strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Krzysztof Kochański Literatura
<<<strona 30>>>

 

Człowiek znikający

 

 

Diabeł przedstawił sytuację bardzo zwięźle:

– Masz, kobieto, trzy życzenia. Piszesz się?

– Eee...

– Ach, chodzi o cyrograf? Nie, nie. To średniowieczne metody. Teraz jest inaczej. Trzy życzenia bez żadnych warunków. Mogę jeszcze dorzucić mercedesa gratis.

– I niczego nie muszę podpisywać?

– Niczego.

– W takim razie co ty z tego będziesz miał?

– Się zobaczy. Jak mawiał Wokulski: handel nie opiera się na zyskach spodziewanych, lecz na ciągłym obrocie gotówki. Jarzysz?

– Eee...

– Musi być ruch w interesie. Wtedy pojawią się zyski.

– A ten mercedes...?

– Mercedes? Coś ci nie pasuje?

– Owszem. Zastanawiam się, po co proponujesz taki gratis? Przecież jeśli zażyczę sobie być bogata, będę mogła kupić dziesięć mercedesów, jeśli tylko najdzie mnie taki kaprys...

– No dobra – poddał się diabeł. – Trzy życzenia bez mercedesa. Dogadaliśmy się?

Pokusa była zbyt silna, Agata nie potrafiła odmówić.

– Niech jednak będzie z mercedesem – zdecydowała. – I żeby miał klimatyzację.

– Nie ma mercedesów bez klimatyzacji.

– Ach! – Agata zawstydziła się swojej niewiedzy.

Wypowiedziała pierwsze życzenie.

Poczuła się młoda, zdrowa i silna. Znikł celulit, a piersi tak jędrne były może z piętnaście lat temu.

Wypowiedziała drugie życzenie.

Na biurku pojawił się kupon totalizatora sportowego, list od ciotki i telegram. W liście ciotka czyniła ją jedyną spadkobierczynią swojego majątku (stara zołza była bogata, jak jasna cholera!). Telegram zawiadamiał o jej śmierci.

Z kuponem totalizatora sportowego trzeba było poczekać do wieczora, bo losowanie miało odbyć się dopiero o dwudziestej pierwszej trzydzieści. Na wszelki wypadek Agata wstrzymała się z trzecim życzeniem aż do tej godziny...

 

***

 

Roman Hejnar liczył sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i zwykł sypiać na plecach. Z tej przyczyny każdy dzień rozpoczynał się oglądaniem własnych, wystających spod kołdry stóp.

Tego ranka Roman obudził się i spostrzegł, że jego prawa noga ma cztery palce. Brakowało największego. Dziwne.

W pierwszej chwili potraktował sprawę z nie pozbawionym wesołości niedowierzaniem. Był krótkowidzem z poważną wadą, jednym z tych, którzy w okularowych oprawkach noszą denka od butelek, i dla których wynalezienie soczewek kontaktowych okazało się prawdziwym błogosławieństwem. Wytężył wzrok i poruszył stopą. Palce poruszyły się, niczym klawisze wyjątkowo krótkiego fortepianu. Cztery palce. Wciąż widział to samo.

Dopiero wtedy poczuł się nieswojo.

Usiadł, pochylił się i ostrożnie wyciągnął rękę. Pomacawszy stopę, odetchnął z ulgą. Zmysł dotyku przekonał go, że wszystko jest w porządku – pięć gorących paluchów tkwiło na swoim miejscu. Roześmiał się, wyszydzając idiotyczne obawy.

Śmiech nie był szczery.

Rzecz w tym, że nadal nie dostrzegał dużego palca.

Sięgnął po okulary. Nakładał je powoli, celebrując chwilę, jakby przeczuwał, że to, co zaraz ujrzy (lub raczej: czego nie ujrzy) bardzo mu się nie spodoba. Rzeczywiście nie spodobało się. Jego stopa, niestety, nadal zachowywała swój nietypowy wygląd...

Spojrzał na zegarek i zorientował się, że grozi mu spóźnienie do pracy. Zerwał się z łóżka, podskoczył, tupnął nogą w podłogę – wszystko w porządku. Dla pewności kopnął w ścianę. Zabolało jak jasna cholera! A najbardziej duży palec, ten, którego nie było widać. Kiedy ból minął, nałożył skarpetkę i od razu poczuł się raźniej. Odziana stopa wyglądała najnormalniej w świecie.

W pracy Roman nie potrafił się skupić, bez przerwy myślał o tym palcu. Korciło go, żeby pójść do toalety i zobaczyć, czy nic się nie zmieniło. Wbrew zdrowemu rozsądkowi (a może właśnie w zgodzie z nim), łudził się, że wszystko okaże się idiotycznym przywidzeniem. Kilkakrotnie zawitał do WC, zamykał się pieczołowicie, zdejmował but, chwytał za skarpetkę i... na tym się kończyło. Nie miał odwagi jej zdjąć. Wiedział, że to głupie, ale nie potrafił się przemóc. Zrobił to jednak natychmiast, jak tylko wrócił do domu. I wtedy dopiero przeżył prawdziwy szok. Nie mógł uwierzyć w to, co widział.

Pół stopy.

Oto, co się stało.

Całe pół stopy poszło w cholerę!

Nie tylko potwierdziły się poranne spostrzeżenie, ale teraz nie widział o wiele więcej.

Z trudem opanował drżenie rąk. Doskonale orientował się, co to jest iluzja, osobiście przepadał za cyrkowymi magicznymi sztuczkami, ale nigdy dotąd nie spotkał się z czymś, co potrafi w sposób tak doskonały wprowadzić w błąd ludzkie zmysły. Zmysł wzroku, żeby być precyzyjnym. Bo kiedy dotykał stopy, wszystko wydawało się być na swoim miejscu.

A zatem iluzja. Złudzenie, spowodowane chorobą oczu. Czyż nie był krótkowidzem? I to jakim?! Jedenaście dioptrii z hakiem!

Znajdując takie wytłumaczenie, nieco się uspokoił. Znów dotknął niewidocznej części stopy. Pod palcami czuł każdy szczegół, skórę, zadziory paznokci. Postawił nogę na krześle i poddał ją dokładnym oględzinom.

Omal go nie zemdliło. Stopa sprawiała wrażenie odciętej ostrym narzędziem powyżej ścięgien palcowych, a w miejscu przecięcia ujrzał mięso, końcówki żył i równo ciachnietą kość z przebarwionym szpikiem w środku. Lecz dotyk zaprzeczał temu wszystkiemu; jakby brakujący fragment zamienił się w idealnie przezroczystą szklaną bryłę. Jeśli postukał lub uszczypnął się w to miejsce, czuł własne ciało. Całe i zdrowe. Naprawdę można oszaleć!

Postanowił, że poczeka do jutra, jeśli nic się nie zmieni, pójdzie do lekarza, okulisty czy psychiatry, jeszcze się zobaczy.

Tego wieczora bardzo trudno było mu zasnąć...

Następnego ranka, po przebudzeniu (jak zwykle spał na wznak), stwierdził, że spod przykrótkiej kołdry wystaje tylko jedna noga. Mimo, że – czuł to doskonale – obie miał wyprostowane. Gwałtownym ruchem odrzucił pościel i zemdlał.

Ocucił go chłód. Drżącymi dłońmi nałożył okulary. Prawa noga kończyła się na wysokości uda – poniżej nie było nic. Jeszcze makabryczniej prezentowała się noga lewa: brakowało w niej kolana. Niesamowity widok – udo, pustka i pozostała część odcięta – łydka i stopa leżały osobno, jakby oderwały się od reszty ciała.

Najbardziej niedorzeczne było to, że nie nadal nie odczuwał żadnych negatywnych skutków, bólu, czy choćby swędzenia. Mógł chodzić, biegać; gdyby był niewidomy, nie miałby pojęcia, że w ogóle coś się dzieje.

Ubrał się i znów wszystko było zwyczajnie. Było – wydawało się; wydawało się – było, sam już nie wiedział. Pozostawała świadomość, że pod ubraniem jego ciało podlega przerażającej metamorfozie. Wtedy po raz pierwszy pomyślał o tym, że staje się niewidzialny. Czasem człowiek marzy o czymś takim, ale gdy marzenie staje się faktem, wtedy przeraża. Niektóre sny są wspaniałe, dopóki są tylko snami.

Dalej sprawy potoczyły się w jeszcze szybszym tempie. Nie poszedł do pracy, w ogóle nie wychodził z domu. Starał się czymś zająć, oderwać myśli, ale nie bardzo mu to wychodziło. Proces znikania przyśpieszał z godziny na godzinę. Niemal w oczach stawały się niewidzialne dalsze partie ciała. Około południa zaraza dotknęła rąk. Zaczęło się od palców, podobnie jak w przypadku niewidocznych już nóg. Tym razem miał możliwość dokładnego obejrzenia zjawiska, ale tylko potwierdził wcześniejsze spostrzeżenia – okropny widok uciętego (pozornie) ciała ponownie przyprawiał o mdłości.

Nadeszła chwila, gdy Roman Hejnar nie wytrzymał. Miał dość. Opadł na podłogę, jak przewrócony przez wiatr strach na wróble. Palcami zatkał uszy. Przybierając pozycję embriona, skulił się, zanucił jakąś piosenkę. Odpływał ze świata, który stawał się udręką. Tkwił pogrążony w letargu, nie myśląc o niczym, nie śpiąc, nie czuwając. Wsłuchiwał się w przyśpieszone bicie własnego serca, jednostajny szum krwi, świst nierównego oddechu.

I nagle odzyskał spokój. Ukojenie spłynęło jak płaszcz, ciepły koc, którym matka okrywa zapłakane dziecko. Wziąć się w garść – oto, co powinien teraz zrobić! Cokolwiek mu się przydarzyło, pod względem fizycznym czuł się przecież bardzo dobrze. Prawdę mówiąc, od lat nie czuł się lepiej.

Wstał i wykonał kilka energicznych przysiadów. Z wyciągniętych przed siebie rękawów nie wystawały już dłonie, ale tylko na moment wytrąciło go to z równowagi. Pogwizdując nałożył skórzane rękawiczki i kontynuował ćwiczenia. W końcu zmęczony położył się na tapczanie. Jest dobrze, powtarzał sobie. Jest dobrze! Nieoczekiwanie przeraził się na myśl, co będzie, jeżeli zaraza dotrze do klatki piersiowej i zniknie mu serce. Czy przestanie żyć? A jeśli dojdzie do mózgu?!

Podbiegł do lustra i rozpiął koszulę... Co miało się stać, już się dokonało. Proces ogarnął klatkę piersiową, ale niewidzialne serce wciąż biło, tłoczyło niewidzialną krew niewidzialnymi aortami. Jak długo jeszcze? Znów ogarnęła go panika. Lekarz! Musi zdążyć do lekarza!

Włożył buty, narzucił płaszcz (mimo pośpiechu zapinając go szczelnie) i wybiegł z mieszkania.

Z naprzeciwka szła sąsiadka, starsza kobieta, nie pamiętał jej nazwiska.

– Dzień do... – przerwała.

Ze zdumieniem wpatrywała się w szyję Romana. Wreszcie złapała oddech i zaczęła przeraźliwie krzyczeć. Roman natychmiast pojął, co się stało, odwrócił się i biegiem wrócił do mieszkania. Spojrzenie w lustro potwierdziło najgorsze obawy...

Nad kołnierzem płaszcza unosiła się głowa. Wisiała w powietrzu, choć naprawdę wciąż tkwiła na karku; gdzież indziej miałaby być?

Nogi miał jak z waty, usiadł na stojącym obok krześle.

– Spokojnie – rzekł, wpatrując się prostokątną lustrzaną taflę. – Spokojnie. Przecież żyję.

Popadł w dziwne odrętwienie. Nie wiedział, ile czasu upłynęło, nim się ocknął. W lustrze ujrzał nadmuchane powietrzem ubranie, nad nim okulary, i wiszącą nad nimi kępkę włosów. Powoli zaczął się rozbierać, z niezrozumiałą fascynacją obserwując fruwający płaszcz, koszulę, spodnie, bieliznę. Na koniec zdjął okulary. W lustrzanym odbiciu jeszcze tylko resztka czupryny wisiała na wysokości metra dziewięćdziesiąt nad podłogą. Roman Hejnar roześmiał się histerycznie. Chwycił nożyczki i przyciął włosy.

Tym samym zniknął ostatecznie.

 

***

 

– Właź, właź – zachęcił diabeł.

Agata Damięcka-Hejnar wyjęła z zamka klucz, który miała jeszcze z dawnych (złych) czasów, po czym z wahaniem przekroczyła próg mieszkania. Rozejrzała się. Wyglądało na to, że w środku rzeczywiście nie ma nikogo. A szczególności nie widać tu – jak obiecał diabeł – Romana Hejnara, ex małżonka Agaty, mizoginisty i w ogóle wyjątkowego skurwiela. Trzecie życzenie zostało spełnione. Człowiek, który zmarnował jej życie (no! może pół życia) dostał to, na co zasłużył.

– Czy mogę być pewna, że naprawdę go już nie ma?

– Tak jak się umawialiśmy – odparł diabeł. – Jak to powiedziałaś? Niech zniknie. Nie tylko z mojego życia, ale naprawdę, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Tak też się stało. Mam nadzieję, że dobrze zrozumiałem, co masz na myśli.

– Ale...

– Coś nie tak?

– No wiesz... Nigdzie nie znaleziono zwłok. Czy mogę być pewna, że...

– Że naprawdę zniknął?

– Właśnie.

– Masz na to moje słowo.

Agata zamrugała nerwowo powiekami.

– Jakoś dziwnie patrzysz... – powiedziała.

Diabeł natychmiast odwrócił się tyłem.

– Miał zniknąć – rzekł. – No to zniknął.

– A gdzie zwłoki?

– Nie ma ich w żadnym miejscu na Ziemi – poinformował skwapliwie czart.

– Dlaczego stoisz tyłem? – spytała Agata.

– Nie lubię widoku krwi. Robi mi się od tego niedobrze i w ogóle.

– I w ogóle...? Zaraz, jakiego widoku krwi?!

W tym momencie Agata dostrzegła unoszący się w powietrzu kryształowy wazon. Na chwilę zatrzymał się, niedorzeczne UFO, by znów bezszelestnie ruszyć w jej stronę.

– Tyyy dziwkooo...

Wciąż miała otwarte ze zdziwienia usta, gdy wazon naraz przyśpieszył i zderzył się z jej głową. Rozprysnął się na tysiąc drobnych kawałków, co oznaczało, że był to prawdziwy kryształ, nie jakaś szklana podróba, ale Agata Damięcka-Hejnar nie mogła już tego zobaczyć. Zgon był natychmiastowy.

 

***

 

– Co teraz będzie – jęknął Roman Hejnar.

Diabeł wzruszył ramionami. Podniósł się znad zwłok kobiety i rozpiął skórzaną torbę, przypominającą tę, w której listonosze roznoszą listy.

– Co tam pakujesz? – spytał Roman zdruzgotanym głosem.

– Duszę. Jeszcze ciepła. – Diabeł uśmiechnął się, wyraźnie z siebie zadowolony.

– Agata podpisała cyrograf?

– Nie bądź śmieszny. – Kaprawe czarcie oczka zmierzyły mężczyznę pogardliwie. – Do piekła idzie się za czyny, nie za jakieś głupie podpisy...

Hejnar przełknął głośno ślinę.

– To znaczy, że ja...

Diabeł pokiwał diabelską głową:

– Mam na to poważne widoki.

– Czyli nie na sto procent? – zainteresował się Roman.

Diabeł cmoknął.

– Widzisz, w tym kraju zlikwidowano karę śmierci, a to oznacza, że będę musiał długo czekać.

– Myślałem, że dla piekła to żadna różnica. Co znaczy te parę lat wobec wieczności?

– Nie o to chodzi – wyjaśnił diabeł. – Rzecz w tym, że JEMU zostawia się zbyt dużo czasu.

– JEMU?

– Temu na górze. – Krogulczy paznokieć wymownie wymierzył w sufit. – Jarzysz? Im więcej ma czasu, tym częściej się wtrąca. Nazywa to wyb... wyba... wybacze... Sorry, ale to słowo nie chce mi przejść przez gardło.

– Chcesz powiedzieć, że mimo wszystko mam jednak szansę?

– Owszem, ale niewielką. Na twoim miejscu nie robiłbym sobie nadziei.

– Przecież mnie wrobiłeś! Gdyby nie ty, do niczego by nie doszło! Wrobiłeś mnie i ON o tym wie!

Diabeł roześmiał się kpiąco.

– Każdego wrabiam. Na przykład lady Makbet. Mówi ci to coś? Zabójstwa, w których nie biorę udziału, nazywają się nieszczęśliwymi wypadkami. A to... – Diabeł na sekundę zerknął w stronę zakrwawionych zwłok, wokół których drobinki rozbitego wazonu lśniły niczym kryształki lodu – ...to nie wygląda mi na nieszczęśliwy wypadek.

Niespodziewanie z ulicy dobiegł odgłos syreny, kilka samochodów hamowało z piskiem hamulców. Roman wyjrzał przez okno.

– Policja! – zawołał, odskakując od firanki. – Skąd wiedzieli?!

– Wezwałem ich – wyjaśnił diabeł obojętnym głosem. – Lubię załatwiać sprawy od razu.

Roman Hejnar nabrał powietrza do płuc. Odetchnął pełną piersią.

– Dobrze, że jestem niewidzial...

Nagle zastygł wpół kroku. Zdał sobie sprawę, że widzi własne ręce. Opuścił głowę i począł dotykać się gorączkowo, z niedowierzaniem sprawdzając każdą część ciała.

– Jak to? – wykrztusił.

– Już nie jesteś niewidzialny – oświadczył diabeł. – Tak to już jest, stary, śmierć życzeniobiorcy powoduje anulowanie skutków życzenia. I bardzo dobrze. Masz pojęcie, jak w przeciwnym razie wyglądałby świat?

Z klatki schodowej dobiegł tupot buciorów. Oczami wyobraźni Roman zobaczył wbiegających na górę policyjnych komandosów w czarnych kominiarkach. Spanikowany rozglądał się w poszukiwaniu jakiejś kryjówki.

– Co mam robić? – szepnął zrozpaczony.

– Masz do dyspozycji trzy życzenia – zaczął diabeł.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 30 >