. A pogłębień, przykro to stwierdzić, ani widu, ani słychu.

Reynevan nieco dojrzał emocjonalnie. Nie jest już tak naiwny i łatwowierny, szkoła Szarleja na coś się przydała. W miejsce starych wad nabył jednak nowych, zdecydowanie gorszych. Pozwolił, by całkowicie opętała go żądza pomszczenia brata. Przyjąwszy wiarę Peterlina, nie zachował jego rozsądku i stał się fanatykiem, bezgranicznie oddanym Sprawie, a z tym neofickim zapałem i zaślepieniem zupełnie mu nie do twarzy. Jest też w nim kompletnie niewiarygodny.

Nikoletta, dama Reynevanowego serca, jest dokładnie taka, jak w wyobrażeniach swego ukochanego, a zatem idealnie nudna i sztampowa do granic. W dodatku ona też ma swoją Sprawę. I za tę Sprawę też grozi jej stos. Choć nie jest to husytyzm. Patrząc na Nikolettę, aż chce się westchnąć: gdzież bohaterki wiedźmińskiej Sagi, jedna w drugą pełnokrwiste i charakterne? A przynajmniej: czemu to dziewczę nie wdało się w matkę?

O Szarleju niewiele da się powiedzieć, gdyż jego rola została drastycznie zredukowana do walk z Taborem i magazynowania łupów, opcjonalnie dolegliwości gastrycznych walkę uniemożliwiających. A szkoda, bo nieliczne fragmenty z jego udziałem mają w sobie iskrę, której generalnie książce brak.

Samson Miodek, na szczęście, dzielnie trwa na posterunku w naszym świecie, nie ewoluuje, jego postać jest budowana konsekwentnie i w związku z tym zauważalnie najlepsza.

Niedowład osobowości dotknął wszystkich sprawiedliwie – czarne charaktery też. Najmocniej boli przypadek Birkarta Grellenorta, czyli Pomurnika. Jego i jego Rotę Śmierci drugi tom odziera z nimbu intrygującej tajemnicy, tak misternie wcześniej utkanego. Rota Śmierci to trywialnie mówiąc narkomani, a Pomurnik to pies na łańcuchu biskupa Konrada, który, owszem, rad by kąsać, ale nie może, bo nałożono mu kaganiec posłuszeństwa. W związku z tym tylko miota się bezradnie, podsycając w sobie nienawiść do Reynevana. Biskup pozostał takim samym opojem, kosterą i hulaką, ale teraz dodatkowo sieje otwarcie rozłam (takie zboże, z tej samej rodziny, co defetyzm) we własnej drużynie, walcząc z papieską Inkwizycją.

Drugi plan ratują Dzierżka de Wirsing i Elencza von Stietencorn. Ciekawych nowych bohaterów na tej niwie nie widać, z wyjątkiem Zielonej Damy i mamuna niby-Żmudzina, a ci, którzy byli ciekawi, a nawet bardzo ciekawi, jak Urban Horn i Grzegorz Hejncze, zostali, z nieznanych mi przyczyn, bezlitośnie cofnięci na plan trzeci. Husyccy hejtmani podobni jeden do drugiego wiele nie wnoszą, o Flutku wszystko mówi przezwisko (zabawna jest jedynie scena z kamieniem nerkowym), a Vogelsang bojowania praktycznie nie przeżył.

Ale nie samymi bohaterami człowiek żyje. Mocną stroną książek ASa był i jest charakterystyczny humor. Tzw. perełek w każdej dotychczasowej książce były dziesiątki. W Bożych bojownikach widoczna jest tendencja do korzystania ze starych, sprawdzonych patentów, irytująca zwłaszcza w epizodzie z ciżmami Bata (W Narrenturmie – kot Luter, w Czasie pogardy – niziołek Franklin). Owszem, jest kilka zabawnych, błyskotliwych tekstów i scen (zwłaszcza epizod z kochanką Petrarki), ale jednak świeżych pomysłów zdecydowanie mniej niż zazwyczaj. No i poziom humoru zdecydowanie się obniżył, więcej w nim fizjologii i przekleństw niż erudycji.

Zagadnienie magii w Narrenturmie zostało rozwiązane świetnie, uwiarygodnione i mocniej osadzone w świecie poprzez podkreślenie roli pierwiastków ludowych. W Bożych bojownikach magia nie jest integralnym elementem świata – sprawia wrażenie przyfastrygowanej na siłę. Stanowi niejako deus ex machina, z którego bohaterowie korzystają wtedy, gdy wszystko inne zawiedzie. Naturalność zastąpiła groteska – widać to zwłaszcza w scenie rzucania zaklęcia przez Pomurnika (drgający kościotrup, okrwawione pióra w ustach Birkarta). Gdzie miała być groza – jest humor.

W narracji zgrzyta tylko jedno – dosłownie powtarzane chwyty konstrukcyjne. Dwa przykłady: scena zeznań mnicha przed Świętym Oficjum (poprowadzona identycznie jak scena zeznań Kenny Selborne w Wieży jaskółki) i rozdział z kronikarzem ( kalka kroniki Yarre’a z Pani jeziora).

Pomysły się skończyły? Trudno uwierzyć. Może tak po prostu było wygodniej... Dla równowagi muszę pochwalić scenę zabójstwa Jana Ziębickiego – zwierciadlane odbicie pojedynku Kmicica i Bogusława Radziwiłła z Potopu. To jest właśnie kwintesencja ASa.

Styl pozostaje znakomity – Bożych bojowników czyta się lekko i z przyjemnością. Czego więc się czepiam? – zapytacie. Otóż nie lubię zmieniać przyzwyczajeń, a Sapkowski do czego innego mnie przyzwyczaił, a co innego zaserwował. Gdzieś po drodze na Wrocław wozy Bożych bojowników zgubiły finezję, a to ważna i cenna rzecz. Nie tracę nadziei, że odnajdę ją ponownie w Lux Perpetua.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Andrzej Sapkowski

Boży bojownicy

SuperNOWA 2004

Stron: 594

Cena: 41,00

 

 


Ech, zaraza...

 

Zaczyna się standardowo – oto lekarz, dr Petrie, dostaje nagle wezwanie do ciężko chorego chłopca. Standardowo, bo jak w wielu fabułach tego typu doktor nie jest zwykłym, ciężko pracującym na dyżurach lekarzem, lecz bogatym specjalistą z amerykańskiego "raju emerytów", czyli Florydy. I już w tym momencie, na samiutkim początku, diabli biorą zaskoczenie. Bo oczywiście zblazowany doktorek, którego głównymi zmartwieniami były dotąd przegrane partyjki golfa, stanie tym razem przed Prawdziwym Wyzwaniem. Jakżeby inaczej? I kiedy poznajemy pacjenta, od razu wiadomo, że skazany jest na zagładę. Tak wynika z kalki, w którą autor popada na pierwszych stronach.

Dalej wcale nie jest lepiej, jeśli idzie o zaskoczenia. Choroba okazuje się zakaźną, i to nie po prostu zakaźną, ale niemożliwą do wyleczenia. Administracja spiskuje za plecami obywateli, ukrywa prawdę, by urlopowicze nie wyjechali (jakoś tak kojarzy się od razy z samotną walką szeryfa Brody’ego z miejscową władzą, rekinami lokalnego biznesu i jednym rekinem wodnym). Zaraza się rozprzestrzenia, trupy leżą na ulicach, Gwardia Narodowa strzela do wszystkiego, co jeszcze się rusza. Sztampa. A im dalej, jeszcze większa.

Dalsze streszczanie fabuły nie ma większego sensu, uważny czytelnik już z notki na okładce będzie wiedział, o co chodzi i jakie okropieństwa w powieści napotka. I, być może, o ile jest amatorem prozy katastroficznej, niezrażony wtórnością, na książkę się skusi.

Big mistake, jak mawiał niegdyś obecny gubernator Kalifornii.

Graham Masterton dał się poznać jako sprawny i ceniony autor horrorów. Takich naturalistycznych, gdzie czytelnika straszy nie tyle zimna łapa nieznanego, wychylająca się z ciemności i dotykająca do karku, ale raczej wypruwane flaki i hektolitry krwi. Zgniłe mięsko na rusztowaniach szkieletów. Jego siła była nie w nastroju, a w opisach – owszem, często porażających.

Tym razem wkroczył na cudze poletko, po którym poruszać się już trudniej. I trudno oprzeć się wrażeniu, że postanowił zostać Stephenem Kingiem i napisać Bastion.

W Pladze, powieści o zmutowanych radioaktywnie bakteriach dżumy (tu już kołek od zawieszania niewiary zaczyna potrzaskiwać) jest niby wszystko, co w takiej, Kingowskiej z założenia historii powinno być. Jest kilkoro bohaterów, kilka wątków, które możemy śledzić oddzielnie, a które powinny dać pełny, bogaty obraz. Jest fabuła – prościutka wprawdzie, bo i co można wymyślić na temat zarazy pochłaniającej Stany Zjednoczone, rozkładu więzi społecznych, rozpaczliwej walki o przetrwanie? Są mocne, brutalne sceny.

Wszystko razem, złożone do kupy rozłazi się rozpaczliwie i ślimaczy. I nie straszy, nic a nic. Wiemy, że to tylko dekoracja, kolejny film klasy B, tym razem o zarazie. Nic więcej.

Zaskakują za to, dziwne u tak sprawnego rzemieślnika jak Masterton, niedoróbki i niekonsekwencje. Zadziwiająco wiele jest strzelb, które wiszą sobie spokojnie na ścianie, a potem nie wypalają – jak watek konfliktu dwóch bakteriologów, a jeszcze bardziej postać jednego z nich. Oczekujemy tajemnicy, jakiegoś uzasadnienia dla istnienia owego osobnika, odmalowanego przez autora w czarnych barwach. I nic.

Kiepskie są wątki poboczne. Tu widać największą różnicę w porównaniu z prozą Kinga – Masterton nie potrafi być autorem dygresyjnym. Jego postaci drugoplanowe nie wspierają fabuły, i trudno doprawdy uzasadnić ich istnienie, skoro są potrzebne do jednej jedynej scenki, a tymczasem ich historia ciągnie się przez całą powieść. Co gorsza – nie potrafi zainteresować. Nie ma w tych wątkach głębi obserwacji obyczajowej, którą znaleźć możemy u Kinga.

Kolejny grzech – to przewidywalność, konstruowanie akcji na kalkach fabularnych. Jeśli piękna bohaterka po kłótni oddala się od grupy, to wiadomo, co ją spotka. I owszem, takie coś działa w filmach, moment zawieszenia akcji, zanim ujrzymy to, przewidywalne przecież, bo oglądane już setki razy, zaskoczenie. W książce nie ma lekko. Kalka i tyle, można tylko przerzucać strony, żeby już wreszcie przestali gwałcić. I zaraz za grzechem przewidywalności – powtarzalność. Czy naprawdę szantaż musi dotykać aż dwojga bohaterów? Tym bardziej, że niewiele do fabuły wnosi.

Są i jaśniejsze strony – o ile jaśniejszymi można nazwać sceny ostre, brutalne, walące w wyobraźnię jak obuchem. Sceny okrutne. W tym Masterton jest naprawdę dobry, obrazy zapadają w pamięć, jak choćby kobieta uwięziona w płonącym samochodzie. Z jednym zastrzeżeniem – to muszą być momenty ekstremalne. Bo tworzenie nastroju wychodzi już gorzej, i wciąż mamy wrażenie, że wyludnione zarazą miasto jest tylko dekoracją. Z trupami na ulicach jako koniecznym sztafażem.

Podsumowując – należy dokładnie oglądać okładki powieści Grahama Mastertona. I jeśli jest na nich napisane "thriller", jeśli z notki wynika, iż elementów nadprzyrodzonych w treści za grosz, omijać szerokim łukiem. Chyba, że mamy w perspektywie nudną, kilkugodzinną podróż koleją, i nic innego do czytania. Wystarczy na większość niezbyt długich tras.

 

Tomasz Pacyński

 

Graham Masterton

Plaga

tłum: Piotr Kuś

REBIS, 2004

Stron: 308

Cena: 25,00

 

 



Czytaj dalej...




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 05 >