strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 26>>>

 

Prosty obraz świata

 

 

Siedząc w krześle niekoniecznie wygodnym ale jednak siedząc i mając świadomość, że coś, co wisiało nad głową na kształt ciemnej chmury albo wyrzutu sumienia, przestało wisieć, można sobie podumać o naprawie świata. Naprawić się pewnie nie da, siedząc na krześle, ale można popróbować go zrozumieć. A jak nie daje się zrozumieć, o co chodzi, to chodzi z pewnością o kasę. Obraz świata powinien być prosty.

W GW przejrzałem pobieżnie artykuł o Henrym Fordzie. Jeden mądry czy głupi, nie wiem, podtytuł zapadł mi w oczy, a sens jego był taki, że ten człowiek spowodował, że Ameryka jest jedynym krajem, w którym bezrobotni jeżdżą po zasiłek dla bezrobotnych samochodem. Dziś już nie jest jedynym, ale wtedy, gdy ktoś to powiedział, mogło tak być. Podówczas Ameryka była symbolem bogactwa, krainy ziemskiej szczęśliwości. Na czym polega bogactwo? Wiadomo: na posiadaniu dużej ilości pieniędzy. Mieszkańcy takiego kraju jak Polska dodadzą: pieniędzy nie tylko niezdewaluowanych, ale jeszcze takich, które się dają wymienić na towary. Najlepiej więc skrzyni złota. Kto ma skrzynię złota, ten jest na pewno bogaty.

Kiedy czytałem jako nastolatek smętne refleksje Robinsona Crusoe nad wydobytymi z wraku okrętu szkatułami, całe to gadanie o marności błyszczących skarbów zdało mi się takim ble, ble, naciąganiem wierszówki. Kompletna oczywistość. Potrzebne, jest to... co jest potrzebne. Nie ma wartości w oderwaniu od potrzeby. Wiedza moja najwyraźniej wzięła się z lasu. To znaczy z tego, że ja byłem z lasu. W lesie nie ma permanentnej wymiany z innymi ludźmi. Jest wymiana człowiek – natura, góruje nad wszystkim kontakt z materią, najczęściej nieprzetworzoną. Możesz mieć wypchany portfel w kieszeni, ale jak nie zabrałeś ze sobą siekierki, która dziś już nie kosztuje, bo siekierkę wyciąga się z piwnicy, siekierka została nam po tatusiu, a tatuś ma ją po dziadku. Więc jak masz kasę, ale nie masz siekierki, nie narąbiesz sobie drewna na ognisko, to telepiąc się z zimna, noc możesz poświęcić na smętne refleksje o własnej głupocie i tak zwane refleksje głębokie o marności czegoś, co świat napędza, czyli mamony.

Czym jest bogactwo w lesie? Posiadaniem siekierki. Jeszcze bogatsi posiadają metalowe kubeczki, koce albo śpiwory.

Oglądałem kiedyś migawki z dwu programów typu live show. W jednym, grupa jakichś Niemców wylądowała na tropikalnej wyspie i miała za zadanie tam przeżyć. W drugim, na bezludną wyspę wyekspediowano kilku naukowców. Mieli w kieszeniach scyzoryki, zapałki, sznurek i coś jeszcze. Nie sądzę, żeby tym czymś były prezerwatywy, które z jakichś powodów armie świata uznają za podstawowy sprzęt do przetrwania w trudnych warunkach, zapewne jakiś kawałek drutu, a może kubeczek? Naukowiec miał za zadanie, ni mniej ni więcej, zbudować aparat fotograficzny. O coś takiego chodziło. Może coś pokręciłem, ale nie w tym rzecz. W pierwszym programie ludzie przechodzili gehennę. Zalała ich ulewa, nie mieli co jeść, kłócili się ze sobą.

W drugim (a może to już było w trzecim?) sprawy bytowe zeszły szybko na dalszy plan. Brodaci przedstawiciele nauki po prostu zbudowali sobie szałas. Dach wykonali z kawałków kory przymocowanych do ramy z gałęzi. Całość powiązali trawą czy lianami, w każdym razie stało. Co jedli, nie wiem, ale nie polowali, coś mi się zdaje, że zlokalizowali korzonki lub nasionka. Najwyraźniej wiedzieli, jakie korzonki czy nasionka. Jeden z nich szybko zadziabał jakąś rybę, demonstrując działanie całkowitego wewnętrznego odbicia, na skutek którego ryba nie widzi człowieka, człowiek nie widzi ryby, ale się domyśla, gdzie ona jest, i potrafi dziabnąć zaostrzonym kijem i trafić.

Tak prawdę powiedziawszy, nie wydaje mi się, by naukowiec górował nad przeciętnym przedstawicielem ludu pracującego wiedzą o przetrwaniu w trudnych warunkach. Sądzę, że aby do tego doszło, musiał się pewnie przygotować. Jak znam życie, to bardzo prawdopodobne, że przed wyjazdem uruchomił "scirus’a" i przeczytał o florze i faunie interesującej go wyspy, zapewne znalazł dokładne jak jasna cholera mapy i to geologiczne. Nie był mądrzejszy, ale wiedział, jak zdobyć informacje. Myślę, że jest coś jeszcze: dyscyplina. Współczesny ścisłowiec po prostu musi zasuwać jak mały samochodzik. Bynajmniej nie jest miarą owego zasuwania liczba przepracowanych godzin, ale, żeby przetrwać studia doktoranckie, to i osiemnaście godzin na dobę nie jest przesadnym czasem poświęconym na robotę. Jednak nade wszystko, potrzebna jest skuteczność. Można zaharować się na śmierć i niczego nie osiągnąć. Jeśli się dochrapało jakichś naukowych stopni lub bodaj publikacji, to znaczy, że łepetyna jakoś tam funkcjonowała, a dzięki temu robota nie szła w las, a prowadziła może nie całkiem prosto, ale gdzieś w okolice celu, który się dzięki niej chciało osiągnąć.

Otóż "zwykli" uczestnicy live show mieli za zadanie tylko przetrwać i nie pozabijać się także nawzajem, natomiast tym naukowcom kazano zbudować aparat fotograficzny, dając do dyspozycji to, co się na bezludnej wyspie udało znaleźć, na przykład trochę potłuczonego szkła. I zrobili. Może nie bardzo działało, ale trochę tak.

Cóż jest bogactwem na wyspie bezludnej? Niekoniecznie to, co się w kieszeni znajdzie, ale raczej to, co siedzi w głowie. Nie tylko siekierka po tatusiu, ale wiedza. Bogactwo wirtualne, bo go nie ma, ale pełni rolę taką, jakby było. Jak nie ma w głowie, to szkatuła ze złotem nie pomoże, nie pomoże skrzynia z narzędziami. Jednak, co by tu nie opowiadać, ale osobnicy zajmujący się nauką, nie są bynajmniej ani symbolem bogactwa w tym świecie, ani symbolem powodzenia.

Na czym więc owo bogactwo polega? Ano, wygląda, że na różnych rzeczach, że to coś bardzo skomplikowanego i, szczerze mówiąc, nieuchwytnego. Sprawa głupia, lecz to coś, co zdaje się być w najprostszy sposób wyrażone liczbą naturalną opatrzoną znakiem waluty, nie jest ani trochę tak proste jak policzenie banknotów w portfelu, ani tak oczywiste jak suma na koncie bankowym.

Banały opowiadam. Kompletne banały, które są ludzkości znane od stuleci, ba, od tysiącleci. Kompletne truizmy, ale od kilkunastu lat usiłujemy wszystko przeliczać na kasę. Prywatyzujemy, walczymy z przeciwnikami prywatyzacji, urentowniamy dziedziny gospodarki, rwiemy włosy z głowy, że kopalnie nie przynoszą dochodu, ciężko martwimy się służbą zdrowia, do której trzeba dopłacać i która nie chce sama na siebie zarabiać.

Są dziedziny ludzkiej działalności, którym owa uzdrowieńcza polityka naprawcza wychodzi bokiem jak cholera. O Linuksie za wiele napisałem, ale jest inny, o wiele dobitniejszy przykład i problem za razem. Kochana narodowa edukacja. Taki przykład do przemyślenia, nie jakaś tam interwencyjna działalność publicystyczna. Miałem do czynienia z produktami sprywatyzowanych szkół, by nie było wątpliwości, jak najbardziej osobiście. Pewien mój dobry znajomy z pracy usiłował wprowadzić standard na przykład taki, że student płatnych studiów zaocznych musi umieć co najmniej tyle, co najgorszy z dziennych. Wyszedł na straszliwą kosę, miał kłopoty z dziekanatem, a udało mu się tylko tyle, że niektórzy najlepsi studenci studiów zaocznych, oczywiście ci najlepsi, umieli tyle, co ci najgorsi ze studiów dziennych.

Gdyby ktoś się zastanawiał nad przyczynami dramatycznego wzrostu bezrobocia wśród absolwentów wyższych szkół, ma jedną ze składowych problemu podaną jak na tacy. Tacy oni absolwenci, jak ja ksiądz. Owszem, posiadają papier, ale w głowie tyle, co u kiepskiego maturzysty albo czasami nawet mniej.

Nie ma co dyskutować nad przyczynami i udowadniać, że gdyby ciotka miała wąsy, to prywatne uczelnie dobrze by uczyły. Nie uczą i już. Nie działa to nigdzie na świecie, owszem poza kilkoma wyjątkami, które najwyraźniej nic wspólnego z prywatnością nie mają. Co prawda w USA nigdy nie byłem, ale opinia na temat tamtejszego szkolnictwa jest dość ustalona, więc mogę powtórzyć, co piszą inni. Równie kiepsko jak Polsce, choć, no właśnie, zupełnie inna kasa prywatna kasa. Prywatnie zdrowo gospodarczo i naukowców trzeba importować, bo własnych udaje się wyszkolić od wielkiego święta. We Wrocku i owszem, istnieje jedno prywatne liceum, które daje szanse zdolnym uczniom, może nawet większe, niż słynna czternastka. Tamże jednak, zdaje mi się, też nie chodzi o prywatność, ale o koncepcję. Jest dużo innych szkół i raczej nie ma się co oszukiwać, dają one namiastkę wiedzy i papier. Kto ma oczy otwarte, widzi, że tak właśnie jest, choć są i tacy, co chcą wierzyć, że jest inaczej. Bo na przykład prywatne szkoły uczą języków. Bo na przykład prywatne szkoły osiągają bardzo dobre rezultaty w kuratorialnych testach. No cóż, socjalistyczna walka o wskaźniki: mają umieć angielski, to umieją, prawie pięć tysięcy słówek na ucznia, mają mieć dobre wyniki testów, no to mają. Ale kiedy przychodzi prawdziwe życie, to zaczyna się weryfikacja. Niestety, wiele wskazuje na to, że nawet te szkoły, z gigantycznym czesnym, "za żółtymi firankami" nie dają tego, co dobre szkoły państwowe, a przyczyna tkwi zdaje się w tym, że prócz bardzo dobrych i mądrych nauczycieli, w procesie kształcenia niezbędni są niegłupi przynajmniej kumple z klasy. Tychże za pieniądze akurat w przeciwieństwie do nauczycieli się z definicji nie kupuje, a oni w owym procesie nauczania i wychowania, zaręczam, bo byłem i nauczany, i wychowywany przez kumpele i kumpli z liceum, grają rolę co najmniej taką jak nauczyciele.

Konkluzją z owego edukacyjnego akapitu jednak niech pozostanie to tylko, że taka jest wredota procesów realizacji, czyli mówiąc bardziej kolokwialnie, codziennego życia, że zawsze się znajdzie coś, jakiś niezbędny komponent, którego za kasę się nie dostanie. Odwracając znane i bardzo mądre powiedzenie, to choć (z wielkim przeproszeniem publiczności) dupa za pieniądze, to oko za oko. Na przykład.

Wymyślony jakieś pięć tysięcy lat temu sposób na regulację społecznego życia, owszem, znakomicie funkcjonował gdzieś do początku XIX wieku. Wtedy zaczęły się schody, wraz z wprowadzeniem papierowego pieniążka. Schody były już wtedy, gdy jeszcze teoretycznie można było wymieniać papierki na brzęczące złoto, ale gdy zerwano z tym obyczajem, zaczęły się wszelkie atrakcje, od inflacji poczynając, a na księgowym wzroście kończąc.

To ostatnie, to być może nie wszystkim znana ciekawostka gospodarcza, zaobserwowana na terenie między innymi USA, że na przykład klęska żywiołowa generuje przyrost gospodarczy i koniunkturę. I owszem, są tacy, co udowadniają, że dobrze jest wówczas, jak się wszystko rozpirzy do dna, porozwala sklepy, podpali domy, jest dobrze, bo ludzie kupują nowe, fabryki mają co produkować... No więc dlaczego ludzie bardzo nie lubią nawet jak się zniszczy szałas, który ma dach z liści palmowych? Przecież, raz – dwa, postawią sobie nowy szałas...

Pieniądz od tysiącleci czyni w ludzkich głowach spustoszenie. Kiedyś jedną z najdotkliwszych plag była chciwość. Dziś, obawiam się, jej miejsce zajęła głupota. Pieniądz nauczył nas, że wszystko daje się przeliczyć na pieniądz właśnie, i to mimo tego, że znakomicie wiemy, że tak nie można, ale jak nie można, to się na głowie staje, żeby się dało. Tak naprawdę to zrobił jeszcze inną krzywdę, kto wie, czy nie bardziej dotkliwą. Nauczył, że obowiązuje prymat uproszczonych wartości teoretycznych nad praktycznymi. Otóż uproszczonych, bo próbujemy sprawy świata tego przypasowywać do nieistniejącego świata idei. Taką ideą, która nie pasuje do rzeczywistości, nie dlatego, że jest idealna, ale dlatego, że jest źle wymyślona, dlatego, że idee, produkt ludzkiego bardzo ułomnego myślenia, taką ideą jest bogactwo. Jeśli nawet zgodzimy się, że bogactwa nie daje się zawsze przełożyć na pieniądze, to gdzieś w domyśle istnieje jednak przekonanie, że daje się ono przełożyć jakimś cudem na zbiór liczb rzeczywistych i tymże sposobem powiedzieć, że skoro x ma 5000 czegoś, a y ma tylko 4997, to x jest bogatszy. Otóż pieniądz jest ideą przekładania wszystkiego na zbiór licz rzeczywistych, bo już wektor dla człowieka bywa za skomplikowany. Choć gdy mówimy, że nasze wojska posuwają się 50 km/doba, to każdy rozsądny człowiek zażąda dodatkowej informacji, czy to w terytorium enpla, czy czasem nie spiernicza w podskokach, aż się kurzy.

Co zrobił Henry Ford? Zorganizował produkcję forda czarnego, prostego w obsłudze i naprawie, produkcję pochłaniającą mało czasu i stosunkowo mało materiałów. Robotnicy, którzy w niej uczestniczyli, nie musieli mieć nadzwyczajnych kwalifikacji, ale też produkowali dość dużo, by każdy z nich mógł dostać swego forda. To dlatego mogli go kupić, bo gdyby produkowali mało, to samochód dostałby się i tak nielicznym.

No cóż, nie bardzo mnie obchodzi, czy będę biedny, bogaty, zasobny w pieniądze, czy nie. Jeśli fordem, średnim użytkowanym przez amerykańską rodzinę, to mogę jeździć po zasiłek dla bezrobotnych, zwłaszcza gdy wracał będę do swego jednorodzinnego domku na przedmieściach o powierzchni skromnych stu metrów kwadratowych. Są tacy, którzy jeszcze by się zastanawiali, czy nie jest to najmniejsze sto metrów w okolicy albo nie tak samo mały ford jak sąsiadów. Wszelako mój znajomy stwierdził, że nawet tacy powinni zauważyć, gdy ich dotknie zapalenie płuc, że są bogatsi od królów i cesarzy, którzy nie mogli sobie kupić penicyliny. Henry Ford nie wyprodukował penicyliny, dlatego zapewne tłumaczy się wszystkim dzieciom, że był jednym z pierwszych fabrykantów, którzy zapłacili tak dużo swoim robotnikom, że mogli sobie kupić po samochodzie. Żeby wyszło, że jednak o kasę chodzi. Taki prosty obraz świata. Prawy prosty*.

 

(* ściągnięte z sygnaturki jednego z zajadłych pingwiniarzy)

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 26 >