strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 24>>>

 

Wokół tego nieznośnego Ziemiańskiego

 

 

Prawda jest następująca: zbiera nagrody, a szanowni koledzy, bywa, milkną na jego widok, udają, że na przykład Achai nie było. Przyznam szczerze, że mnie także w pisaniu Andrzeja kilka rzeczy mnie drażni, irytuje. Na przykład nie mogę mu darować tej onomatopei, tego "aaaaaa" itd. Nie mogę mu darować ciągnącej się chyba przez 15 stron sceny męczenia głównej bohaterki. Jak dla mnie "męczenie kota" to typowy kawałek, przy którym objawia się główna z zalet książki w stosunku do filmu, że na superszybkim podglądzie można przerzucić kartki do przodu i zobaczyć, jak to się skończyło.

Niestety, taka jest praktyka: nie można obiektywnie oceniać pisarza, gdy się go zna osobiście. Szczerze mówiąc, gdy chodzi o tworzenie opinii w gronie osób piszących, to obiektywizm jest możliwy tylko w dwu przypadkach. Po pierwsze, gdy chodzi o pisarza z bardzo dalekiego kraju, w którym włada się zupełnie innym językiem. Po drugie, gdy chodzi o kogoś, kto już opuścił ten padół łez i płaczu. Inaczej to zawsze na wierzch wychodzi albo zawiść, albo, w najlepszym razie, coś bardzo skomplikowanego, co nazwałbym zawiedzionym poczuciem plemiennej więzi.

Przyznaję się bez bicia, że mało czytam literatury z gatunku, który tkwi w założeniach programowych naszego dzielnego pisma (unsere brave kuchorz wyleciał na minie – cytat z kultowej powieści, kto pamięta, jakiej?) Dlaczego? Bo żyję w poczuciu, że się moja edukacja jeszcze nie zakończyła. Rozpaczliwie staram się uzupełniać braki. Okazuje się, że cholernie wiele napisano, że cholernie wiele z tego jest ważne i nie tylko wypada znać, lecz znajomość tego się przydaje. Niestety, jeszcze więcej czasu trzeba poświęcać na tak zwane niehumanistyczne dziedziny. Ponadto, nie do końca świadomie, trzeba się oddawać zgłębianiu na przykład angielskiego slangu biologów. W rezultacie doświadczam wrażenia rozpaczliwego utrzymywania się na powierzchni, nieustannej walki o nie odstanie od pędzącego świata, który maruderów bezlitośnie zostawia z tyłu.

Ot, i cała przyczyna, dla której najwyraźniej mam gust skręcony, spaczony, jakiś dziwny, plaskaty i w kropki, bo niewykształcony. A o gustach, choć się nie dyskutuje, to owe gusta nobilitują albo skreślają osobnika w danym gronie. Jak się chce gdzieś do jakiejś kompanii przynależeć, na przykład morskich wilków, to trudno się rumienić przy każdej "kurwie", bo trzeba będzie w końcu złożyć wizytę u dermatologa. A wilki morskie to, co by nie opowiadać, kompania bardzo szacowna. Pozostawię ową myśl przekrętnie podstępną, w kwestii wyrabianego gustu, którą w osobny wykład można rozwinąć, w ledwie szczątkowej formie. Konkluzja jest taka, że nie znając wilków morskich, nie bardzo wiem, czego na pokładzie można się spodziewać, poza tym, że szanty będą sprośne.

Tak to wygląda, nie mam oczytania, na skutek tego braku oczytania nie mam wyrobionego niezbędnego gustu, a zabieram się za ocenianie. Oczekuję czegoś zupełnie innego, niż mogę otrzymać, no i się irytuję.

Zarzut, jaki przeciw zwłaszcza Achai bywa wysuwany, to uniwersalna broń domorosłych krytyków: pornografia. Cóż, wystarczy otworzyć pierwszą lepszą gazetę, by przekonać się, jak płciowość jest modna, jak współczesne społeczeństwo chętnie łyka wszystko, co z seksem związane, a jeden z najukochańszych tematów to seksualne molestowanie, najchętniej nieletnich. Czy mogę czynić jakikolwiek zarzut z fascynacji płcią utworowi, gdzie erotyka jest tylko jednym z wątków, w czasie gdy w księgarni leży sobie książeczka, zwana monologami nie całej dupy Maryni i na dodatek reklamowana jest jako dzieło ważne dla kultury? To jawne lecenie sobie w gumę, robienie idioty z czytelnika, podczas gdy Achaja niczego nie udaje: rozrywka i już. Jedyne, o co można mieć pretensje, to że owa erotyka nie zawsze wychodzi, to znaczy nie zawsze trafia w nasze gusta, no, ale dziś cały w tym ambaras, żeby dwoje chciało na raz, tak samo. Takie czasy. Chcą, ale inaczej, więc się irytują.

Jest jeszcze dobrze, gdy jest to szczera irytacja z powodu braku przyjemności. Irytuje mnie oburzanie się osobników władających klawiaturą na komercyjność. Owszem, komercyjność nie ulega wątpliwości, ale sęk w tym, że owi osobnicy sami radzi by kontrakt z diabłem podpisać, żeby osiągnąć, co się udało Andrzejowi.

To, co w pisaniu Andrzeja najbardziej mnie zawsze pociągało, to fantasmagoryczność. Nie bardzo wiadomo czytelnikowi, bohaterowie się tylko domyślają, narrator też do końca nie wie. Nie dowiemy się, co jest snem, co rzeczywistością w Bombie Heisenberga. Pomieszanie rzeczywistości czeka nas w Autobahn nach Poznań. O czym jest pisanie Andrzeja? Myślę, że mamy wszyscy z tej paczki (co kiedyś wyjechała na pierwszy LOF i przy ognisku czytała swoje opowiadania) ten sam zaczyn, od którego się zaczyna wszelkie pisanie. A bo i ja coś czasami pisywałem. Widać to także u Andrzeja Drzewińskiego, to samo przewija się w tekstach Rysia Krauzego. Chodzi o magiczność rzeczywistości, o postrzeganie rzeczy zwykłych niezwykłymi. O to "przejście do innego świata". To nie jest fantasy, to spoglądanie we własną imaginację, we własny świat doznań, snów, wspomnień, pragnień. Taka fantastyka naukowa, której sceną jest własna głowa, własne rozczarowania i lęki.

Usiłowałem to już napisać w numerze poświęconym Wrockowi, że jest coś nawet nieznośnego w sytuacji ludzi osiedlonych na "Ziemiach odzyskanych". Nawet my, pokolenie tu urodzone, nie jesteśmy stąd. Jesteśmy skazani na dochodzenie różnych tajemnic, przeznaczenia budynków, budowli wodnych, urządzeń, które jeszcze do dnia dzisiejszego tkwią w tej ziemi. Nie mamy pojęcia, czyje szczątki kryją grobowce na opuszczonych cmentarzach. Czasami coś niespodziewanie jeszcze runie, grożąc intruzom, niczym pułapki zastawione na złodziei w piramidach. To wszystko rodzi poczucie stąpania po tajemnicach. Owszem, być może da się wyczytać w archiwach, po kiego czorta w okolicy wsi Przedborowa, na szczycie wzgórza wykopano, a właściwie wykuto w litej skale całkiem spore dziury, w które da się wsadzić ze trzy kamienice. Ale to będzie zupełnie inna informacja niż przekazana przez ojca czy dziadka, niż taka, jak kielecka legenda o Diabelskim Kamieniu. Informacja, która nie trafi do krainy wyobraźni, zatrzyma się gdzieś na poziomie technicznej wiedzy, bezosobowa, pozbawiona mocy przekazów, jakie docierają do nas w dzieciństwie. My tu jesteśmy trochę z innej planety i stąpamy po śladach jej byłych mieszkańców. Być może nawet wszystko to jest dla nas, którzy nie oglądali wielkiego wypędzenia, jeszcze bardziej tajemnicze, bo trudno się czasami oprzeć wrażeniu, że nie znamy przyczyny, dla której jakaś rasa opuściła te ziemie.

Z tej przyczyny jesteśmy pokoleniem skazanym na dochodzenie owego prapoczątku naszej bytności. To chyba dokładnie to samo pragnienie, jakie powodowało ludźmi wymyślającymi wszelkie legendy stworzenia tego świata, to samo, które kazało opowiadać im o czterech słoniach przytrzymujących cały świat. Wszelako w przypadku ludzi, którzy się tu znaleźli, tajemnice były o wiele bardziej namacalne. Pojęcia nie mam, co się znajdowało w budynku, znajdującym się w okolicy Kluczowej, po którym został całkiem spory loch i kilka studni, na oko mających ze trzydzieści metrów głębokości. Sondowałem wentylacyjne kominy, które się znajdowały na zboczu góry, w której zakopano to dziwo, i jak mi się zdaje, jeden wykonany został nad jakimś pomieszczeniem, do którego nie było dostępu. Tajemnica pewnie, jak wszystkie tego typu tajemnice, warsztat, magazyn na piwo... Ale już to jedno wystarcza, bo owa dziura w ziemi gościła w moich snach od blisko czterdziestu lat, bo zapoznałem się z nią w wieku przedszkolnym. I od tamtej pory nikt nie potrafił mi wyjaśnić jej przeznaczenia.

Chyba wszyscy mamy przeczucie, że nie wszystko wiemy, że coś przed nami zostało ukryte. To coś siedzi pod ziemią albo w jakimś innym miejscu, w które trudno zajrzeć. Gdzieś jest jakaś inna rzeczywistość albo choć składnik innej rzeczywistości.

Ja też mam swe żale do Andrzeja, bo akurat pasowałoby mojej głowie, żeby szedł o wiele bardziej tymi psychologicznymi tropami. Akurat mnie się bardziej podoba, gdy mniej strzelanin, wolałbym, gdyby bardziej skupiał się na swoich wizjach niż na poganianiu akcji do przodu.

W swoim czasie wdałem się w spór z nim o to, jak dokonać wejścia na teren wojskowej jednostki. Cóż, różnimy się tym, że ja mam za sobą pobyt w armii. Po namyśle potwierdzam, że pomysł Andrzeja był nierealny, a przynajmniej diabelnie ryzykowny. Dobry sposób wymyślił Mason. Nierealne jest zakończenie pierwszego tomu Achai, w którym bohaterka odbija cios miecza gołymi rękami. Ale... nierealny jest, drobiazg, glob, na którym wszystko się dzieje. Podobnie, jak nierealne są sny o podziemnych miastach. Podobnie, jak fantasmagorycznie i nierealnie wyglądają podziemia w Walimiu. Gigantyczne dziury w skale, o boku gdzieniegdzie sięgającym 20 x 20 metrów, jak nieprawdopodobne wydają się w świetle latarki ogromne bale drewniane, kiedyś szalunek, zupełnie spróchniałe, jakimś cudem trzymające się jeszcze w powietrzu. W sztuce nie jest istotne, jakie coś jest naprawdę, ale jakim się wydaje. Zadaniem pisarza nie jest wymyślenie realnego planu napadu na bank, ale zajęcie czytelnika, widza, zabawienie go.

Jest chyba taka prawidłowość, że starsi piszą dla młodszych. Trudno czterdziestolatkowi uznać autorytet, zwłaszcza w dziedzinie literackiego gustu, powiedzmy trzydziestolatka. Jest także taka prawidłowość, że każdemu pojawieniu się nowego talentu towarzyszy opór. Protestują nie tylko koledzy po piórze, ale zwłaszcza ludzie, którym nowa twórczość coś burzy. Kiedy ktoś, kogo kariera nam nie jest po myśli, zdobywa szeroką popularność, pada uniwersalne słówko "kicz".

Broń bardzo skuteczna, czym jest kicz, nie wie nikt do końca. Wiadomo, że to coś, trafiające w niskie gusta, coś, co ma pozory sztuki, ale my, Prawdziwi Koneserzy, nie damy się zwieść. Czy nasz AZ bywa kiczowaty? Pewnie tak. W tym sensie, w jakim kiczowatość możemy w przypływie złośliwości przypisać każdemu autorowi, bo nie myli się, kto nic nie robi. Dla mnie, na przykład, ewidentną pomyłką jest owa onomatopeja.

Tymczasem dla młodych okazuje się być guru. Kto wie, czy nie okaże się tak kultowym, jak Stachura. Dla niektórych pewnie wypowiedziałem bluźnierstwo, ale... właśnie rzecz w tym, że starsi piszą dla młodszych. Młodzi są podatni na zmianę brzmienia, także języka, młodzi szukają nowego brzmienia. A starzy głuchną. Czasami nie słyszą samych siebie. Nigdy nie dowiedzą się, jak naprawdę brzmią, może tylko sobie wyobrażają. W dziedzinie sztuki niektóre rzeczy dzieją się same, trochę przypadkowo, ich autorzy nigdy do końca nie mogą być pewni, czy osiągnęli to, co chcieli, czy czasem, wzorem ucznia czarnoksiężnika, nie wypuścili na świat czegoś, co im się z rąk wymknęło i galopuje własnymi ścieżkami.

Starsi piszą dla młodszych. Młodzi słyszą starszych, w najlepszym razie samych siebie. Nie dowiem się chyba nigdy, co w tej nowej sztuce, w tych nowych czasach się kroi. Nie zrozumiem tego, bo nie rozumiem najnowszych języków programowania i nie rozumiem przekłuwania sobie uszu. Nie rozumiem wygolonych głów albo kolorowych fryzur, nowoczesnych komiksów, różnych rzeczy, które napotykam na ulicy i których nie potrafię nawet nazwać.

Coś mi się zdaje, że nawet Andrzej nie rozumie tak do końca tego, co widzi w nim czytelnik, kim jest dla czytelnika. Jest zjawiskiem także dla siebie samego. Trochę to zabawnie wygląda, gdy awanturuje się o to, jak długo można z gołym tyłkiem na końskim grzbiecie wytrzymać, gdy ktoś zakwestionuje realność sceny przez niego wymyślonej, jakby miało to jakieś literackie znaczenie. A potem pisze, i jak to z twórcami bywa, trafia bezbłędnie jakimś cudem do innych głów.

Nie da się zrozumieć, o co chodzi dokładnie. Gdybym miał porównywać warsztat, to na przykład mistrzem mi jest EuGeniusz Dębski. Człowiek, który czuje słowo, który potrafi genialnie trafić zbitką liter w treść. Jeśli chodzi o konstrukcję – to Drzewiński, precyzyjny skupiony, precyzyjny nawet w pośpiechu. Ziemiański jest po prostu czytany.

I cóż my na to, wychowańcy powieści nastawionej na edukowanie, burzenie, przekraczanie, w każdym razie powieści poprawnej w sensie celów starej polityki, oczywiście poprawnej politycznie, choćby owym celem politycznym miałaby być seksualna rewolucja?

Rozdziawiamy gęby. Zjawisko, podobnie jak zjawiskiem jest popularność Masłowskiej. Diabli wiedzą, ile w tym marketingu (mówię o Masłowskiej), diabli wiedzą, ile onomatopei prostej (to o Ziemiańskim), ale jest zjawisko. Niestety, my tego chyba nie zrozumiemy. Mamy jakieś podejrzenia, tropy. Zauważam coś (Andrzej mnie pewnie zechce za to zastrzelić tanim nabojem za 2 zł) w metodzie twórczej i Masłowskiej, i Ziemiańskiego. (Hihi, kochana humanistyka, zawsze można łączyć ogień z wodą, choćby i bez sensu!) To jest uproszczenie akcji. Pseudorealność. Owszem, całość może być skomplikowana, ale poszczególne sceny są podporządkowane nie własnościom przedmiotów i ludzi, ale formy. Rodzi się z tego teatralność. Uproszczenie akcji charakterystyczne jest dla teatru. U Masłowskiej główna bohaterka w ostatniej scenie kręci się na rowerze dość bez sensu, jak po scenie (teatr kocha pojazdy dwukołowe) i odjeżdża sobie w prewencyjnym popłochu, u Ziemiańskiego mamy pokonanie gołymi rękami uzbrojonego przeciwnika, scena typowa dla teatru japońskiego. Może nawet filmu? Tak czy owak, w jednym i drugim przypadku decydująca jest widowiskowość. Zupełnie innego rodzaju, ale teatralna widowiskowość? Czy jest to jakiś trop? Obawiam się, że o wiele bardziej tyleż efektowna, co i karkołomna konstrukcja na użytek inteligentnej dyskusji w tak zwanym towarzystwie.

Pojęcia w końcu nie mam, czy Andrzej jest dobrym złym czy zwykłym producentem tekstów, czy niezwykłym pisarzem. Wiem na pewno, że jest zjawiskiem, i przez to należy się mu przyglądać. A nie daj Boże lekceważyć. Tak to już jest, że rozwój sztuki jest wypieraniem starego przez nowe. A wypieranie odbywa się zawsze z wrzaskami, protestami, co więcej, zawsze ktoś zostanie poturbowany.

Jest jednak punkt wspólny, coś, co pozwala mi powiedzieć, że Andrzej bywa po prostu autentyczny, a to czyni tworzenie bezsprzecznie ważnym. To właśnie owo jego "umiejscowienie". Nie chodzi o Wrocek detalicznie. Nie wiem, czy jest jakikolwiek sens udowadniać wyjątkowość średniego polskiego miasta, średnio starego na obszarze Europy, raczej małego w jej skali. Z niekoniecznie najbardziej rewelacyjną historią. Choć dla jego mieszkańców najbardziej osobistą. Ma Andrzej swoje wrocławskie tajemnice, tak samo skutecznie działające na wyobraźnię, jak moje przedborowskie, jak dla kogoś innego jego własne z podwórka, pierwszej szkoły, lasu majaczącego na horyzoncie. Autentyczne jest to spojrzenie na swój własny świat, który jest niezwykły, niepowtarzalny i zupełnie inny, niż wszystkie.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 24 >