strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje 3
<<<strona 07>>>

 

Recenzje 3

 

 


książka numeru

Teraz Apokalipsa

 

Żyje się raz, a zdarza się, że i nie cały. Umierając, tracimy wiele – bo wszystko, co posiadamy. Czasem, jeśli mamy pecha, to kilkadziesiąt lat tego, czym i kim tak naprawdę jesteśmy – sumą wspomnień, przeżyć, namiętności. Czasem mniej, kiedy dobry los pozwoli się zestarzeć i oczekiwać śmierci jako naturalnej kolei rzeczy. Ale zazwyczaj, jak długo byśmy nie żyli, jeśli nie zachodzą okoliczności, w których pozostaje tylko powiedzieć – "już, kurwa, dość!", śmierć jest stratą.

Jak zatem wyglądałby świat, w którym, umierając, tracilibyśmy nie tylko ściśle odmierzony, ale przecież nieznany nam czas? Świat, w którym, umierając, tracilibyśmy – wieczność?

To gigantyczne wyzwanie dla pisarza, zmierzyć się z nieśmiertelnością. Wykreować świat, w którym można żyć wiecznie. Ale taki, w którym istnieje i prawdziwa śmierć. Nie tylko zagłada powłoki, noszącej w sobie żywy intelekt, który wszak można powtórnie upowłokowić, przenieść do ciała, które staje się niewiele więcej niż vehiculum, rodzajem wręcz ubrania czy kombinezonu roboczego. Prawdziwa śmierć to zagłada informacji – bo człowiek w świecie stworzonym przez Richarda Morgana jest informacją. Dającą się zapisywać, kopiować i przesyłać, a nawet powielać. Informacją zapisywaną w stosie korowym, niewielkim kawałku modyfikowanego węgla.

Morgan pozwolił nam już zajrzeć do swego świata. W jego debiutanckiej powieści Takeshi Kovacs, były Emisariusz (a słowo to niesie ze sobą złowrogie konotacje) jest samotnym detektywem, wobec którego trudno ustrzec się chandlerowskich skojarzeń. Realia, w jakich działa, też są chandlerowskie – czarne i wyprane ze złudzeń. Bliski nam obraz i mało optymistyczny, świat, który posiadł nieśmiertelność, jest niepokojąco bliski naszemu. To jednak tylko pozory, bo wraz z Kovacsem zaglądamy wkrótce pod kolejne zasłony. I zaczynamy zarazem podziwiać kunszt Morgana, który przy karkołomnym, stawiającym na głowie nasze uporządkowane postrzeganie założeniu umiał zbudować świat spójny i konsekwentny. Autor zaskakuje nas od samego początku, wywraca na nice rzeczywistość, do jakiej jesteśmy przyzwyczajeni i w jakiej potrafimy się poruszać. Bo cóż to za powieść, w której w pierwszych scenach bohater zostaje zabity, a potem podejmuje się – to eufemizm w zasadzie, bo jest tak naprawdę zmuszany – rozwiązania sprawy morderstwa. I pierwsze kroki podczas prowadzonego śledztwa kieruje do zleceniodawcy i ważnego świadka zarazem, który jest owego morderstwa ofiarą.

Nie o tym jednak chciałem pisać, nie o pierwszej powieści Richarda Morgana. Bo oto Takeshi Kovacs powraca. Ale tym razem oglądamy już nie tyle świat z nieśmiertelnością w tle, co całe uniwersum.

Kovacs znów zostaje upowłokowiony, tym razem w bojową powłokę Klina. Służy jako najemnik w brutalnej wojnie domowej na planecie Sanction IV. Powieść rozpoczyna się sceną, kiedy po zażartej bitwie (takie przysłowiowe trzęsienie ziemi, od którego powinna się zaczynać akcja powieści sensacyjnej, a potem napięcie powinno tylko rosnąć) trafia na zaplecze. Wydaje się, że nic gorszego od wojny spotkać go nie może. Ale wpada w wir wydarzeń, przy których przeżycia frontowe mogą być tylko miłym wspomnieniem.

Znęcony w równej mierze chęcią zysku, co ciekawością, przyłącza się do poszukiwań artefaktu obcej, zaginionej cywilizacji. Podąża tropem odkrycia, które może zmienić losy świata, nie tylko jednego z wielu, ale całej ludzkiej, rozprzestrzenionej na planetach cywilizacji. Doświadczy zdrady i oszustw, bezwzględności korporacji. Sam będzie musiał zdradzać i walczyć.

Przyznam, że kiedy po raz pierwszy usłyszałem o kolejnej powieści Richarda Morgana, pomyślałem, że wystarczy kontynuacja. Kolejne przygody Kovacsa, kolejna zagadka kryminalna w paskudnym, dwudziestosześciowiecznym świecie. Byłbym zupełnie usatysfakcjonowany, Morgan pokazał, jak sprawnym i oryginalnym jest autorem. Jak nośne są jego pomysły, jak znakomicie potrafi prowadzić akcję. Jak żywych (co w kontekście powieści brzmi czasami ironicznie i nabiera nowych podtekstów) bohaterów potrafi kreować.

Ale Morgan nie poszedł na łatwiznę i skróty. Nie zdyskontował po prostu sukcesu swej debiutanckiej powieści. Poważył się na pokazanie szerszej perspektywy, ogarnięcia i pokazania czytelnikowi większego kawałka świata. I postawienie świata oraz bohaterów przed wielkim wyzwaniem – spotkaniem z obcą rasą. A raczej jej pozostałościami.

Jest w Upadłych aniołach coś z Czasu Apokalipsy. To wojskowe realia pokazane bez złudzeń, a jednak z tym czymś, co dużym chłopcom wyciska łzy z oczu – braterstwo broni, jeśli już koniecznie chcemy używać wielkich słów. Dramatyczne wybory, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. I na kogo w ostatecznych sytuacjach można liczyć. A kogo można poświęcić, kto jest tylko an expandible assets. Jak to zwykle bywa – z punktu widzenia przełożonych – wszyscy.

Jest też i coś z Gateway. To klimat czegoś niepochwytnego, skrytego przed naszym wzrokiem i pojmowaniem. Ślady obcej rasy, niepojęte, ale pociągające. Obiecujące, olśniewające perspektywy, jeśli będziemy potrafili zrozumieć je i wykorzystać. Albo też zwykłe fiasko, jeśli cudowne artefakty zbruka ludzka chciwość i żądza władzy.

I są sceny wstrząsające, które niełatwo wyrzucić z pamięci. Wizja stosów korowych poległych, a w zasadzie przecież tylko wyeliminowanych żołnierzy. Potencjalnie żywe osobowości, przechowywane w zapadłym, czarnorynkowym magazynie, będące obiektem spekulacji. W zawieszeniu między życiem a wiecznością, bez nadziei. Bo nadzieją na wskrzeszenie, jakże nikłą przecież, może być tylko dalsza walka.

Richard Morgan jest bez wątpienia największym odkryciem "fantastycznego importu" ostatnich lat. Stworzył cykl o imponującej głębi, zaskakujący błyskotliwością pomysłów, pełen rozmachu. A jednocześnie znakomitą, trzymająca w napięciu literaturę rozrywkową. W odróżnieniu od głośnych, acz chwilowych wielkości, obwołanych przez recenzentów za znakomite, Morgan pozostanie w twardej, postcyberpunkowej (ale mi się ładnie napisało) fantastyce na stałe. Obok Pohla, Gibsona i innych znakomitości.

Warto na koniec wspomnieć o samym wydaniu. ISA zaryzykowała dość śmiały w naszych warunkach eksperyment – Upadłe anioły ukazały się najpierw w twardej oprawie. Istotnie, książka wygląda porządnie i imponująco, choć mnie osobiście amerykański format hardcovera i duża czcionka nie przekonują – wolałbym format nieco mniejszy, ale poręczniejszy. Choć trzeba przyznać, że tomiszcze ślicznie prezentuje się na półce.

Wypadałoby jednak, przy wszystkich staraniach poświęconych luksusowemu na nasze warunki wydaniu poświęcić więcej uwagi obróbce tekstu. Przekład, w porównaniu z Modyfikowanym węglem jest chropawy, niewygładzony. Czyżby pośpiech tłumacza? A i redakcja mogłaby być staranniejsza. Często wręcz zgrzyta, co stanowi przykry kontrast z piękną oprawą i interesującą okładką. Sugerowałbym jednak, przed wydaniem paperbacka, powtórną redakcję i przeskładanie tekstu. Tym bardziej, że Morgan na to zasługuje, a i sprzeda się niewątpliwie znakomicie, bo uzyskał już odpowiednią markę.

Wydawnictwu ISA wypada pogratulować odkrycia i przedstawienia na polskim rynku znakomitego autora. A czytelnikom czekać na trzecią część przygód Kovacsa i na inne, planowane książki Richarda Morgana.

 

Tomasz Pacyński

 

Richard Morgan

Upadłe anioły

tłum. Marek Pawelec

ISA 2004

Stron: 528

Cena: 44,90

 

 


Festung Breslau i okolice

 

Dalekie czasem bywają te okolice. Zdarza się nawet, że jest to zagubiona we wszechświecie, skuta lodem planeta. Ale jakby daleko nie było, zaludniają je twardzi bohaterowie jakoś z Wrocławiem związani, choćby przez osobę autora, który ich powołał do życia. Czasem bliżej, bo też jak sam autor przyznaje w wywiadach, nawet bohaterka jego wielotomowego cyklu to dziewczyna, której pierwowzór można spotkać właśnie w tym mieście.

Wrocław, dziewczyna, twardzi bohaterowie – już w tym momencie łatwo zgadnąć, o czyją twórczość chodzi. Naturalnie Andrzeja Ziemiańskiego.

Miłośników jego twórczości czeka nie lada gratka – oto Fabryka Słów wydała Zapach szkła, zbiór znanych, lubianych i wielokrotnie nagradzanych opowiadań. Solidną, prawie pięćsetstronicową książkę, pozycję obowiązkową dla każdego fana pisarstwa Ziemiańskiego.

Z konieczności, jako że większość tekstów jest dobrze znana, zrezygnuję z omawiania poszczególnych opowiadań. Skorzystam zamiast tego z okazji, jaką daje zgromadzenie ich w jednym tomiku. Warto bowiem zastanowić się co powoduje, że Andrzej Ziemiański odnosi tyle sukcesów, że jego książki sprzedają się w tak wielkich nakładach.

To przede wszystkim, nie ukrywajmy, literatura rozrywkowa. I to taka dla dużych, wiecznie niedorosłych chłopców – bo jak wiadomo, mężczyzna staje się jedynie pełnoletni, nigdy nie dojrzewa. I zawsze będzie, niczym mały chłopiec, cenił zabawki. Najbardziej te strzelające.

Fantastyka militarno-przygodowa, fantastyka akcji – tak można najkrócej określić gatunek, który uprawia Ziemiański. Nie ma w Polsce wielkiej konkurencji, niewielu autorów potrafi zręcznie połączyć to, co lubią chłopcy – realia, tajne służby, a przede wszystkim solidną znajomość broni – z wciągającą akcją i umiejętnością budowania ciekawych fabuł. Niewielu jest takim istnym gejzerem porywających pomysłów.

Wielką zaletą pisarstwa Ziemiańskiego jest to, iż pisze on o tym, co zna. Co widział, co przeżył, co sam potrafi – choćby strzelać. Daje to opowiadaniom powiew autentyzmu, rzecz nie do zlekceważenia. Ale pisze on też o tym, co nie tylko go fascynuje, ale też o tym, co kocha. Tą miłością jest Wrocław.

Miasto magiczne, jak pisał kiedyś na łamach Fahrenheita, miejsce, gdzie z powodu dramatycznych splotów historii splatają się kultury. Ziemiański, architekt z wykształcenia, potrafi o swoim mieście opowiadać. Potrafi o nim pisać, znajdować pod pozornie szarą codziennością intrygujące tajemnice. Potrafi je drążyć, a gdzie trzeba, w miarę dokonfabuować. Bo przecież to literatura, w dodatku rozrywkowa.

Nie sposób nie dostrzec, że znacznie lepiej czuje się w krótkich formach, jakimi są opowiadania. Nie ma tu rozwlekłości Achai, akcja toczy się wartko, mniej okazji do filozoficznych rozważań – bo też Ziemiański najlepszy jest, kiedy pisze akcją. Jego bohaterowie żyją, kiedy działają, a nie kiedy wygłaszają przemowy. Wtedy obleka ich w prawdziwe ciało, są żywi i przekonywujący. Oczywiście dopóki niedobry autor nie zrobi w nich dziurek o wymiarach odpowiadających najróżniejszym kalibrom.

Wspomniałam już, że Ziemiański ma znakomite pomysły, Każdy z nich jest materiałem na thriller, który trzyma w napięciu, każdy niesie ze sobą zagadkę, która potrafi intrygować do ostatnich stron. Tak jest w najlepszych chyba opowiadaniach zbiorku – nagrodzonych Zajdlem Autobahn nach PoznańZapachu szkła, tak jest w Legendzie.

Ale też cierpi Ziemiański na ekskluzywną przypadłość, która dotknęła również premiera Millera. Autora powiedzenia, iż mężczyznę poznaje się nie po tym jak zaczyna, ale jak kończy. Ziemiański też miewa z tym problemy.

Niektóre teksty kończą się nijako. Jakby bohaterów zmęczyła w końcu gonitwa i strzelaniny. I nie ma już sił na puentę. Najgorzej tu wypadają Waniliowe plantacje Wrocławia. Konia z rzędem temu, kto wie, jak w zasadzie ten tekst się kończy. I co autor chciał powiedzieć.

Ale to tylko łyżka dziegciu w beczce miodu. Nic dziwnego, że bohaterowie bywają zmęczeni – w końcu autor nie szczędzi im dramatycznych przeżyć, a czytelnikom znakomitej rozrywki. Pozostaje tylko czekać na kolejne opowiadania. I życzyć wielu zasłużonych nagród.

 

Dominika Repeczko

Andrzej Ziemiański

Zapach szkła

Fabryka Słów, 2004

Stron: 484

Cena: 28,00

 

 


I co dalej Mordimerze?

 

Nie czekałam na kontynuację Sługi Bożego. Nie znaczy to, że książka mi się nie podobała. Wręcz przeciwnie nawet.

Mordimer Madderdin, łajdak, awanturnik, morderca, pijak i lubieżnik, a przy tym człowiek głęboko wierzący, z powołaniem, inkwizytor, sługa Boży, tropiący kolejne tajemnice, w świecie, w którym Chrystus miast miłości bliźniego poniósł między maluczkich miecz i ogień. To wszystko sprawiało, że zbiorek Jacka Piekary czytało się z prawdziwą przyjemnością. Solidny kawałek literatury rozrywkowej, a przy tym na tyle świeży w koncepcji, by zapaść w pamięć czytelniczą i jakoś wyróżniać się wśród zalewu podobnych opowieści o przygodach niezłomnego bohatera. Jednak z pewnością nie był to cliffhanger, nie książka, której ostatni akapit zostawia czytelnika z dręczącym pytaniem "i co teraz?"

Podobnie z Młotem na czarownice.

Sięgając po kolejny tom opowiadań Jacka Piekary, zastanawiałam się, z czym tym razem przyjdzie zmierzyć się naszemu uniżonemu słudze – Mordimerowi.

Miecz Aniołów to pięć opowiadań. Napisanych z niezmienną sprawnością, historii ze świata trochę jednak gorszego niż nasz.

Mordimer, z uwagi na wieczny brak gotówki, podejmuje się odnaleźć uprowadzoną, podstępnie oczywiście, córkę bogatego kupca. Już z urzędu i niejako powołania, bada sprawę niestosownego użytkowania zwłok oraz nielegalnie spalonej czarownicy. Aresztuje czarownika, na jego prośbę, i wreszcie bada sprawę błędu w sztuce katowskiej. Są zagadki do rozwiązania, niebezpieczeństwa do pokonania i zaskakujące zwroty akcji, wszystko ku przyjemności czytelnika i z jak najlepszym skutkiem. Książkę, jak i poprzednie, czyta się doskonale. Wprawdzie jako szekspirofil obruszyłam się nieco na kpiny z mistrza, ale tego typu aluzje tylko dodają opowieściom smaku.

W tej powodzi peanów znajdzie się jednak i trochę miejsca na krytykę. Zdaję sobie sprawę, że zamierzeniem autora było, by każdą z trzech części przygód Mordimera można było czytać osobno – nie trzeba znać wcześniejszych, by sięgnąć po trzecią na przykład. Jest to z pewnością pomysł w założeniu słuszny. Jednak i każdy tekst w zbiorze zdaje się podlegać tej regule, co w konsekwencji prowadzi do całej masy powtórzeń, i nie mam na myśli takich, których usuwaniem zajmuje się korekta. Czytając kolejne teksty, mamrotałam pod nosem: "tak, tak, wiem, w Akademii uczono", albo: "tak, oczywiście, cierpienia nie należy naużywać" i dalej w ten deseń, a przy robakach, co to już niby wyleźć mają z blizny Kostucha, aż zgrzytnęłam zębami. Takie powtarzanie informacji ma swój głęboki sens, kiedy opowiadania publikuje się osobno i w różnych miejscach, wtedy nawet taki czytelnik, który po raz pierwszy spotyka się z tekstami z cyklu, ma tyleż przyjemności z czytania co i zagorzały fan serii. W przypadku zbioru sytuacja ma się zgoła odmiennie i powtarzane w każdym tekście kwestie zaczynają irytować. Mnie do tego stopnia wręcz, że zaczęłam się zastanawiać o ile cieńsza byłaby książka, gdyby z niej te fragmenty, powtarzane niczym w rondzie, po prostu usunąć.

A jednak, co by nie mówić, czytelnicy, w tym i ja, na kontynuację Miecza Aniołów będą czekać o wiele bardziej niecierpliwe. Bowiem trzeci tom opowieści o Mordimerze to nie tylko porywacze i demony, nie tylko karkołomna rozgrywka z namiestnikiem papieskim, nie tylko ucieczki i pogonie, to też tajemnica. A nawet kilka tajemnic. Jednej strzegą mnisi w klasztorze-fortecy, i to strzegą tak pilnie, że nawet Mordimer, członek Świętego Officjum, nie był dotąd nawet świadom jej istnienia. Druga tajemnica jest tajemnicą wiary, to herezja, która obala wszelki dogmaty i prawdy, które dotąd stanowiły o życiu i postępkach Mordimera. Trzecią tajemnicę, a raczej Tajemnicę, objawia Madderdinowi jego Anioł Stróż, zostawiając naszego bohatera sam na sam z Nieznanym i Niepojętym. Bezbronnego i bezradnego.

Tym razem Jacek Piekara podarował swoim czytelnikom prawdziwy cliffhanger. Bo po przeczytaniu ostatniego akapitu ciśnie się na usta pytanie: i co teraz, Mordimerze? Co dalej?

 

Dominika Repeczko

 

Jacek Piekara

Miecz Aniołów

Fabryka Słów, 2004

Stron: 448

Cena: 27,99

 

 


Walka stara jak świat

 

Niniejszy tekst dopuszczono do rozpowszechniania, jako nie wyrządzający szkód interesom Światła. – Nocny Patrol

 

Niniejszy tekst dopuszczono do rozpowszechniania, jako nie wyrządzający szkód interesom Ciemności. – Dzienny Patrol

 

Poza rzeczywistością dostępną naszym zmysłom rozciąga się obszar, do którego wstęp mają tylko nieliczni, miejsce, gdzie czas płynie wolniej, a barwy niemal zanikają – Zmrok. Można się tam dostać poprzez własny cień, ale potrafią tego dokonać tylko Inni, zrodzeni z ludzkich matek, ale sami już niezupełnie będący ludźmi... Stronnicy Światła lub Ciemności, obrońcy ludzi lub obrońcy wolności – magowie, transformerzy, demony, wilkołaki, wampiry. Dla Jasnych – ludzie to korzenie, które trzeba chronić przed złem. Dla Ciemnych – zwykły człowiek jest tylko pożywieniem.

W zasadzie – świat przedstawiony w dylogii Łukianienki wydaje się na pierwszy rzut oka dość prosty w swojej strukturze wewnętrznej. Oto dwie walczące ze sobą siły – światło i ciemność, wspólnota i indywidualizm... I tutaj radykalizm manicheizmu się kończy. Oto bowiem dawno temu siły Światła i Ciemności podpisały Traktat, w którym wyrzekają się znaczących ingerencji w świat normalnych ludzi. Przestrzegania postanowień porozumienia pilnuje swoista policja – Patrole. Dalej też nie jest już schematycznie. Nocny Patrol, choć nazwa sugeruje coś przeciwnego, to Świetliści, którzy pilnują Ciemnych. Ci z kolei robią to samo – w dzień. Oczywiście, walka trwa nadal – sprowadzona do intryg i prowokacji, będąca walką partyzancką bardziej lub rozgrywką dworską niż wojną. I nie należy sądzić, że tylko Ciemność jest stroną, która knuje najbardziej skomplikowane intrygi... Żadnych prostych ocen nie będzie, żadnych jasnych, wyraźnych kontrastów. Nie ma prostego podziału na dobro i zło, granice się zacierają, wartości i metody po obu stronach są często podobne. Oto bowiem stronnicy Światła i z założenia obrońcy ludzkości, czyli ci dobrzy, wydają wampirom licencje na polowania na ludzi, a sami o sobie mówią, że pilnują tylko, by nie dopuszczano się kłusownictwa. Ci, którzy wybrali Ciemność, są rzecznikami wolności – trudno ich potępić za głoszenie pochwały samorealizacji, ponieważ to nie żadna ściema, naprawdę tak właśnie jest! Nie ma również prostych wyjaśnień – obie strony zabijają bezwzględnie i okrutnie, po stronie Światła i Ciemności równie często są niewinne ofiary. U Łukianienki trup ściele się gęsto – umierają zwykli ludzie, umierają Inni. Wszystko w imię Traktatu, za którego naruszenie kara jest tylko jedna – wieczne wygnanie w Zmrok, śmierć. To nawet kara dość sprawiedliwa, zważywszy, że Inni mogą żyć znacznie dłużej niż zwykli ludzie i sami się przyznają, że życie "ludzkie" mają już za sobą... Szczególnie wyraźnie widać to u tych, którzy kierują Patrolami w Moskwie – obaj magowie przekroczyli granicę wieku Matuzalema i nadal mają się dobrze, ale o nich właśnie mówi się, że są "poza klasyfikacją". Patrząc na to, co robią, określenie takie jest wyjątkowo adekwatne – animatorzy akcji, władcy marionetek, bez wahania ryzykujący życiem swoich podwładnych. Nie sprawiają wrażenia dobrych, choć tylko jeden z nich przyjmuje w Zmroku postać demona...

Sergiej Łukianienko nie daje czytelnikowi lektury przyjemnej, choć powieść czyta się znakomicie. Opowieść wciąga na tyle, że łatwo wybacza się uproszczenia intryg, które na początku obiecują rozplątywanie co najmniej gordyjskiego węzła, a kończą się co najwyżej na rozsupłaniu "ósemki płaskiej". Rozbraja niekiedy infantylizm zachowań bohaterów, zwłaszcza demonicznych i bezwzględnych dowódców Patroli, o których potędze musi regularnie upewniać nas narrator, szkolący się mag-programista Antoni Gorodecki. Ale są i kapitalne sceny z życia codziennego głównego bohatera i narratora, np. jego relacje z mieszkającą po sąsiedzku rodziną wampirów. Nieźle wypadają również same akcje Patroli, niczym z dobrego serialu sensacyjnego. Po przeczytaniu odnosi się wrażenie, że powieść rzuca na czytelnika urok, bowiem połyka się ją błyskawicznie i bez dławienia, a potem z niejakim rozczarowaniem odczuwa chęć na dużo więcej...

Niestety, to tylko dylogia. A kiedy urok opowieści mija, okazuje się, że dość nierówno skomponowana dylogia. Część pierwsza pt. Nocny patrol cieszy przejrzystą kompozycją triady – trzy części, które rozwijają pozornie osobne opowieści, mające wspólnych bohaterów i narratora – Antoniego Gorodeckiego. Każda z części posiada elegancką strukturę – wprowadzenie i zarysowanie tła akcji przez zastosowanie zewnętrznej narracji i następnie przejście do opowiadania wydarzeń w pierwszej osobie przez Antoniego, dające jej wymiar emocjonalny, a przy tym nie tracące nic z dynamiki akcji. Zgodnie z tytułem, część pierwsza opisuje wydarzenia ze strony stronników Światła, działania Nocnego Patrolu. Na logikę – część druga powinna oferować to samo podejście, tylko od strony Ciemności... Niestety, za drugim razem się nie udało. W Dziennym Patrolu spotkać można tych samych bohaterów, autorzy (albowiem ciąg dalszy Sergiej Łukianienko napisał z Władimirem Wasiljewem) przybliżają postaci Ciemnych, poznanych wcześniej przelotnie, nawiązują do wydarzeń opisanych w Nocnym Patrolu i nie zmieniają realiów świata przedstawionego. Jednak wydaje się, jakby zabrakło pomysłu na rozwinięcie opowieści z punktu widzenia tych złych. Nawet do narracji wprowadzono różne postaci, a wśród nich stale obecną jest... Antoni G., Jasny! Zło, tak widowiskowe w filmach, na kartach powieści okazuje się jakby mniej demoniczne, sprowadzone do widowiskowego sztafażu nieludzkich masek i płaskich sloganów o poszanowaniu wolności jednostki. Brzmią w tych fragmentach echa Archipelagu GUŁag Sołżenicyna i rozważań Hannah Arendt o banalności zła, ale jest tego dość, by powiało nudą powtórzeń. Prowadzenie opowieści ze strony przeciwników Światła wymaga, zdaniem autorów, punktu odniesienia – refleksji kogoś, kto stoi po drugiej stronie barykady i do kogo czytelnik zdążył się przyzwyczaić... Niestety, powtarzany stale dyskurs o tym, co różni Jasnych i Ciemnych, kto jest dobry, kto zły, zdecydowanie rozkłada drugą część powieści. Aż chce się zacytować, żeby zakończyć to ględzenie:

(...) stopniowo pojąłem, że linia oddzielająca dobro od zła przebiega nie między państwami, nie między klasami, nie między partiami – tylko przecina każde ludzkie serce, nie omijając żadnego. (...) Od tego czasu stała się jasna dla mnie zasadność wszystkich religii świata: walczą one z pierwiastkiem zła w człowieku (w każdym człowieku). Nie sposób oczyścić świata z wszelkiego zła, ale można w każdym człowieku zmniejszyć obszar jego władania. Od tego czasu stał się także dla mnie jasny fałsz wszystkich rewolucji w dziejach: niszczą one tylko współczesnych im nosicieli zła (...) samo zaś zło, jeszcze bujniej rozrosłe, biorą sobie w spadku. (Aleksander Sołżenicyn: Archipelag GUŁag, Kanon na Koniec Wieku, Warszawa 2000.)

Nie pomaga również w czytaniu ewidentny błąd składu DTP – brak zaznaczonych odstępem akapitów przy zmianie narratorów. Ponieważ różnicowanie wypowiedzi przez styl używanego języka nie zawsze wyraźnie wychodzi w przekładzie, niekiedy można się zupełnie pogubić. Mała rzecz, a wkur...rza.

Zwłaszcza, że w całokształcie to naprawdę świetna powieść. Jak wielu pisarzy rosyjskich, Łukianienko ma dar łamania konwencji i nadawania nowych treści starym schematom. To, co w anglojęzycznej literaturze fantastycznej kostnieje powoli w nudny szablon, dla pisarzy ze wschodu jest tworzywem wnoszącym do gatunku świeżość i potencjał twórczy. Zacierają się przez to, co prawda, cechy gatunkowe dzieła. Dylogię Łukianienki trudno jest jednoznacznie zaklasyfikować. Science fiction to, czy też fantasy? Dziejąca się na przełomie 1999/2000 roku akcja, realizm świata przedstawionego współczesnej Moskwy, blokowiska, komputery, szybkie samochody, metro... – wszystko to sugeruje, że jest to twardsza odmiana fantastyki bliskiego zasięgu. A jednocześnie mamy już świadomość, że opisane wydarzenia należą do przeszłości fantastycznej, nieznanej historykom, zawieszonej częściowo w innym wymiarze, gdzie bronią jest magia, gdzie egzystują wampiry i wilkołaki, gdzie czarodziejskie artefakty mogą zaważyć na losach świata. Gdzieś, w niedostępnych obszarach, toczy się odwieczna walka, wszystko zależy od wyników starcia między siłami dobra i zła, Światła i Ciemności... Zatem jednak fantasy, ale nie z półki, gdzie wędrują muskularni herosi z wielkimi mieczami i kręci się Koło Czasu. Miejsce dylogii Łukianienki jest obok braci Strugackich – autor otwarcie przyznaje się do inspiracji powieścią Poniedziałek zaczyna się w sobotę... Nasuwa się również pewne podobieństwo do cyklu o czarodzieju z wadą wzroku mieszkającym w komódce u pewnych mugoli, ale to już nieco dalsze powinowactwo...

Nawet nie będę rekomendować powieści Sergieja Łukianienki. Lada moment zobaczymy w kinach ekranizację pierwszej części, zaczynają się już przymiarki do superprodukcji sequela. To wystarczająca rekomendacja. Ale z naprawdę czystym sumieniem mogę zamówić urok: czytajcie, czytajcie, czytajcie! Bo Łukanienko podaruje wam coś, o czym często zapominamy: poczucie, że czytanie jest fantastyczną przygodą!

 

Małgorzata Koczańska

 

Siergiej Łukjanienko:

Nocny Patrol – Dzienny Patrol: Nocny Patrol

Tłum: Zbigniew Landowski

Książka i Wiedza; Warszawa 2003.

Stron: 356

Cena: 26,00

 

Siergiej Łukjanienko, Władimir Wasiliew

Nocny Patrol – Dzienny Patrol: Dzienny Patrol

Tłum: Ewa Skórska

Książka i Wiedza; Warszawa 2003.

Stron: 347

Cena: 34,00

 

 


Magiczna talia wyjętych spod prawa

 

usiłowaliśmy dać tym, którzy chcą czytać, przyjemne opowiadanie; tym, którzy w pamięci zachować [chcą] wypadki, ułatwienie, a wszystkim czytelnikom – pomoc.

Księga Machabejska (werset 2:25)

 

Pani Recenzent raczyły zabrać się o poranku do pisania tekstu. Wcześniej nieco zjadły śniadanie suto zakrapiane kawą z mlekiem i wypaliły papierosa. Recenzja nie więzień, nie ucieknie, zwłaszcza, że zza odsłoniętych żaluzji przestronnego popowickiego mieszkania Pani Recenzent smętnie sączyło się stłumione szarością deszczu światło wrocławskiego słońca. Progenitura uzbrojona w plecak i wałówkę wyszła do szkoły i w domu panowała senna cisza, przerywana sporadycznie stukotem klawiatury oraz monotonnym szmerem miotły, gdy dozorczyni durna zamiatała korytarz, zamiast zaszyć się w jakimś ciepłym kącie. Pani Recenzent Małgorzata Agata Koczańska raczyły się odprężyć, donikąd bowiem nie miały zamiaru się wybierać. Z lubością zaciągnęły się kolejnym papierosem i leniwym ruchem myszy odpaliły witrynę forum...

A myślałeś, że to będzie następny prosty tekst przepychający kolejną nieudaną produkcję jakiegoś zagranicznego gryzipiórka? Skostniałe i spróchniałe, jak stare drzewo, szablony, zasznurowane w ciasny gorset konwencji fantasy? Niedoczekanie! Widziałeś kiedyś, Czytelniku, żeby pisać w ten sposób recenzję? Ten udziwniony styl narracji, zmieniający się, co gorsza, w każdym akapicie, jakby pijaczyna jakiś do klawiatury zasiadł i zapisał monolog po trzecim piwie, kiedy palec jeszcze pewnie trafia w litery, a w głowie nie mąci się czysty strumień myśli i słów. Tak to bywa, gdy nie przygotowany weźmiesz do ręki książkę rosyjskich autorów. Nie będzie tam, oj, nie będzie prostych rozwiązań formalnych! Zaskoczy cię eksperymentalny sposób opowiadania, urywany, podzielony na wiele postaci, którym narrator opisuje ich własne myśli i czyny, rozedrganymi zdaniami, malując żywe i barwne pejzaże świata, gdzie magów – duszogubów skazuje się na katorgę i zsyłkę, albo morduje bez litości w urzędach kierowanych przez okrutnych funkcjonariuszy o mentalności psychopatów, do jakich Pani Małgorzata nigdy dorosnąć nie zdoła. Nie będzie Ci się łatwo czytało tych zdań długich, złożonych, wypakowanych emocjami jak wakacyjna walizka i przyozdobionych gęsto wtrętami z obcej, romskiej, rosyjskiej, białoruskiej lub ukraińskiej gwary. Ech, baro, zmęczysz się, zanim przebrniesz przez pierwszą część dylogii pt. Magia przeciw prawu stworzonej przez duet pisarzy kryjących się pod pseudonimem Henry Lion Oldi, a to wszak nie koniec opowieści!

Masz odwagę i siłę, by pójść dalej?

Ta opowieść zaprowadzi Cię, Czytelniku, w zaśnieżone lasy sybirskiej tajgi, gdzie wśród prostego ludu i surowego klimatu dwoje magów po katordze rozpoczyna resocjalizację. Od początku i wódka czysta, i krew czerwona poleją się gwałtowną strugą, niejeden życie straci w szalonym tańcu słów. Powędrujesz nieoczekiwanie do słonecznych wybrzeży Krymu, gdzie pośród sadów owocowych mieszka rodzina matki Demeter, niczym z mitologii greckiej przeniesiona do krainy obfitości. Znajdziesz się w stolicy i w małych, zapadłych osadach. Hej, to będzie podróż! Ujrzysz ją oczyma wielu bohaterów, Czytelniku mój. Będziesz spoglądał na korowód wydarzeń z perspektywy doświadczonej Kniahini – Damy Dzwonkowej, co zza zasłony śmierci wyprowadzić towarzyszy przy pomocy magii potrafi, oczami Druca, Roma – Waleta, który potrafi do zwierząt przemawiać i bardziej niż ludzi kocha dzikie bestie, świat poznasz tak, jak poznaje go młody i naiwny Fied’ka lub rudowłosa i piegowata trzpiotka Akulina, którzy całe dzieciństwo widzieli jeno śniegi i płoty rodzinnej wsi... Hej, baro*, jaki ten świat wielki! I jaki barwny! Wyklęci przez prawo magowie i ich młodzi chrześnicy przewędrują cały kraj, ukrywając się przed totalitarnym aparatem władzy na wzór carskiej policji stworzonym. Talia magiczna, do której należą, dobrze jest ukryta przed szpiegami i donosicielami, bo poza prawem istnieje także hierarchia i organizacja powiązana silniej niż państwowa służba stróżów prawa! W konspiracji, poza prawem, działa owa magiczna mafia, co niejedną talię w sobie kryje! Jak w kartach członkowie Konwencji mają swoje szarże – od najwyższego Asa do najmniej znaczącej dwójki – a układają się niczym w pasjansie lub wróżbie cygańskiej w kompozycje zgoła nieprzewidywalne. Kto to widział, żeby mafia była pozytywna? A przecież uwierzysz i opowieść porwie Cię, Czytelniku, prowadząc do tego ukrytego wymiaru kolorów i atutów, gdzie więzi chrześniacze zawiązuje się w ogniu umową, która posłuszeństwem za cenę życia przypisuje do siebie magiczne karty – ludzi potrafiących czynić "oddziaływania eteryczne".

Czy wiedziałeś, baro, że "talia" oznacza nie tylko komplet kart, lecz także grupę, bandę, gang?

Oj, udała się H.L. Oldi opowieść! Przebogata ona, jak mundur kniazia Pułkownika Szałwy Timurazowicza Gandieri, zmienna jak ocean i jak on porywająca! Tłum pełnowymiarowych, soczystych postaci pokaże Ci świat zmienny i ciekawy, w który zagłębisz się, nie wiedząc nawet kiedy i od którego trudno Ci będzie odejść, tak inny jest od wszystkiego, co znałeś wcześniej. I jakże inaczej opisany! Język giętki mówi tu wszystko, co pomyśli głowa, a niejedna głowa myśli w tej historii, i każda inaczej! W tłumaczeniu Andrzeja Sawickiego, niełatwym przecież, udało się zachować te wyraźne różnice sposobu mówienia bohaterów. Tętno opowieści zmienia się, jak u żywej istoty: chaotyczne niekiedy i prędkie przechodzi w liryczną refleksję, tak typową dla rosyjskiej mentalności, by potem lekko przeskoczyć na nerwowy, reporterski styl amerykańskich newsów lub przejść do spokojnej, chłodnej relacji wydarzeń. Brzmią w opowieści echa Sołżenicyna i Herlinga – Grudzińskiego, przypomną Ci się, Czytelniku romantyczne tony utworów z czasów zaborów Polski, jakie jeszcze w szkole niejeden raz omawiałeś. Oplecie Cię subtelna pajęczyna pozornie pomieszanych wątków, politycznych, kryminalnych, złodziejskich i magicznych, które jednak do celu zmierzają niechybnie, choć zakończenia się nie domyślisz...

I gdybyż jeszcze skład DTP nie nawalił, jak to już niejeden raz miało miejsce w publikacjach Wydawnictwa "Solaris"! Jakby nie dość było fantazji w treści, specjaliści wprowadzili dodatkowe udziwnienia formalne, które nie tylko u Pani Małgorzaty wywołały niesmak i gniewne zmarszczenie brwi! Kto to widział, żeby jedne przypisy, odautorskie, wprowadzać w środku strony, nawet nie oddzieliwszy ich od narracji kreską lub krojem czcionki, a inne, od tłumacza, zgodnie z normą i konwencją pod tekstem zamieszczać?! Dziwaczny jest ten świat, baro, oj, i coraz dziwaczniejszy...

Ale pomimo wszystko, już nie po raz pierwszy rosyjska fantastyka wybatożyła srodze anglojęzyczną prozę. Poczujesz różnicę – śmiałość potraktowania tematu w nowatorskim stylu pisarskim, talent żonglerów do mieszania elementów literacki już znanych Ci, Czytelniku, i nowych, beztroską lekkość wątków w pozornie zmurszałym gatunku... Ech, inna to fantasy niż się przyzwyczaiłeś z lektury Conana Cymeryjczyka! Aż trudno porównywać, wszak i na zachodzie idzie nowe. To ze wschodu jednak zalewa nas powódź emocji, fajerwerków uczuć i eksperymentów formalnych, na jakie ostrożniej pozwalają sobie pisarze z drugiej strony kuli ziemskiej.

Warto przeczytać, by chłonąć tę inność, dopóki jeszcze nie spowszedniała...

Pani Recenzent Małgorzata Agata Koczańska odsunęły się od klawiatury i zapaliły kolejnego papierosa. Obok monitora komputera starannie odłożyły dwa tomy opakowane w jednorazową reklamówkę z pobliskiego hipermarketu. Czas było oddać Magię przeciw prawu do biblioteki. Pani Recenzent niechętnie rozstawały się z dobrą książką i rade byłyby zatrzymać na zawsze powieść Oldich, ale Pani Małgorzata brzydziły się kradzieżą, która pozbawiłaby wielu wytrawnych Czytelników przyjemności, jaką może podarować lektura. Kilkoma nonszalanckimi ruchami myszy, po których znać było wieloletnią wprawę, Pani Małgorzata sformatowały tekst. Po raz ostatni jeszcze Pani Recenzent spojrzały bacznie, czy błąd lub zdanie stylistycznie niezdarne nie wkradły się w tok wypowiedzi, a potem stanowczo skinąwszy głową wysłały tekst do RedAkcji.

Od tej chwili nic już nie zależało od Pani Małgorzaty, a wszystko od Czytelników...

 

Gdy skończysz czytać tę księgę, przymocujesz do niej kamień...
Księga Jeremiasza ( werset 51:63)

 

Małgorzata Koczańska

 

Henry Lion Oldi

Magia przeciw prawu: Magioso

Tłum: Andrzej Sawicki

Solaris, 2004

Stron: 348

Cena: 31,90

 

* baro – pan, wódz w cygańskiej gwarze; stąd skądinąd znany PT. Czytelnikom późniejszy "baron"

 

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 07 >