strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Permanentny PMS
<<<strona 09>>>

 

Permanentny PMS

 

 

Dominika Repeczko: Kawy pełen dzbanek, są ciasteczka i stosowny nastrój w stosownych ilościach. Pogadajmy. Z pewnością słyszałaś popularne ostatnio zdanie, że prawdziwego mężczyznę poznać po tym, jak kończy – cokolwiek by to nie znaczyło. W zasadzie myślę sobie, że jest jakiś sens w tym zdaniu i to wcale niekoniecznie w odniesieniu do mężczyzn. Ale do opowieści, historii opowiastek. I może nawet bym się wychyliła z parafrazą, ale tu mi w paradę wchodzą "happy endy". I tak mi spokoju nie daje pytanie, czy naprawdę trzeba skończyć źle, żeby skończyć dobrze?

Magdalena Kałużyńska: Ja tutaj ciasteczko sobie zajadam, chrupię i rozsypuję okruszki wszędzie, a Ty o takich rzeczach! Nie przy jedzeniu! Ale tak na poważnie. Wytoczyłaś ciężkie działa. I jakoś nie kumam, jak powiedziała żaba, co przyszła do lekarza. Walnij parafrazę i wypowiedz się, proszę, zdaniem pełniejszym, żebym mogła sięgnąć do odpowiedniej szuflady po argumenty jak najbardziej odpowiednie. Kawy poproszę, bo się zapchałam.

D.R.: "Nie kumam", powiedziała żaba i zjadła wszystkie ciastka w tracie wyjaśnień. Ale nich Ci będzie. Temat moim zdaniem wart tych ciastek. Otóż, Moja Droga, parafrazując, mogłabym powiedzieć, że o jakości opowieści świadczy to, jak ona się kończy. Mogłabym, gdyby nie taka nie do końca sformułowana zasada, która zdaje się funkcjonować mimo braku tej ostatecznej formy. A wedle tej zasady wychodzi mi na to, że o jakości opowieści świadczy nie to "jak", ale to, czy nie kończy się przypadkiem dobrze. Bo happy endy, są be. Są hollywoodzkie, plasticzane i nie mają żadnej głębi. Ergo, dobra historia, to taka, która obowiązkowo kończy się źle.

Teraz już chyba jasno wyłożyłam, prawda? To oddawaj ten talerz z ciastkami i odpowiedz mi, czy naprawdę trzeba skończyć źle, żeby skończyć dobrze?

M.K.: Zaraz, chwileczkę. Dobry, zły koniec. Coś nie jarzę, ziomalu – jak mówi dzisiejsza młodzież. Taka ogólnie dzisiejsza i taka, co słucha nurtu muzycznego ogólnie zwanego hip-hopem. I niech sobie słucha. Nie moja sprawa. Za to zwrot okolicznościowy zajefajny... Co to ja chciałam. Czy mogłabyś określić standardy "happy endowe" oraz wyznaczniki tego drugiego rodzaju zakończenia powieści? I co to, według ciebie oraz przykładów literaturowych, znaczy złe zakończenie? Konkretnie i jak najbardziej szczegółowo. Ładnie proszę...

D.R.: Mam wrażenie, że Twoje odpowiedzi mają na celu głównie przejęcie kontroli nad talerzem z ciastkami. Wszyscy wiedzą co to "happy end" przecież! Ona jemu wpada w ramiona i żyją potem długo i szczęśliwie. Albo on, tudzież ona, uchodzi z życiem z paskudnej opresji, ucieka szczęśliwie z planety pełnej zębatych obcych. Wrzucają pierścień do właściwej dziury. Willow wraca do domu. Źli zostają ukarani, a dobrzy wywyższeni. Diabeł odchodzi z kwitkiem, a anieli się weselą. A jak się źle kończy, to się źle kończy i już. Bohater, co to ze wszech miar powinien przeżyć, ginie (potem zazwyczaj jest kłopot jak go wskrzesić do sequela). Ona zamiast padać ukochanemu w ramiona, na znak protestu postanawia się spalić w kominku. Ten dobry kończy z dziurą od wideł w brzuchu albo rozerwany na przysłowiowe "szczępy". Zło chichocze triumfalnie, a aniołów już dawno nikt nie widział. Czy teraz wszystko jasne? I ja się niniejszym zapytowywuję, dlaczego ta pierwsza opcja zaczyna być postrzegana jako politycznie niepoprawna? Niehonorowa? Dlaczego żeby było dobrze, źle być musi, bo wtedy literatura to jest lotów wysokich? A kiedy jest wręcz przeciwnie to jest wręcz przeciwnie?

M.K.: Już zakumałam. To idzie mniej więcej tak: literatura lotów wysokich z zasady jest skomplikowana i w ogóle trudna. Co za tym idzie, zakończenie jest skomplikowane również. Jak można się domyśleć, plasticzany koniec powieści do takowych sofizmatów się nie zalicza, więc wniosek jest prosty. No i warto podkreślić, że zakończenie pachnące holiłudem jest po prostu nudne, przewidywalne, mało podniecające i boleśnie oklepane. To chyba dlatego nie jest mile widziane. Gdzieś słyszałam opinię, że dobra powieść to taka, która wciągnie czytelnika od pierwszej strony, wyciśnie intelektualne siódme poty (prawie do palpitacji), a na koniec da takiego kopa w dupę, że czytelnik z krzesła spadnie i będzie tym faktem zachwycony. O to chodzi?

D.R.: O to, o to. A przynajmniej teoretycznie o to. Bo praktyka... Oj, praktyka to już zupełnie inna bajka. I jak obie wiemy, daleka od teorii. Zacznijmy może od Twoich założeń, a raczej nie tyle Twoich, co przez Ciebie przedstawionych. Szczytne są. Bezwzględnie. Aż dech w klatce z piersiami zapiera. I z nich cała bieda. Załóżmy (na pięć minut), że chcę napisać powieść. Oczywiście genialną, bo przecież innej nie warto. Wobec czego, aby sięgnąć poziomu "literatury wysokich lotów", jak to ładnie powiedziałaś, muszę pokomplikować, nawsadzać tajemniczych odniesień, których nikt nie zrozumie, jako kobieta, nawiązać oczywiście do nieśmiertelnej filozofii feminizmu, okrasić sofizmatem, końcową dramatyczną sceną i tragedią. I będzie good. Zostanę Wielką Pisarką i zgarnę obowiązkowo wszelkie nagrody. Tak by było wedle założeń. Tymczasem ja, personalnie i osobiście, efektów realizacji tych założeń jakoś nie zawsze umiem strawić – czytelniczo. Tymczasem ja, personalnie i osobiście, uważam, że złe zakończenie wcale nie podnosi jakości złego tekstu i bynajmniej nie skłania do zastanowienia nad czym innym niż gust wydawcy tudzież selekcjonera. Możesz spalić w kominku czy na stosie dowolną ilość głównych bohaterek, możesz je podtopić w morzu, obwiesić na rynku, a to nie uwiarygodni siły czy też prawdziwości opisywanego uczucia. Na co dowodem jest nieśmiertelna "Trędowata". Wprawdzie Stefcia nie umierała, bo się spaliła tylko na zapalenie – ale etymologicznie dość blisko. I mimo cudownie wręcz tragicznego zakończenia, powieść Mniszkówny budzi salwy śmiechu, a z krzesła to zrzuca chyba przy konwulsjach, których czytelnik doświadcza przy lekturze. A na koniec tego słowotoku podam Ci i inny przykład. Od drugiej strony. Weźmy taki cykl wiedźmiński. Bohater, główny, ginie. Tragicznie. To wszyscy wiedzą, ale teraz wyobraźmy sobie, że wręcz przeciwnie. Nie ginie. Poślubia Yennefer. Czy owo alternatywne zakończenie mogłoby w jakikolwiek sposób ująć wartości tego cyklu? Nie próbuję bynajmniej zmieniać tu koncepcji autorskiej, a tylko dowieść, z uporem maniaka, że genialność prozy nie sprowadza się do możliwe najtragiczniejszego zakończenia danego tekstu.

M.K.: Ot, masz... No, ale nie mogę mieć pretensji. Jak permanentny peemes, to permanentny peemes. Gratuluję słowotoku. Najpierw było o złym końcu jako wyznaczniku dobrej powieści, a teraz hop i mamy inny wniosek: Zakończenie jest jak najbardziej adekwatne do zawartości powieści. No bo tak być powinno. W całym tego pojęcia znaczeniu. Tylko wiesz... jakoś tak... no jakoś tak nie pasuje mi ślub Geralta i Jennefer. Może co jeszcze? Panna młoda w zwiewnej bieli, szereg druhen, płatki róż i schłodzony szampan, koniecznie różowy, piętrowy tort i stado siwych gołębic. No i masz, co chciałaś. No i zrobiło mi się niedobrze. Zaraz zwrócę wszystkie ciastka. Jeżeli chodzi o Mniszkównę, to pozwolisz, że się nie będę wypowiadała. Bo się powymiotuję. Dziękuję bardzo. Myślę, że żaden szanujący się Autor, powtarzam szanujący, nie popełni czegoś takiego, że przez całe osiem tysięcy stron główny bohater zmaga się ze szlamem tego świata, morduje, ćwiartuje, plasterkuje i tańczy nad zwłokami... A na koniec ślicznie się ubiera i wygłasza jakieś mądre farmazony. O miłości, o uczciwości, o wartości życia ludzkiego... Fuj. Tak, popieram złe zakończenia. Tak, chcę czytać książki trudne. Tak, szerokim łukiem omijam półki księgarni, z których skapuje lukier, małe czerwone serduszka i puchate zajączki. Może robię błąd. Może zostanę posądzona o brak wrażliwości przypisywanej kobietom. Trudno. Cykl wiedźmiński podobał mi się z wielu względów, w tym zakończenia. I chwała Autorowi, że nie skaszanił (przepraszam za określenie). Wiesz, mam kilku pisarzy-ulubieńców. Stephen King jest na pierwszym miejscu. I wiesz, dlaczego właśnie on przypadł mi do gustu? Tak, facet czasami przegina, czasami nudzi, czasami nie wiem, jak przebrnąć przez akcję powieści (bo taka ona ta akcja zagmatwana i pełno długotrwałych retrospekcji). Ale najważniejsze, że on wie, jak skończyć! I kończy powieść konsekwentnie. Bohater zrobił swoje i bohater może odejść. A nie: miałem kontakt z pozaziemską cywilizacją, wyssali mi mózg, pozbawili zdroworozsądkowego podejścia do rzeczywistości (może ze względu na brak mózgu), ale ja jestem twardy i w chwilach wolnych zakładam trykotowy kostium, latam nad miastem i ratuję biedne sierotki z opresji. Tak mi się napisało, bez żadnych odnośników do wzorów literaturowych. Wolna dygresja. Właśnie wpadła mi do rąk książka, nie podam tytułu ani nazwiska Autora. Bo tak, bo nie podam. I to jest horror, jak ja to nazywam, hardkorowy. I krew się leje, kilometry wnętrzności zakrywają glebę, co raz i gdzieś turla się jakaś-czyjaś głowa. Główny bohater nie ma lekko, posiada mroczną przeszłość, co raz budzi się z krzykiem (mimo, że jest twardzielem), zmienia kobiety jak rękawiczki (bo jest twardzielem i nie posiada zdolności do romantycznych uniesień). Czytam sobie tę powieść i czytam, i czytam... Zbliżam do końca. I mam cichą nadzieję, że ów koniec również mroczny będzie, konsekwentny do klimatu akcji. Jeżeli stanie się inaczej, bohater wyjdzie z opresji ręką obronną i nienaruszoną psychiką... Jeżeli zaprzyjaźni się z jakimś potworem-ludojadem, zaadoptuje go, nada mu imię "Szczepan" i będą codziennie rano robić sobie pyszne śniadanka, pić kawusię i czytać gazetkę... Jeżeli ta powieść tak się skończy (albo skończy się w podobnie), to odżałuję kilka złotych wydanych w księgarni i tomiszcze spalę. W kominku. A potem wezmę spraya i w formie protestu napiszę ogromne słowo "dupa" na jakimś murze!

D.R.: Ale nas poniosło... Fajnie, nie? Niemniej, wstrzymajmy rumaki czy inne konie. Ja nie protestuję przeciwko złym zakończeniom jako takim! Ja protestuję przeciwko temu, by złe zakończenie było gwarantem jakości. Protestuję! I słowo "dupa" też mogę napisać. Nawiązując do prozy Wielkiego Pisarza (tym razem absolutnie bez ironii pada to określenie), chciałam Ci zwrócić uwagę na to, co sama byłaś uprzejma napisać: "Cykl wiedźmiński podobał mi się z wielu względów, w tym zakończenia." O te wiele względów chodzi właśnie, a konkretnie o ich mnogość. Andrzej Sapkowski Wielkim Pisarzem jest bynajmniej nie tylko dlatego, że Geralta uśmiercił, a już najmniej właściwie z tego powodu, bowiem zakończenie to zaledwie ułamek cyklu, który stał się kamieniem milowym polskiej fantastyki, a polską fantasy to w zasadzie stworzył. I powtórzę, nie z uwagi na zakończenie, bo już najpierwszejszy, najsampierwszy początek był... BYŁ i już, bo co tu mówić więcej. Bo dobra książka, dobra proza, ta latająca wysoko, jak twierdzisz, to dobra jest od samego początku! I nie wypominam, ale to też sama twierdzisz. I w żadnym razie mój protest nie obejmuje zakończeń adekwatnych! Protestuję przeciwko posądzaniu mnie o takie protesty! To, czemu się sprzeciwiam, to pewna regularność, której zdają się poddawać autorzy niektórych tekstów – historie muszą prowadzić do tragedii, dopiero wtedy opowieść jest dobra, ma tę.. jak to się mówi, o!, głębię ma.

M.K.: Ano, że nas poniosło. Ano, że fajnie. Jak najbardziej. Ale się nie zgadzam, że historia prowadząca do tragedii, kieruje powieść na dobre tory. No bo nie od razu. No bo to zależy od bardzo wielu czynników i niekoniecznie każda tragedia gwarantuje skrzydła dla tekstu (coby wysoko latał), jak również niekoniecznie każda tragedia gwarantuje głębsze tekstu postrzeganie. Moim zdaniem tragedia była, jest i będzie po prostu bardziej interesująca od wydarzeń nie-dramatycznych. Po prostu, bardziej interesująca. Więcej się dzieje, bohaterów można rozedrzeć emocjonalnie i w ogóle nieszczęście zawsze zwraca uwagę. Cały czas mówię o literaturze oczywiście. Zwraca uwagę, ale nie gwarantuje nalepki ze znakiem Q (były takie kiedyś, pamiętasz?) na okładce. Ja też protestowałabym przeciwko regularności w niektórych tekstach niektórych Autorów... Ale tego nie robię, bo wysiłek na pewno spełznie na niczym. Sama piszę i sama się łapię na tym, że jakoś łatwiej mi jest skierować szkolny autobus prosto pod nadjeżdżający pociąg, niż pozwolić dzieciom bezpiecznie i wesoło dojechać do szkoły. Oczywiście w szkole mogą czyhać różne inne niebezpieczeństwa, na przykład krwiożercze sedesy... ale nie o to chodzi. Widzisz? Tendencyjnie jest, tragicznie i smutno. Czasami śmiesznie, ale nadal krwawo. Nadal jednak nie wiem, czy dramat gwarantuje głębię... no nie wiem. Analiza psychologiczna jednostki, o, to jest głębokie. Przemyślenia samotnego pielgrzyma, co przemierza różne kraje, obserwuje, kontempluje, lewituje, o, to jest głębokie. Ale nie przesadzajmy, bo będzie nudno. Właśnie, nudno. A gdyby tak pielgrzym nie dotarł do celu, tylko na przykład w połowie wędrówki zjadły go rekiny? A gdyby tak jednostki nie analizować psychologicznie, tylko na przykład rozsmarować delikwenta po asfalcie? Ciekawe, prawda? Taki mały przykład. Oczywiście mogę zostać posądzona o regularność... mogę usłyszeć zarzuty silenia się na oryginalność, itepe. Tak na pewno będzie. Mówi się trudno. Jeszcze raz powtarzam, że dramat jest bardziej interesujący i przez to daje większe możliwości literackie. No tak jest. Ale czy zapewnia wymarzoną głębię, nie wiem... Wszystko zależy od Autora. I wiesz co stwierdzam, że strasznie trudno być oryginalnym. No trudno i już.

D.R.: No popatrz, ja się nie zgadzam i Ty się nie zgadzasz, co do wartości tej finałowej tragedii, a tak się kłócimy, że aż nam kawa wystygła i znowu wszędzie nakruszone. Ciekawość, że każda dyskusja wysypuje nam ciastka z talerza... No, ale wróćmy do tematu, bo w tym, co powiedziałaś, znalazłam właśnie odpowiedź na swoje żale. Wyjaśnienie skąd ten powszechny pociąg do złych zakończeń. "Tragedia jest bardziej interesująca.". Na tym to właśnie polega, na powszechności tego przekonania i na tym, że to, co powiedziałaś później i co ja powtarzam ciągle, że tragedia nie gwarantuje jakości – jest już mniej powszechnym. I niestety coraz częściej trafiam na teksty, które moim zdaniem powstają tylko w oparciu o założenie "bardziej interesująca", bo nieszczęście, jak piszesz, zwraca uwagę, czyli gwarantuje (w założeniu oczywiście), że czytelnik poczuje się tekstem poruszony. Więc elementy składowe to oczywiście groza, ponurość przeokrutna, najlepiej ze dwoje biednych dzieci – bo wiadomo, że tragedia oglądana oczyma dziecka wstrząsa nami bardziej, przyprawić to wszystko straszliwym zagrożeniem i... genialny tekst mamy. Teraz tylko czekać na nagrody. A oryginalność? No jest oryginalnie przecież, bo nieoryginalnie by było z happy endem, by było nieoryginalnie i mdło, i cukierkowo. Tymczasem mnie się wydaje, że poza tą tragedią powinno być coś jeszcze, historia jakaś, o ludziach najchętniej, niekoniecznie o świecie, w którym strach za próg wyjść, żeby Cię co nie zżarło od razu, oczywiście w krańcowo tragicznych okolicznościach. Może marudzę, ale niekoniecznie wielka i poruszająca historia miłosna musi się kończyć zapaleniem ze skutkiem wiadomym. No dobrze, przyznaję, że Mniszkównę wyróżnia jeszcze styl – język, że tak powiem, literacki. Ze wszech miar wyjątkowy i z pewnością wiekopomny. Nad Stefcią, która "wybiegła z lasu, unosząc się na własnych myślach" nie jeden jeszcze czytelnik pokręci w zdumieniu głową, ale jakoś nie spodziewam się, by "Trędowatą" za kanon uznano z tego powodu. I powiem Ci, że dobra historia kończy się zawsze odpowiednio, dobrego tekstu nie trzeba okraszać okrucieństwem i tragedią, dla zwrócenia uwagi, bo dobry tekst nie do tego się sprowadza – i to właśnie uporczywie postuluję.

M.K. No, to się niezmiernie cieszę, że doszłyśmy do niejakiego konsensusu. A Mniszkówna to też zahaczyła kantem zwiewnej sukni o tragedię. Jeżeli zwiewna suknia w ogóle może mieć kanty. Ale nie o to chodzi. Dobra, powiedzmy, że dramat można sobie odpuścić i napisać historię właśnie z życia wziętą. I wiesz co, analizuję sobie znane mi powieści o takiej tematyce i w każdej z nich, podkreślam, w każdej, prędzej czy później, bliżej końca lub dalej, znajdzie się jakiś element co serce czytelnika poruszy. A tak w ogóle to masz rację, dobrego tekstu nie trzeba niczym okraszać. Żadnym okrucieństwem i czymś w podobie. No nie trzeba i już. Dobry tekst powinien sam się obronić (a przynajmniej taka pokutuje teoria). Tylko, biorąc pod uwagę fakt, że tekst jest z życia wzięty (bo o takim teraz mowa, chyba) trzeba również wziąć pod uwagę, że owo życie to nie jest bajka właśnie i nie zawsze happy endowe motywy doń pasują. Zaraz... chwileczkę, bo mam deja vu. Peemes mi zakreślił koło. Coś kiedyś pisałyśmy o bajkach i odnośnikach do rzeczywistości. Dziwny tok rozumowania, przyznaję, dziwny.

D.R.: Tylko proszę, no proszę nie mów mi, że w życiu nie ma happy endów! Nawet nie próbuj. Bo mnie się od tego wszystko marszczy, nie tylko samopoczucie, ale nawet kostium pod oczami! Dobrych zakończeń jest w życiu tyle samo, zapewne, tylko, jak sama mówisz, tragedie są bardziej interesujące. Nikt jakoś nie mówi: wstrząsnęło mną twoje szczęście, za to dużo chętnej powtarzamy: wstrząsnęła mną twoja tragedia. Lepiej się pamięta upadki niż wzloty, tak to już jakoś jest. A jak dobrze zważyć, to tego dobrego też na nas w życiu trochę przypada. Gdyby prawdą było, co już nie raz słyszałam, że w prawdziwym życiu wszystko kończy się źle, to ja bym osobiście bała się przejść przez ulice nawet. A wracając do naszego tematu, powiem Tobie tak. Zgadzam się, że czasem taki happy end pasuje niczym przysłowiowy kwiatek do zimowego okrycia wierzchniego. Prawda to jest niewątpliwa. Ale równie sensownym jest tragizowanie ponad miarę. Jeśli napiszesz opowiadanie, w którym on (może być i ona), zwalczywszy legion potworów, pokonawszy rzecze ludzi, wygrawszy dwie mniejsze wojny i trzecią światową, wróci szczęśliwie w ramiona ukochanego (może być i ukochanej), to będzie miało ono dokładnie tyle samo sensu, co tekst, w którym za każdym załomem chaty czai się bezbrzeżna groza, w którym świat jako taki jest tak ponury nieprzyjazny i zły, że funkcjonowanie w nim zdaje się nie mieć bliższego sensu. Gdzie każda miłość kończy się obowiązkową tragedią, gdzie rodzicie nie wracają do dzieci, a dzieci giną o okropnych okolicznościach i nie ma szans, żeby cokolwiek skończyło się dobrze. Problem w tym, że podczas gdy pierwszą koncepcję niemal każdy wyśmieje bez wahania, to druga dostaje niczym nie zasłużoną etykietkę "głębi". I właśnie przeciwko temu protestuję. Bo w życiu czasem sprawy kończą się źle, a czasem dobrze, i jeśli mówimy o tekstach z życia wziętych, niech to będą teksty, które oddają te proporcje. I niech się kończą właściwie, adekwatnie, odpowiednio, stosownie, a nie programowo "głęboką tragedią". To sobie tutaj postuluję.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 09 >