strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Anna Kańtoch Literatura
<<<strona 32>>>

 

Długie Noce

 

 

Ufam Ci, Panie.

Domenic Jordan pochylił się i dłonią w skórzanej rękawicy odgarnął zalegającą pod ołtarzem warstwę białego puchu. Z ust mężczyzny unosiła się para, mróz szczypał odsłoniętą twarz.

Spod śniegu ukazała się dalsza część napisu: Komu mam ufać?

Uśmiech, już rodzący się na wargach Jordana, zamarł.

Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać?

Słowa wypisano czarną farbą z boku kamiennej bryły ołtarza. Jordan poczuł przypływ niepokoju. To nie był napis, jakiego można by się spodziewać w kościele. Bardziej przypominało to desperacki krzyk zdradzonego człowieka, któremu tu, na Ziemi, odebrano wszelką nadzieję.

Cofnął się, by objąć spojrzeniem wnętrze świątyni. Drewniany dach pękł i załamał się – może pod naporem śniegu którejś mroźnej zimy? – lecz ściany nadal stały prosto, godząc wyszczerbionymi murami w szare, grudniowe niebo. Ławek ani drzwi już nie było, zapewne drewno przydało się miejscowym na opał. Został jednak krzyż, z figurą Zbawiciela, która wisiała na obluzowanych gwoździach i wyglądała, jakby za chwilę miała spaść, a także pokryty białym puchem ołtarz.

Po ołtarzu spacerowały kruki – dwie czarne plamy na białym tle, kontrast uderzająco piękny – a ich łapki zostawiały charakterystyczne, czteropalczaste ślady. Ktoś dokarmiał mieszkające w ruinach drapieżne ptactwo. W śniegu, zabarwionym krwią na rudy brąz, leżały resztki mięsa i kości

Kruki zerwały się do lotu i zniknęły w oknie dzwonnicy, która, wciąż cała, wznosiła się obok kościoła.

Jordan skierował się w stronę wyjścia. Świat na zewnątrz zasłany był grubym całunem śniegu, pomarańczowym i różowym w blasku zachodzącego słońca, z maleńkimi srebrnymi iskierkami lśniącymi tam, gdzie załamywały się promienie.

Naciągnął na głowę kaptur, chroniąc się przed zimnymi podmuchami wiatru, i raz jeszcze spojrzał na zrujnowany budynek. Wiedział już, że odkąd przed kilkudziesięciu laty zawalił się dach kościoła, pobożni mieszkańcy Almayrac chodzili na msze do sąsiedniego Comblat. Każdej niedzieli, miesiąc po miesiącu, z wyjątkiem okresu pomiędzy połową grudnia, a końcem stycznia, który to czas nazywali Długimi Nocami. Wtedy Almayrac ogarniała fala najsilniejszych mrozów, a na drogach tworzyły się zaspy sięgające dorosłemu człowiekowi do pasa. Miejscowi siedzieli wówczas w domach, grzali się przy piecach i co noc palili w oknach świece. Miały one ponoć odstraszać sivadi, górskie demony, które wraz z mrozem, wichrem i śniegiem schodziły w dolinę.

Wszystko to usłyszał Jordan tydzień temu, gdy po raz pierwszy zobaczył te światła i o nie zapytał.

Tydzień, pomyślał. Tyle czasu mieszkał już w tej niewielkiej, spokojnej mieścinie.

Jesienią wydawało mu się to znakomitym pomysłem. Kiedy wygrał pojedynek z Tobiasem d’Eyquem i nagle jego nazwisko stało się znane, Jordan zaczął odczuwać zwiększony w dwójnasób ciężar popularności. Popularności tym bardziej niebezpiecznej, że ktoś mógł w końcu wpaść na pomysł w jaki sposób udało mu się zabić d’Eyquema. Dlatego też uznał, że na kilka miesięcy powinien wyjechać z Alestry. Peyretou, który nie chciał opuścić ciężko chorej matki, został zwolniony z obowiązków służącego aż do wiosny, a Jordan rozpoczął poszukiwania domu, w którym mógłby mieszkać przez zimę. Nie miał wielkich wymagań, pragnął jedynie odrobiny spokoju, by móc dokończyć traktat, nad którym pracował od zeszłego roku.

Od chwili przyjazdu żył w Almayrac dokładnie tak jak sobie zamierzył: wstawał wcześnie, pisał aż do wieczora i prawie z nikim się nie widywał. Przez siedem dni nie wydarzyło się nic, co mogłoby zmienić raz ustalony rytm. Dziś jednak odkrył, że taki tryb życia niezupełnie mu odpowiada. I nie chodziło wcale o samotność. Jordan należał do rzadkiego typu ludzi, którzy równie dobrze czują się w towarzystwie jak i bez niego.

I wiedział czego mu brakuje. Tęsknił za niebezpieczeństwem, za emocjami jakie niesie ryzyko. Za tym, co czuł wtedy w Charnavin i później w Tarris. I w Alestrze, gdy walczył z Tobiasem d’Eyquem.

Odkrycie to zaniepokoiło go. Przywykł dotąd uważać się za człowieka opanowanego, który w życiu kieruje się logiką i rozsądkiem.

Podniósł głowę, spojrzał na ośnieżone szczyty otaczające dolinę, w której leżało Almayrac. Dolina była maleńka, a szczyty wysokie i bliskie. Jordan urodził się w górach i zawsze darzył je szacunkiem, nie lękiem, lecz teraz miał wrażenie, że się dusi.

Oddychał, wciągając w płuca powietrze tak mroźne i ostre, że z każdym haustem czuł w piersi ukłucie bólu. Od zimnego wiatru jego oczy zaczęły łzawić. Zamrugał, sięgnął po chusteczkę. Nie zdążył i pojedyncza łza spłynęła mu na policzek.

Wyjedź stąd, podszepnął mu wewnętrzny głos. Wyjedź póki śnieg nie zasypie wszystkich dróg.

Ale miał tu dom, za wynajęcie którego zapłacił już sporą zaliczkę, miał służącego, który całkiem nieźle zastępował Peyretou, miał w końcu spokój potrzebny mu, by dokończyć traktat.

A Jordan był przecież człowiekiem, który kieruje się rozsądkiem, a nie niejasnymi przeczuciami. Chwila słabości przeminęła i myśl o wyjeździe wydawała się już tylko niemądra.

 

***

 

Plan Almayrac był zdumiewająco prosty. Siedziby najbogatszych obywateli, murowane i okazałe, koncentrowały się wokół niewielkiego rynku, za nimi stały uboższe, drewniane domy, a jeszcze dalej, już na stokach gór, można było wypatrzyć chałupy górali, którzy na halach wypasali owce. Miasteczko przecinała droga. Zaczynała się u wrót zrujnowanego kościoła, wiodła przez dzikie łąki, teraz zasłane śniegiem, do Almayrac, a później jeszcze dalej na południe, przełęczą aż do Comblat.

Jordan minął rynek, pocztę i najlepszą w miasteczku gospodę. Zwolnił kroku dopiero tuż koło domu, który wynajął na zimę.

Wczorajszego wieczoru zauważył przed przeciwległym budynkiem załadowany kuframi wóz. Odgadł wówczas, że nie jest jedynym obcym, którego skusił urok spokojnej zimy spędzonej w odciętym od świata Almayrac, a oceniając po ilości bagaży założył też, że jego nowymi sąsiadkami będą kobiety.

Nie mylił się. Przed domem stał teraz powóz, a o drzwiczki opierała się jasnowłosa kobieta. Mówiła coś podniesionym, ostrym tonem. Wdowa Mandrier, właścicielka domu, słuchała jej ze spuszczoną głową.

Jordan podszedł bliżej.

– Spodziewałam się – głos jasnowłosej drżał hamowaną złością – że warunki naszej umowy są jasno określone. Mieszkanie przed naszym przyjazdem miało zostać wysprzątane i ogrzane. Wysprzątane i ogrzane, czy rozumiesz pani te dwa słowa?

– Proszę o wybaczenie – mamrotała wdowa Mandrier. – Wynajmuję pokoje na piętrze od dawna, od śmierci męża i nigdy nie było żadnych kłopotów. Ale to było zawsze latem... To znaczy, nikt dotąd nie wynajmował pokojów zimą. I po prostu nie zdążyłam... Ale obiecuję, że już za chwilę wszystko będzie w porządku. Sara! Sara, gdzie jesteś?! – Pobiegła w stronę domu, nawołując po drodze służącą.

Jasnowłosa prychnęła z pogardą. Jordan zastanowił się, jak kobieta bez żadnych skaz fizycznych, dobrze ubrana i niestara jeszcze może sprawiać tak nieprzyjemne wrażenie. Była wysoka, co podkreślał fakt, że cały czas trzymała się prosto, zadzierając jednocześnie głowę. Włosy związała na karku w ciasny węzeł, odsłaniając w ten sposób wypukłe czoło i regularne, wyraziste rysy. Nie było w nich nic męskiego, a jednak można ją było określić jako "przystojną" raczej niż "ładną". Ubrana była w wysłużony, tani płaszcz, zbyt cienki jak na tę pogodę, a mimo to nie drżała z zimna. Płaszcz ten miał dokładnie ten sam kolor, co jej szare oczy, które spoglądały teraz na Jordana nieustępliwie i twardo.

W miarę jak lustrowała sylwetkę mężczyzny jej wzrok łagodniał. W końcu na wargach pojawiło się coś na kształt uśmiechu.

– Proszę wybaczyć tę awanturę – powiedziała. – Czy mylę się, sądząc, że jesteś pan naszym nowym sąsiadem?

– Nie mylisz się, pani. Domenic Jordan – przedstawił się.

– Joana Lienard – zrewanżowała się równie uprzejmie. – Pan nie jest stąd, prawda? Spędzasz pan tu zimę? To zupełnie jak my. Od dawna pan mieszka w Almayrac?

– Już prawie trzy tygodnie.

W tym momencie rozległ się dziecięcy krzyk, a później wybuch śmiechu. Jordan rozpoznał głos Flor, małej córeczki wdowy Mandrier. Dziewczynka wybiegła zza rogu domu, a wokół jej nóg kręcił się, poszczekując jazgotliwie, łaciaty kundelek. Ścigała ją rudowłosa panna. Złapała kołnierz Flor, przyciągnęła do siebie i drugą ręką wtarła jej w twarz garść śniegu. Dziecko zapiszczało tak przenikliwie, że Jordan zdziwił się jakim cudem nie popękały jeszcze szyby w oknach.

– Dość tych wygłupów – Joana Lienard skarciła rudowłosą , która natychmiast puściła Flor i podeszła do nich.

– To moja córka.

– Eli – dziewczyna wyciągnęła dłoń. – Proszę mówić mi po imieniu. Wszyscy tak na mnie wołają.

Tym razem Joana Lienard nie upomniała jej, choć bez wątpienia powinna to zrobić. Zdawało się, że zbytnia swoboda córki nie robi na tej surowej kobiecie żadnego wrażenia. Jordan zdziwił się, musiał jednak przyznać, że podobne zachowanie pasuje do noszącej to męskie imię dziewczyny. Była starsza niż wydawała mu się na początku, ale wyczuwało się w niej właściwą młodości zadziorność i dynamikę. W przeciwieństwie do stroju jej matki ubranie Eli nie było ani tanie ani wysłużone – spod krótkiego, eleganckiego kożuszka śmiało wyzierała równie elegancka, ciemnobłękitna suknia, Włosy panny Lienard były intensywnie czerwone, a tęczówki równie intensywnie niebieskie. W oczach miała ironiczny błysk, chłodny i twardy, za nic nie pasujący do jej młodej buzi.

– Już gotowe! – Wdowa Mandrier stanęła w drzwiach. W ręku trzymała parciany worek.

Joana Lienard weszła do domu. Eli zatrzymała się przy gospodyni i zajrzała do worka.

– Cóż, przynajmniej szczury mamy z głowy, prawda?

– One zimą zawsze ciągną do domów – wymruczała wdowa Mandrier usprawiedliwiająco.

Flor, zaczerwieniona jeszcze po zabawie i z zziajanym kundlem wciąż kręcącym się wokół jej nóg, podeszła do Jordana. Szarpnęła go za rękaw.

– To sivadi – szepnęła konspiracyjnie. – Sivadi pozabijały szczury. Widziałam, jak jeden z nich zdychał dziś rano przy drzwiach do piwnicy. Znaczy, Długie Noce zaczęły się na dobre.

 

***

 

W końcu przyszła śnieżyca, zapowiadana przez miejscowych już od kilku tygodni. Trwała przez cały następny dzień i jeszcze kolejny. Kiedy drugiego dnia pod wieczór Jordan wyjrzał przez okno, zobaczył pokrywającą świat czapę białego puchu. Potem pogoda się poprawiła, śnieg padał rzadziej, przeważnie nad ranem lub w nocy. Główna ulica Almayrac była przejezdna, ale już za miasteczkiem, na przełęczy, drogę do Comblat tarasowały zaspy.

Jordan zastanawiał się, czy w razie potrzeby potrafiłby wydostać się z miasteczka. Takie myśli przychodziły mu do głowy coraz częściej, zwłaszcza wieczorem, kiedy miasto ogarniał mrok, a w oknach zapalały się świece.

Znalazł w tych dniach cztery martwe szczury. Urok starych domów, pomyślał, gdy natrafił na pierwsze truchło. Kazał służącemu sprzątnąć martwe zwierzę i nie myślał o tym więcej. Wdowa Mandrier miała rację: zimą szczurów w domach zawsze było dużo, tak dużo, że nie istniał sposób, by je wszystkie wytępić. Była to jedna z tych nieprzyjemnych rzeczy, z którymi, chcąc nie chcąc, należało się pogodzić.

Tego samego dnia po południu znalazł drugiego szczura. Założył skórzane rękawiczki, cieńsze niż te, które nosił dla ochrony przed zimnem, i podniósł zwierzę, trzymając je za ogonek. Gryzoń był zaskakująco lekki, a jego ciało skurczone, jakby wyschnięte. Zaraza? pomyślał Jordan z niepokojem.

Wezwał służącego.

Miro według własnych słów miał osiemnaście lat, a wyglądał bez mała na trzydzieści. Był chudy i wysoki, twarz miał pociągłą i zawsze ponurą, a szaroblond włosy spadały mu nieustannie na oczy. Jego policzki i czoło pokrywały wypryski, które – rzecz szczególna – wcale nie nadawały mu młodzieńczego wyglądu. Niezależnie jednak od swojej brzydoty, Miro był dobrym służącym – cierpliwym, dokładnym i pracowitym. Jordan, choć zdecydowanie wolał bystrego Peyretou, był z niego zadowolony.

– Szczury zawsze giną w Długie Noce – powiedział młody sługa. – To nic takiego. Nie ma obaw. Ludzie nie umierają. Tylko szczury.

Była to najdłuższa wypowiedź, jaką Jordan usłyszał od tego milkliwego chłopaka.

Gestem wskazał mu stojący przy kominku fotel. Miro usiadł na brzeżku, sztywno wyprostowany. W jednej dłoni ściskał okrągły słoiczek wosku, a w drugiej ściereczkę, bo Jordan oderwał go właśnie od pucowania mebli.

– Dlaczego szczury giną?

– Przez sivadi – odparł Miro.

– Sivadi zabijają szczury? – upewnił się Jordan. – A ludzi nie, bo ludzie palą w oknach świece?

Chłopak skinął głową i w przekonaniu, że wszystko zostało już wyjaśnione chciał wrócić do pracy.

Jordan powstrzymał go gestem dłoni.

– A inne zwierzęta? Powiedzmy koty, psy?

– Czasem też umierają.

– A bydło? Kury, gęsi?

Skinięcie głową.

– Ale nie ludzie. – Jordan umilkł na chwilę. – Zastanówmy się więc. Nie zapalam w nocy świecy. Czy to znaczy, że i ja mogę umrzeć?

Miro potrząsnął głową.

– Ja co noc palę świecę. Jesteś bezpieczny, panie – wyjaśnił z niewzruszoną cierpliwością

– Więc taka świeca chroni nie tylko osobę, która ją zapaliła, ale cały dom?

Młody służący przytaknął.

– Dlaczego więc giną koty, psy, czy szczury, które też w tym domu mieszkają?

Chłopak gapił się na Jordana bezmyślnie. Widać logiczne kojarzenie faktów i wyciągnie wniosków leżało poza granicą możliwości jego prostego umysłu.

– Może więc to nie sivadi, a jakiś rodzaj zarazy, na którą ludzki organizm jest odporny –podpowiedział mu Jordan.

Miro energicznie potrząsnął głową. Nie zgadzał się, ale brakowało mu argumentów, by poprzeć swoją tezę. Jordan westchnął i pozwolił służącemu wrócić do pracy.

Następnego martwego szczura rozkroił nożem. Nie znalazł jednak nic, poza tym, co już wcześniej podejrzewał czyli na wpół zmumifikowanymi tkankami, jakby szczurze truchło leżało przez jakiś czas w suchym pomieszczeniu. Czy zaraza – bo Jordan wciąż wierzył, że to właśnie zaraza – powodowała, iż organizm zwierzęcia gwałtownie tracił wodę? Żałował, że nie trafił dotąd na chorego osobnika. Mieszkające piwnicach domu szczury były albo żwawe i najzupełniej zdrowe, albo martwe, jakby tajemnicza choroba atakowała je niezwykle szybko, w ciągu kilku chwil odbierając życie.

 

***

 

– Zrobisz to.

Grzebień zatrzymał się. W blasku świecy włosy Eli miały ciemnoczerwony kolor, prawie jak krew.

Oczy matki spoglądały na dziewczynę z zawieszonego nad toaletką lustra.

– Nie.

Joana Lienard podjęła pracę, powoli, starannie rozczesując włosy córki.

– Owszem, zrobisz. On jest twoją jedyną szansą.

– Nie jest bogaty.

– Wygląda na bogatego, a ty jesteś po prostu głupia – powiedziała starsza z kobiet nie znoszącym sprzeciwu tonem. – Przez kogo musiałyśmy uciekać z Talavere? Przez kogo spędzamy zimę w takiej dziurze jak Almayrac?

Mamo, proszę, nie dzisiaj, pomyślała Eli.

Odbijające się w srebrnej tafli oczy patrzyły na nią surowo.

– Przeze mnie.

– Wiedziałam, że to się tak skończy – syknęła Joana Lienard, a w jej głosie zabrzmiała nutka triumfu. – Głupia jak wszystkie dziewuchy, leniwa, pazerna. Przyjemności ciała, wypchany żołądek, świecidełka na palcach. Zupełnie jak zwierzęta. Dlaczego Bóg nie dał mi syna, dobrego, mądrego syna, z którego mogłabym być dumna? Wiesz, ile zapłaciłam za twoją edukację?

Mamo..., to nie był nawet szept, tylko myśl.

– Wiesz?

– Tak.

– I wszystko zmarnowałaś. Wszystko. A teraz jeszcze się sprzeciwiasz? O nie, moja panno. Naprawisz to, co zepsułaś. I to szybko, póki jest jeszcze czas.

 

***

 

– Dlaczego nigdy nie odbudowano kościoła? Nie sądzę, by to było trudne. Kamienne mury nadal stoją, wystarczyłby tylko nowy dach.

Jordan rzucił to pytanie beztrosko, po prostu jako kolejny temat do rozmowy. Powoli zaczynał żałować, że przyjął zaproszenie don Sebastiena. Wieczór należało zaliczyć do wyjątkowo nieudanych. Po kolacji – niezbyt smacznej zresztą – towarzystwo zasiadło w salonie. Panie we własnym gronie, przy kominku, podjęły niekończące się dywagacje na temat koligacji mieszkających w Almayrac rodzin. Jedynie Eli Lienard wyłamała się i przyłączyła do męskiego towarzystwa. Panowie siedzieli w drugim końcu pokoju, w ustawionych w półokrąg fotelach. Zawzięcie dyskutowali o zasadach polowania na lisy i dopiero pytanie Jordana położyło kres tym rozważaniom.

Don Sebastien spojrzał na Jordana z niechęcią.

– Boga należy czcić we własnym sercu, a nie w kościele. Większość mieszkańców Almayrac podziela tę wiarę. Żyjemy tu trochę na odludziu, panie Jordan, i niektórzy ludzie spoza doliny uznają nas za bezbożników, ale to nieprawda. Po prostu mamy własne zasady. A jeśli ktoś chce brać udział w coniedzielnej mszy, to zawsze może wybrać się do Comblat.

Mówiąc to postukiwał paznokciami o blat stoliczka z różanego drzewa. Paznokcie miał długie, a na każdym palcu nosił pierścień z dużym kamieniem. Jego koszulę zdobiły koronki, kaftan, choć staroświecki w kroju, wykonano z najlepszego materiału, zaś brązowe, przetykane srebrnymi nitkami włosy były starannie uczesane i związane na karku czarną aksamitką. Nie trzeba było jednak wielkiej spostrzegawczości, by zauważyć, że koszula jest raczej szara niż biała, na kaftanie widać plamy, a włosy są przetłuszczone. Na Jordanie ta pozorna elegancja i schludność sprawiały bardziej przykre wrażenie niż gdyby spotkał ubranego w brudne łachmany nędzarza.

Niemniej jednak w słowach gospodarza było trochę racji. Zdarzało się, że izolowane społeczności tworzyły swój własny religijny folklor, czasem bliższy pogańskim obrzędom niż chrześcijaństwu, nie mówiąc już o tym, że na północy wiara zawsze była słabiej zakorzeniona – Jordan dobrze o tym wiedział, bo sam stąd pochodził. Lecz z drugiej strony miasteczko, choćby i maleńkie, od pół wieku pozbawione własnego kościoła, to było coś zbyt osobliwego, by tłumaczyć ten fakt lokalnymi dziwactwami.

– A co z ostatnim proboszczem? – zainteresował się Jordan. – Czy on nigdy nie starał się o odbudowanie kościoła?

Don Sebastien patrzył na niego, mrużąc wielkie oczy. Jego głowa dziwnie przypominała odwróconą do góry nogami gruszkę. Miał bardzo szerokie, wypukłe czoło, duże oczy i drobniutkie usteczka tuż nad równie maleńkim podbródkiem. Mimo to twarz gospodarza wcale nie wyglądała zabawnie, choć przecież powinna.

– Pan uwielbia wsadzać nos w nie swoje sprawy, prawdy?

Zdumiony Jordan zmarszczył lekko brwi. Prawda, że na prowincji ludzie bywali nieufni, prawda też, że on sam nie należał do nazbyt zręcznych rozmówców, bo brakowało mu wyczucia intencji. Nie sądził jednak, że kiedykolwiek zasłuży na tak ostrą reprymendę.

– Proszę o wybaczenie – powiedział gładko, ale twarz don Sebastiena nie złagodniała. Skinął głową, a w skinieniu tym było ostrzeżenie, by gość na przyszłość uważał.

Jordan uznał, że pora zakończyć wizytę. Gestem przywołał stojącego przy drzwiach służącego i poprosił, by osiodłano i wyprowadzono ze stajni jego konia. Potem wyszedł na balkon, oparł łokcie o poręcz i spojrzał na zaśnieżoną ulicę.

Eli Lienard dołączyła do niego po chwili. W oczach miała ten sam chłodny, ironiczny błysk, który zwrócił jego uwagę już przy pierwszym spotkaniu.

– Mogę panu powiedzieć, co stało się z ostatnim proboszczem Almayrac. Nasza gospodyni o wszystkim mi opowiedziała. Chcesz pan?

Przytaknął.

– On zniknął. W dniu, w którym zawalił się dach kościoła. A wcześniej jeszcze podpalił plebanię. To, co z niej pozostało, rozebrano wiosną. Ludzie mówią, że ksiądz oszalał i porwał go diabeł. A mnie się zdaje, że księżulo po prostu uciekł z miasta.

Jordan powoli pokręcił głową.

– Jeśli zawalił się dach, to znaczy, że śniegu było naprawdę bardzo dużo. Nie zdołałby przedostać się przez przełęcz.

– Więc może zginął w kościele?

– Znaleziono by ciało.

Usta Eli wciąż jeszcze wyginały się w kpiącym uśmiechu, ale w jej oczach już widać było niepokój.

– Więc co pan sugerujesz? Morderstwo? Ciało zakopane w ogródku?

– W zmarzniętej na kość ziemi i pod sięgającą kilku stóp warstwą śniegu?

Przestała się uśmiechać.

– Pan jest dość dziwny, wiesz pan o tym?

– Bo staram się myśleć logicznie?

– Więc co pana zdaniem stało się z księdzem?

Jordan spojrzał na nią, a dziewczyna cofnęła się lekko.

– Nie wiem, ale nie sądzę, by udało mu się opuścić Almayrac.

Potrząsnęła głową, najwyraźniej niepewna, co powiedzieć. Jordan prawie jej pożałował. Pod wieloma względami była jeszcze bardzo młoda i śmierć wciąż wydawała się jej zbyt nierealna, by brać ją na poważnie.

Ale przecież jeszcze przed chwilą jej oczy błyszczały chłodnym rozbawieniem, prawie cynicznym jeśli dobrze się zastanowić, a zachowanie – choć nigdy nie prostackie, bo Eli Lienard maniery miała doskonałe – było zdecydowanie zbyt swobodne, jak na niewinną pannę. Jordan pamiętał też parę wypowiedzianych przez nią zdań, które wpadły mu w ucho przy kolacji.

Przed domem dostrzegł służącego wyprowadzające jego konia. To nic, pomyślał. Poczeka chwilę.

– Przy stole zacytowałaś pani fragment traktatu O państwie i religii. Znasz pani Parsona?

Oczy Eli błyskawicznie odzyskały kpiący wyraz.

– Niewiele mi z tego przyszło, prawda? Nikt nie podjął dyskusji.

– A Francesco Corba? Czy i jego teorię pani zna?

Skinęła głową.

– A Donnet? Leo d’Estevenon?

– Urządzasz mi pan egzamin?

A więc po raz drugi tego wieczoru został skarcony. Nie miał jednak ochoty na kolejne przeprosiny, a poza tym zastanawiał się, czy panna Lienard w ogóle jest osobą, którą warto przepraszać.

 

***

 

– Nazwiemy go Łatka, dobrze?

Flor spojrzała na Eli z dezaprobatą.

– To imię dla krowy, nie dla psa.

– Więc może Guinot?

Łaciaty kundel, nieświadom problemów, jakie powoduje jego imię, stał na ganku z rozstawionymi szeroko łapami i chłeptał z miski mleko.

Flor z komiczną powagą zmarszczyła brwi.

– Guinot. Podoba mi się. Jesteś Guinot, wiesz? – Objęła psa za szyję, a ten wyrwał się i prosto ze schodków skoczył w wysoką zaspę. Dziewczynka roześmiała się uszczęśliwiona.

Eli westchnęła i poszła na piętro, skąd dobiegało ją wołanie matki. Po drodze przygotowała się na kolejną porcję pretensji, że nie zajmuje się tym, czym powinna się zajmować.

 

***

 

Stali przed domem. Trzy barczyste, odziane w długie płaszcze sylwetki, wciąż jeszcze widoczne mimo gęstniejącego mroku. Po prostu stali z zadartymi głowami, patrząc w okna Jordana.

Ponad brukiem ulicy zapłonęły światła. Jedno, dwa, a czasem nawet więcej, w każdym domu. Liczne, ale wciąż zbyt słabe, by rozjaśnić ciemność, wbrew pozorom nie dawały wrażenia przytulności i bezpieczeństwa. Wręcz przeciwnie, te małe, żółte punkciki, zawieszone nieruchomo pośród wietrznej nocy, wyglądały niepokojąco.

Mężczyźni wciąż jeszcze stali na ulicy – teraz ich sylwetki były tylko czarną plamą na tle odrobinę jaśniejszego mroku. Lodowaty wiatr szarpał ich płaszczami, a oni tkwili w miejscu, jakby zimno nie robiło na nich żadnego wrażenia.

Jordan zastanawiał się, czemu ma służyć ta demonstracja. Zastraszeniu go? Powstrzymaniu przed wtykaniem nosa w nie swoje sprawy?

Potrząsnął głową i odsunął się od okna. Nie miał zamiaru rezygnować. Nie teraz.

Przed prawie pięćdziesięciu laty w Almayrac zima była tak ostra, że gdy ustała w końcu trwająca tydzień zamieć, z niektórych domów ludzie wychodzili przez okna, wygrzebywali się ze śniegu jak powstający z mogiły wampir. Wtedy zawalił się dach kościoła i proboszcz zniknął bez śladu. A przecież nie mógł opuścić miasteczka. Nie podczas tak surowej zimy.

Mniej więcej w tym samym czasie z gór zaczęły schodzić sivadi, zabijając szczury, psy i koty. Zaś ludzie zaczęli palić świece, by ochronić się przed demonami.

Wszystko to Jordan wiedział od wdowy Mandrier, a ona z kolei od zmarłej niedawno matki. Kobieta bez trudu zgodziła się porozmawiać z Jordanem. W Almayrac, gdzie najwyraźniej mieszkali ludzie małomówni i pilnujący swych interesów, wdowa Mandrier była jedyną osobą, która miała chęć i czas gawędzić z obcymi.

Nie można było też zapomnieć o kościele.

Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać? – napisał ktoś z boku ołtarza. Kto? Proboszcz, nim tak tajemniczo zniknął z miasta? I dlaczego?

Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać? Jordan raz jeszcze powtórzył sobie w myślach te słowa i dopiero teraz – nie na widok barczystych sylwetek wciąż tkwiących przed jego domem – poczuł rozlewający się w piersi chłodny lęk.

 

***

 

Flor stała w wejściu zrujnowanego kościoła, patrząc przed siebie. Zmrużyła oczy. Oślepiła ją biel śniegu, całego mnóstwa śniegu rozciągającego się na płaskiej jak stół powierzchni aż do pierwszych zabudowań Almayrac. Matka Flor zastanawiała się kiedyś, dlaczego kościół zbudowano tak daleko od centrum miasta, ale wydawało się, że nikt nie zna na to pytanie odpowiedzi.

Drogą od strony miasteczka nadchodziła charakterystyczna, wysoka i smukła postać w czarnym płaszczu, wyraźnie odcinającym się od wszechobecnej bieli. Domenic Jordan.

Może przyjdzie i nas stąd wyrzuci, myślała dziewczynka, spoglądając na niego z nadzieją. Dorośli zawsze krzyczą na dzieci, że bawią się w niebezpiecznych miejscach.

Jordan był teraz dokładnie w połowie drogi i choć szedł w dobrym tempie, to nic nie wskazywało na to, by nagle miały mu wyrosnąć skrzydła i przenieść go do wrót zrujnowanej świątyni.

– Tchórzysz, Flor? – zapytał Lari. Chłopak, choć starszy o całe dwa lata, chętnie się z nią bawił, bo była odważna, a przy tym silna i zręczna. Przeważnie bez trudu radziła sobie z wyzywanką, ale dziś stali w ruinach kościoła, a ona nigdy tego miejsca nie lubiła. Zawsze kiedy tu przychodziła ciarki zaczynały biegać jej po plecach. To miejsce było inne, dziwne, i Flor długo szukała stosownego określenia dla tej odmienności. Kościół był jakby... ciemniejszy niż reszta świata.

– Masz tylko wejść na dzwonnicę i dotknąć serca dzwonu. – W głosie Lariego brzmiała pogarda. Jak wszystkie dzieci błyskawicznie potrafił wyczuć słabość i nie zawahał się okazać swojej wyższości. – Chyba nie stchórzysz przed tak prostym wyzwaniem?

Zaczerwieniła się. Domenic Jordan był już bliżej, ale wciąż zbyt daleko, by liczyć na jego pomoc.

Odwróciła się i skierowała w stronę prowadzących na dzwonnicę schodków. Niepewnie postawiła nogę na pierwszym stopniu. Serce biło jej szybko, a w płucach brakowało tchu. Nie obejrzała się jednak. Wiedziała, że Lari spogląda na nią złośliwie, czekając, aż okaże strach.

Kręcone schodki były wąziutkie. Wspinając się Flor uważała, by nie dotknąć przypadkiem ścian. Kamiennych, brudnych ścian. Zazwyczaj brud nie przeszkadzał jej jakoś specjalnie, ale tutaj nawet kurz wydawał się być w specyficzny sposób nieprzyjemny: tłusty i ciężki jak cmentarna ziemia. Dziewczynka wzdrygnęła się z obrzydzeniem. Promienie słońca przedostające się przez wąskie okna dawały akurat na tyle światła, by nie potykać się na schodach. Od czasu do czasu do środka wpadały też powiewy mroźnego powietrza, ale nawet one nie zdołały rozproszyć panującego w dzwonnicy zaduchu. Zupełnie jakby ta wieża stała tu od tysiąca lat, myślała Flor, a "tysiąc lat" znaczyło dla niej to samo co "od początku świata", i jakby przez cały ten czas zbierał się tu kurz, brud i całe masy martwych pająków.

I smród, dodała po chwili, ostrożnie pociągając nosem.

Schodki kończyły się dobiegając do wyciętego w suficie otworu. Flor w innym miejscu pewno wzięłaby głęboki wdech, ale tutaj starała się oddychać płytko, wciągając powietrze przez zęby.

Nie boję, nie boję się, powtarzała, ale dziś to zaklęcie jakoś nie działało. Mimo to nie miała zamiaru rezygnować.

Ostrożnie, powolutku weszła na ostatnie stopnie i wysunęła przez otwór głowę.

Najpierw zobaczyła dzwon, masę spiżu tak wielką, że rozkołysany mógłby zmiażdżyć ją o ścianę.

A potem ujrzała martwe ptaki.

Siedziały przycupnięte na krokwiach, belkach, nawet na kamiennej podłodze. Z nastroszonymi czarnymi piórami, pokraczne i brzydkie, jakby śmierć odebrała im cały wdzięk. Wionęło od nich ciepłym, niezbyt silnym odorem zgnilizny.

Flor otworzyła usta i wrzasnęła.

 

***

 

Jordan zręcznie złapał dziewczynkę, która wpadła na niego z impetem i omal nie wylądowała na ziemi.

– Co się stało? – zapytał, nie licząc specjalnie na odpowiedź. Płaczące i rozhisteryzowane dzieci rzadko kiedy mówią rozsądnie.

Odpowiedział mu stojący tuż obok chłopak.

– Wystraszyła się martwych ptaków. – Starał się, naprawdę się starał, nadać głosowi pogardliwe i zimne brzmienie, ale w jego oczach widać było lęk.

 

***

 

Ptak, którego Jordan wyrzucił przez okno dzwonnicy, by obejrzeć go w pełnym świetle, leżał teraz na śniegu. Był martwy od dwóch, może nawet trzech tygodni – dłużej z pewnością nie, bo pod koniec grudnia Jordan widział jeszcze mieszkające w kościele kruki, całe i zdrowe.

Niska temperatura dobrze zachowała ciało. Jordan wyjął ze skórzanej pochewki cienki i bardzo ostry nóż, który nosił przy sobie odkąd w Almayrac tak tajemniczo zaczęły ginąć zwierzęta. Pochylił się, ostrożnie naciął krucze zwłoki i odsunął pióra. Nie zdziwił się widząc, że tkanki ptaka są lekko skurczone i podeschnięte zupełnie jak szczury, które znalazł w domu.

 

***

 

– Pan jesteś zdumiewająco upartym człowiekiem, panie Jordan. Jakich argumentów mamy użyć, by nauczyć pana pilnować własnych spraw?

Podeszli cicho i niespodziewanie. Jordan nie zdążył nawet sięgnąć po pistolety. A przecież ulica pokryta była śniegiem skrzypiącym pod butami przy każdym kroku, śniegiem tak białym, że na jego tle ludzkie sylwetki od razu rzucały się w oczy. Jednak niczego nie usłyszał ani nie zobaczył i stał teraz przed drzwiami swego domu, czując zimną lufę wbijającą mu się w kark pomiędzy linią włosów a opuszczonym kapturem płaszcza.

Delikatnie przekręcił głowę. Było ich trzech, tylu ilu zeszłej nocy. Dwaj pozostali ustawili się tak, by zasłonić tego, który trzymał pistolet przy jego karku. Z daleka musieli wyglądać po prostu na grupkę znajomych rozmawiających pod drzwiami domu.

– Proszę nie chodzić więcej do kościoła – powiedział ten z pistoletem. – To ostatnie ostrzeżenie. Rozumiesz pan?

Znał ten głos. Rogier Graille, którego spotkał w domu don Sebastiena. Rogier Graille, który według własnych słów urodził się i wychował w Bastenie i wspominał, że wciąż jeszcze nie pozbył się tamtejszego akcentu. "Basteńczyka zawsze można poznać, po tym, że uwielbia wino i lekko przeciąga samogłoski, prawda?"

Zabawne, ale Rogier Graille wcale nie przeciągał samogłosek, czego nikt poza Jordanem zdawał się nie zauważać. Przypominał w tym don Sebastiena, który w poplamionym kaftanie i szarej koszuli próbował udawać eleganta

– Rozumiesz pan?

– Tak.

– Koniec z wizytami w kościele? Koniec z wypytywaniem ludzi?

– Tak.

Rogier Graille parsknął pogardliwie. Chłodny nacisk na karku Jordana zelżał.

Odwrócił się. Mężczyźni, miast rozpłynąć się w powietrzu czego trochę się spodziewał, po prostu odchodzili ulicą. Wyglądali jak najzwyklejsi mieszkańcy Almayrac.

Mieszkańcy, którzy skrywali tajemnicę na tyle niebezpieczną, że gotowi byli dla niej zabić.

 

***

 

Wdowa Mandrier, która była niewyczerpaną kopalnią informacji o miasteczku, powiedziała Jordanowi, kto dokarmia mieszkające w ruinach ptaki. Miłośnik kruków nazywał się Fotin Trelodi i mieszkał na obrzeżach Almayrac.

Jordan spodziewał się jednego z owych niechlujnych dziwaków, którzy bliźnich traktują z pogardą, bo nad ludzi przedkładają zwierzęta. Tymczasem Trelodi okazał się miłym staruszkiem, niskim, okrągłym i ubranym według przebrzmiałej dwadzieścia lat temu mody – nawet siwe włosy miał ułożone w misterne loczki wokół twarzy. Jego dom był wypucowany do połysku, a każda rzecz najwyraźniej miała w nim swoje miejsce. Mimo to czuło się tu brak kobiecej ręki. Było to gospodarstwo starego kawalera, dwóch nawet, bo Trelodi miał służącego, który przez lata upodobnił się do swego pana i był teraz tak samo schludny i po staroświecku elegancki.

– Co pan wie o krukach, panie Jordan? – zapytał staruszek, gestem zapraszając Jordana do pomieszczenia, które było czymś pomiędzy niewielkim salonikiem a biblioteką. Większość stojących na półkach książek traktowała o ornitologii: ptaki egzotyczne i zwykłe, ptactwo drapieżne, hodowla gołębi pocztowych, a nawet podręczniki sokolnictwa – Trelodi zbierał wszystko, co w ten czy inny sposób dotyczyło ptaków.

– Wiem, że kruki bardzo rzadko łączą się w stada. Najczęściej żyją pojedynczo lub w parach – powiedział Jordan ostrożnie, bo ze strony takiego entuzjasty bał się wykładu, który natychmiast skoryguje jego poglądy i uzupełni marną wiedzę.

– A więc mamy tu ciekawy przypadek, prawda? Rok po roku do ruin kościoła przylatują kruki, całe mnóstwo kruków, zakładają gniazda i rok po roku giną w czasie Długich Nocy, a na ich miejsce zlatują się następne ptaki. Dlaczego tak jest, panie Jordan? Jak pan sądzisz? Kruki są mądre, czemu więc upierają się mieszkać w miejscu, które je zabija? Myślałem kiedyś, że zdychają z powodu ich ilości, że dla tak wielkiego stada po prostu nie starcza pożywienia. Dlatego zacząłem je dokarmiać. A one i tak giną. Syte i na pozór całkiem zdrowe umierają w czasie Długich Nocy.

– A w tym roku? Kiedy widziałeś je pan po raz ostatni?

– Kruki zginęły w nocy, dwudziestego dziewiątego grudnia – odpowiedział Fotin Trelodi, krótko i zwięźle.

Jordan odetchnął. Dokładnie o tę informację mu chodziło.

– Kruki zawsze giną pierwsze – dodał jeszcze staruszek, spoglądając na Jordana z uśmiechem. Na jego drobnej, wyglądającej jak pomarszczony płatek róży twarzy, malowała się satysfakcja. Pewno rzadko się zdarzało, by ktoś słuchał go z taką uwagą. – Ludzie umierają ostatni.

Jordan lekko zmarszczył brwi, ale była to jedyna oznaka zdziwienia.

– Powiedziano mi, że ludzie nie giną w czasie Długich Nocy.

– Giną, ale bardzo rzadko – powiedział staruszek, wciąż z lekkim uśmieszkiem na cieniutkich wargach. – Umierają tylko chorzy i słabi, dlatego ludzie sądzą, że to po prostu przez pogodę, bo zimą zawsze jest więcej zgonów. Ale ja widziałem moją siostrę. Chorowała na gruźlicę i umarła w czasie Długich Nocy. Zgasła w jednej chwili, jak zduszony palcami płomień świecy. Tak samo umierają kruki i domowe ptactwo.

– Domowe ptactwo?

– Kury i gęsi. – Trelodi skinął głową. – Hodowałem je kiedyś, bo lubię nie tylko dzikie ptaki. Najpierw umierają kruki, a później domowe ptactwo. Zawsze tak jest.

– A bydło? Szczury? Psy i koty?

Uśmieszek satysfakcji znikł z twarzy staruszka. Wzruszył ramionami.

– Giną tuż po ptactwie, a wcześniej niż ludzie. To oczywiste.

Jordan pomyślał o tych, którzy grozili mu dziś rano. Kiedy jeszcze żyły kruki, Fotin Trelodi prawie codziennie bywał w zrujnowanym kościele, a mimo to nikt nigdy nie usiłował mu przeszkodzić – pewno dlatego, że tamci uważali go po prostu za nieszkodliwego dziwaka. A jednak Trelodiemu udało zauważyć zaskakująco dużo. I choć brakowało mu bystrości – albo odwagi – by pójść odrobinę dalej i wyciągnąć właściwe wnioski, to Jordan był przekonany, że spostrzeżenia starego miłośnika ptaków nie spodobałyby się tamtym mężczyznom. Miał nadzieję, że nikt nie wpadnie na to, by spytać staruszka o mieszkające w ruinach kruki, bo na to, że w razie czego Fotin Trelodi będzie na tyle mądry, by trzymać język za zębami, nie było co liczyć.

 

***

 

– Gorączka niedługo spadnie – powiedział Jordan. – Dziewczynka powinna teraz wypocząć.

Wdowa Mandrier patrzyła na niego zalęknionymi oczami. Jej dłoń bezwiednie gładziła potargane, mokre od potu włosy śpiącej Flor. Z drugiej strony łóżka siedziała Eli Lienard. Nie odzywała się, ale na jej twarzy malował się niepokój.

– A te sny? – spytała wdowa Mandrier. – Panie Jordan, te sny? Moja córka krzyczała przez całą noc, bo wciąż śnił się jej jeden i ten sam koszmar.

– O czym śni pani córka?

– O głosach. Szepczących w śniegu i zimowym wichrze głosach. One... podobno mówią złe rzeczy.

To przez ten kościół, pomyślał. Strach uruchomił w dziecku zdolność jasnego widzenia, dość nietypową, bo zamiast w wizjach przejawia się w snach.

– Jakie?

– Panie Jordan, czy to naprawdę takie ważne?

– Tak. To bardzo ważne. – Jordan był cierpliwy i uprzejmy, ale nie zamierzał ustąpić.

Dłoń kobiety zacisnęła się na jasnych włosach dziewczynki.

– Mówią o śmierci. Śmierci, zapomnieniu i nicości. Moja Flor jest jeszcze dzieckiem i nie pojmuje takich spraw, ale tak właśnie zrozumiałam jej słowa. Panie Jordan, czy te sny kiedyś się skończą?

– Będą coraz rzadsze aż w końcu ustaną zupełnie. Ale to trochę potrwa. Nie ma na to lekarstwa, przykro mi. I jeszcze jedno – dodał. – Proszę nie wspominać nikomu o tych snach. To dla pani bezpieczeństwa. I jej – wskazał Flor, która zajęczała nagle i potrząsnęła głową.

Kobieta pochyliła się nad córką.

– Już dobrze, kochanie. Ciii...

Jordan, świadom, że nic tu po nim, skierował się w stronę wyjścia. Eli Lienard poszła za nim. Cicho zamknęła drzwi i gestem wskazała mu położony tuż obok salonik.

– Muszę przyznać, że pańskie słowa mają bardzo uspokajający wpływ – parsknęła z ironią, gdy znaleźli się w środku. – "Na to nie ma lekarstwa, przykro mi." – przedrzeźniała go z nienagannym akcentem wyższych sfer. – "To dla pani bezpieczeństwa". Brakowało tylko żebyś zaczął pan przepytywać małą Flor!

– Zrobiłbym to, gdybym sądził, że dowiem się czegoś więcej niż powiedziała mi jej matka.

– Czy pan nie ma w sercu odrobiny litości?!

Jordan patrzył na dziewczynę z przyjemnością. Wychowanie, jakie otrzymała, zamiast stępić jej temperament, co miałoby niewątpliwie miejsce w przypadku zwykłej panny, tylko go oszlifowało, dając niezwykły rezultat. Eli Lienard potrafiła się złościć, ale też nawet w złości umiała nad sobą panować, wciąż zachowując chłodny, ironiczny dystans do samej siebie i doskonałe maniery. A przy tym była szczera, co wśród kobiet jej profesji zdarzało się niezwykle rzadko i Jordan, który przylepnej obłudy kurtyzan nie znosił szczególnie, docenił ten fakt.

– Litość nigdy nie była moją mocną stroną – przyznał z lekkim uśmiechem, wcale nie rozgniewany.

Eli Lienard odetchnęła, uspokajając się.

– Co się u diabła dzieje w tym mieście? – w jej ustach nawet przekleństwo zabrzmiało elegancko.

– Właśnie próbuję się tego dowiedzieć. Być może będziesz mi mogła pani pomóc. Sądzę, że przynajmniej część odpowiedzi kryje się w ruinach kościoła – w przeciwnym razie nie ostrzegano by mnie, bym tam nie chodził. Kłopot tylko w tym, że prócz jednego dość dziwnego napisu nic ciekawego tam nie widzę. Ale gdyby spojrzał na to ktoś nieuprzedzony, ktoś kto nigdy jeszcze tam był, cóż, być może znalazłby odpowiedź.

Dziewczyna zmarszczyła brwi i spojrzała na niego z powątpiewaniem.

– Nie mam żadnych magicznych zdolności.

– To nie ma znaczenia.

– I to mogłoby wyjaśnić wszystkie te dziwne zdarzenia? Śmierć szczurów? Sny Flor?

Skinął głową.

– Dobrze więc. Spróbuję panu pomóc, choć szczerze mówiąc nie sądzę, by to coś dało.

W tym momencie do saloniku zajrzała wdowa Mandrier.

– Eli, kochanie, nie wiesz może gdzie jest Guinot? Flor obudziła się i marudzi, żeby przyprowadzić jej psa.

– Poszukam go – obiecała Eli. – Guinot! Guinot!

Gdzieś z dołu dobiegło głuche, stłumione szczeknięcie.

Eli wyszła z salonu i otworzyła prowadzące do piwnic drzwi. Psi głos słychać było teraz wyraźniej, zawzięte ujadanie, raz po raz przechodzące w pełen złości warkot.

– Co on tam robi? – Wdowa Mandrier spojrzała bezradnie na Eli.

– Pewno znalazł kolejnego martwego szczura. Wezmę świecę i zejdę po niego.

Chwilę później szła już zakurzonymi schodkami, a ponad jej wyciągniętą dłonią chybotał się wąski płomień świecy. Jordan zawahał się, ale ruszył za nią.

Korytarz rozgałęział się na dole. Po lewej kończył się zamkniętymi na kłódkę drzwiami, prawa odnoga biegła dalej, ginąc w ciemności. W powietrzu unosił się kurz, delikatne jak przędza nitki pajęczyn, a także woń pleśni i winnego moszczu.

– Do piwnic się nie dostał – powiedziała Eli. – Są zamknięte na klucz. Musi być gdzieś tu, w korytarzu.

Skręciła w prawo i po chwili faktycznie płomień świecy wyłowił z mroku psa, obszczekującego coś zawzięcie, z nosem wciśniętym w kąt tuż przy kolejnych zamkniętych na kłódkę drzwiach.

– Coś ty tam znalazł? Zostaw to, Guinot! Niedobry pies!

Guinot ani myślał słuchać. Z jego gardła wydobył się warkot, a krótki, zabawny ogonek chwiał się i podrygiwał.

– Proszę potrzymać świecę.

Jordan wziął lichtarz, a Eli schyliła się.

– No tak miałam rację. Po prostu jeszcze jeden zdechły szczur! Chodź!

Chwyciła psa za luźną skórę na karku i pociągnęła w tył.

W tym momencie Guinot szczeknął raz jeszcze, krótko i boleśnie. Eli odruchowo poluźniła chwyt, ale nie puściła szczeniaka.

Przez ciało zwierzęcia przebiegło drżenie, od pyska aż po ogonek, który przez krótką chwilę dygotał jak poruszana wiatrem trawka.

Guinot pisnął.

– Co mu się...?

Nie trzymała już psa. Po prostu głaskała go, próbując uspokoić. Sierść była ciepła i sucha Dziewczyna nie wyczuwała pod dłonią bicia serca, a boki szczeniaka nie poruszały się w rytm oddechu.

Jordan pochylił się. Płomień świecy odbił się w oczach. Guinota.

Eli cofnęła rękę. Głaskała martwe zwierzę.

 

***

 

– Chwilowo muszę radzić sobie sam – powiedział Jordan, odkorkowując butelkę wina. – Dziś rano porzucił mnie służący. Po prostu odszedł bez słowa.

– Dlaczego?

– Prawdopodobnie przekonano go, by to zrobił.

Eli rozejrzała się dyskretnie. Mieszkanie, wynajęte tak jak i jej z całym umeblowaniem, było typowym, małomiasteczkowym wnętrzem. Nic tu nie nosiło piętna indywidualności chwilowego właściciela. Nic z wyjątkiem może leżącego na sekretarzyku pliku kartek.

Sięgnęła po nie.

Już w pierwszej chwili jej wzrok padł na rysunek obdartego ze skóry ciała. Odsłonięte mięśnie wyrysowane były z niezwykłą precyzją. Kolejne karty przedstawiały już nie całe ciało, a poszczególne jego części. Ramiona, tors, uda. I znów częściowo zdarta skóra i widoczne mięśnie – tym razem większe i wyraźniejsze.

Wzdrygnęła się odruchowo.

– Umarli bardzo rzadko robią krzywdę żywym – powiedział Jordan uprzejmie, wyjmując jej z dłoni kartki. – A jeśli pokroić ich na kawałki prawdopodobieństwo to spada prawie do zera.

Zareagowała nerwowym chichotem. Odkąd – tak nagle, w tak niewyjaśniony sposób – zdechł Guinot, nie opuszczał jej strach. Bała się nawet bardziej niż wtedy, w Talavere. Wtedy przynajmniej wiedziała, co jej grozi i wiedziała też co robić, by tego uniknąć. To zaś, co działo się w Almayrac wykraczało daleko poza jej doświadczenie. Być może Domenic Jordan potrafił sobie z tym poradzić. Z pewnością nie wzbudzał zaufania – już raczej niepokój, jeśli o to chodzi – ale, Eli nie mogła się oprzeć takiemu właśnie skojarzeniu, wydawał się tu właściwym człowiekiem na właściwym miejscu.

Jordan rozlał wino do kieliszków, potem podał dziewczynie notes w skórzanej oprawie.

– Proszę na to spojrzeć. Jestem ciekaw, czy dojdziesz pani do tych samych wniosków, co ja.

Usiadła w fotelu, upiła łyk i z powrotem odstawiła kieliszek na stolik. Otworzyła notes, w duchu przygotowując się na kolejny makabryczny rysunek.

Na pierwszej stronie równym, eleganckim charakterem pisma wypisano tylko kilka słów:

Kruki

Bydło, kury, gęsi, króliki

Szczury

Koty, psy

Ludzie (tylko chorzy)

Podniosła na Jordana zdumione spojrzenie.

– Co to?

– Wypytywałem mieszkańców Almayrac i ustaliłem na tej podstawie kolejność, w jakiej w czasie Długich Nocy giną zwierzęta i ludzie. Proszę nad tym chwilę pomyśleć.

Przeczytała te słowa ponownie i jeszcze raz.

Kruki

Bydło, kury, gęsi, króliki

Szczury

Koty, psy

Ludzie (tylko chorzy)

– Jest w tym pewien schemat, dość niepokojący zresztą – podpowiedział jej Jordan.

– Wielkość zwierzęcia? Nie, to z pewnością nie to. Rodzaj? Też nie, bo dlaczego kury i gęsi nie giną wraz z krukami lecz wtedy, gdy umiera bydło?

Milczała chwilę. W salonie było słychać trzask płonącego na kominku ognia i ciche tykanie zegara.

– Kruki – powiedziała cicho. – Kruki żyją dziko i mieszkają w ruinach kościoła. Bydło, kury i gęsi żyją przy gospodarstwie, ale nie w domu. I szczury. One z kolei żyją w domu, ale kryją się przed człowiekiem. W końcu psy i koty...

– Dalej – ponaglił ją łagodnie Jordan. – Proszę mówić dalej, nawet jeśli wydaje się to pani mało prawdopodobne.

– To wygląda... – zawahała się. – Jakby zaciskała się pętla. Pętla wokół człowieka. Coraz bliżej i bliżej. Od dzikich ptaków aż do zwierzęcia, które żyje wraz z nim, siada u jego stóp czy na kolanach. Czy to, co mówię, ma sens?

Ku przerażeniu Eli, Jordan powoli skinął głową.

 

***

 

Słońce stało wysoko na niebie, oświetlając mury zrujnowanego kościoła. Śnieg skrzył się srebrzyście, powietrze było mroźne i nieruchome. Za ruinami rysowała się linia świerków, ciemnozielonych i przykrytych puchatą czapą, jeszcze dalej wznosiły się górskie szczyty. Z drugiej strony leżało pogrążone w sennej ciszy Almayrac.

Jordan i Eli Lienard przekroczyli próg kościoła.

Wzrok Jordana natychmiast przyciągnęły wypisane z boku ołtarza słowa.

Ufam Ci, Panie.

Dalsza część napisu znów kryła się pod śniegiem, ale on wiedział przecież, jak brzmi.

Dziewczyna zrzuciła kaptur. Na tle skrzącej się bieli jej włosy lśniły jak płomień.

– Napis rzeczywiście jest osobliwy – przyznała, odgarniając śnieg. – Ale fakt, że tutejszy proboszcz, bo zakładam, że on to napisał, był bliski utraty wiary, nie pomoże nam w rozwiązaniu zagadki.

Wciąż się bała, ale potrafiła już zapanować nad strachem i sprawiało jej to nawet pewnego rodzaju przyjemność. Odkąd wyrosła z wieku dziecięcego ćwiczono ją w ukrywaniu własnych uczuć i Eli bardzo sobie tę umiejętność ceniła – być może dlatego, że właśnie tego najtrudniej było jej się nauczyć. Spojrzała na Jordana i przez jej usta przemknął cień kpiącego uśmiechu. Tak czy inaczej nigdy nie będzie w tym tak dobra jak ten milczący mężczyzna.

Jordan zdawał się mieć w sobie niewyczerpane pokłady spokoju i cierpliwości, których brakowało Eli. Dziewczyna kręciła się niespokojnie, ale w kościele, prócz owego napisu i krzyża, który wciąż wznosił się nad ołtarzem dźwigając ciężar Zbawiciela, nie było nic do oglądania.

– Pani pochodzi z Talavere, prawda? – zapytał Jordan niespodziewanie. – Poznałem po akcencie. Dlaczego więc spędzasz pani zimę w miejscu takim jak Almayrac?

Uśmiechnęła się. Domenic Jordan był niewątpliwie człowiekiem znakomicie wychowanym i uprzejmym, a jednak nie potrafił nadać tej rozmowie pozorów naturalności. Zadał jej pytanie po prostu po to, by zatrzymać ją w kościele jeszcze przez jakiś czas.

Mimo to chciała odpowiedzieć uczciwie. Dość już miała kłamstw i uników. Tyle że nie tak łatwo było dać uczciwą odpowiedź.

Być może rzeczywiście była to jej wina, a może też – w jakimś szerszym zakresie – była to wina jej matki i Eli wolała tak właśnie myśleć. Joana Lienard gardziła własną płcią. Kobieta w jej pojęciu była istotą słabą i głupią, z natury skłonną do grzechu i chętnie ulegającą najniższym instynktom. Dla młodej dziewczyny istniały tylko dwie drogi: jedną było jak najsurowsze wychowanie i życie pod ciągła opieką ojca, męża czy brata. Drugą, dostępną tylko dla tych najzdolniejszych, było zostanie kurtyzaną.

Kurtyzany wykształceniem dorównywały mężczyznom, wolno im było uczęszczać do bibliotek publicznych, mogły też wchodzić do męskich klubów i brać udział w męskich rozrywkach. Kurtyzany, jeśli były inteligentne i potrafiły zadbać o swoją pozycję, cieszyły się specyficznym rodzajem szacunku.

Tę właśnie drogę wybrała dla córki Joana Lienard. Nie szczędziła środków, by wykształcić córkę, a mimo to od początku powtarzała, że Eli z pewnością się nie uda. Bo przecież dziewczęta zwykle marnują swoją szansę: rodzą nieślubne dziecko albo uciekają z przystojnym chłopcem bez grosza przy duszy. Przez pięć lat swojego towarzyskiego życia w Talavere, Eli czuła się jak linoskoczek spacerujący po linie podczas gdy oczy wszystkich widzów spoglądają na niego z nadzieją, że wreszcie spadnie i złamie sobie kark.

I faktycznie, choć niezupełnie zgodnie z przepowiedniami Joany Lienard, tak właśnie się stało.

W tamtych dniach Eli zrozumiała, że matka jej nienawidzi. Myśl ta, na pozór tak absurdalna, była jednocześnie zaskakująco trafna i dziewczyna nie potrafiła już się jej pozbyć.

Matka nienawidziła jej, bo Eli była młoda i ładna. Bo mogło jej się udać. Dzień, w którym Joana Lienard powiedziała córce: "A nie mówiłam" był dla niej dniem gorzkiego triumfu.

Relacja Eli o wydarzeniach, które sprawiły, iż tej zimy znalazła się w Almayrac, była znacznie krótsza i bardziej konkretna.

– Przez pewien czas opiekował się mną pewien starszy mężczyzna – powiedziała. – Tak to właśnie nazywamy w Talavere. Nie "przyjaciel" tylko "opiekun". Byłam dla niego ładną zabawką, niczym więcej i drażniło mnie to. Mężczyzna był wdowcem, a największym skarbem jego zmarłej żony była piękna diamentowa kolia. On także kochał ten klejnot i chwalił się nim przy każdej okazji. A ja chciałam go ukarać. Ukradłam mu więc kolię i odesłałam następnego ranka wraz z liścikiem, by lepiej jej pilnował.

– Miałaś pani wyrzuty sumienia?

W pytaniu tym był haczyk i Eli wyczuła go błyskawicznie.

– Nie – odpowiedziała szczerze. – On nawet mnie nie podejrzewał i to właśnie bolało najbardziej. Chciałam, żeby wiedział, iż jestem wystarczająco bystra i odważna, by zrobić coś takiego.

Jordan roześmiał się. Zaskoczyło ją to, bo nie sądziła dotąd, że ten człowiek w ogóle potrafi się śmiać. Spoważniał zaraz, ale w jego oczach wciąż widziała wesołe błyski, które równie dobrze można było odczytać jako kpinę jak i aprobatę.

– Kiedy to było? – zapytał.

– Dwa i pół roku temu. Matka zapłaciła wysoką grzywnę, by uchronić mnie przed więzieniem.

– Talavere leży daleko na południu, a dwa i pół roku to dość czasu, by ludzie zdążyli zapomnieć. Dlaczego nie zamieszkasz pani wraz z matką w jakimś dużym mieście czy nawet w Alestrze? Nawet gdyby ktoś wiedział tam o tej aferze, zawsze mogłabyś pani po prostu twierdzić, że było to coś w rodzaju sztubackiego żartu.

– Nie znasz pan mojej matki. W im gorszych mieszkamy warunkach, tym większe wzbudza we mnie poczucie winy. Karze mnie w ten sposób. Co nie przeszkadza jej przy tym – uśmiechnęła się ironicznie – tłumaczyć mi każdego dnia, że jedyną moją szansą na powrót do dawnego życia jest uwiedzenie pana.

Jordan, wciąż stojący przy ołtarzu, pochylił się i raz jeszcze końcami palców dotknął wymalowanego czarną farbą napisu.

Ufam Ci, Panie. Komu mam ufać?

– Nie mam pieniędzy, by utrzymywać stałą kochankę – powiedział uprzejmie.

Usłyszał śmiech dziewczyny.

– Tak właśnie myślałam. W przeciwnym wypadku nie mieszkałbyś pan zimą w Almayrac, prawda? Tłumaczyłam to matce, ale ona...

Umilkła. Jordan wodził dłonią po czarnych konturach. Zerwał się wiatr i wiszący nad jego głową Zbawiciel zakołysał się na krzyżu, poskrzypując.

Jordan wyprostował się, spojrzał na Eli. Jej twarz była biała jak śnieg, a oczy rozszerzone strachem. Wezwała go gestem ręki, ale nim podszedł chmura przesłoniła słońce i nad ruiny, sunąc po ziemi jak cień olbrzymiego ptaka, nadciągnął mrok.

Chwyciła go za ramię.

– Proszę patrzeć... Nie... Teraz!

Wiatr przegnał chmurę, rozbłysło słońce i Jordan ujrzał to co, przed chwilą widziała Eli.

Słoneczne promienie padały pod takim kątem, że cień poziomych ramion krzyża zlał się w jedno z cieniem pionowej belki, który, mocno wydłużony i cienki, rysował się na śniegu. Przy nim drugi, odstający od pierwszego pod lekkim kątem: głowa, tors, przekrzywione, kołyszące się w podmuchach wiatru stopy.

Cień wisielca.

– To nie przypadek! – Eli wciąż ściskała jego ramię. Jordan uwolnił je delikatnie.

– Wiem – powiedział. Przypomniał sobie szepcące w śniegu i wietrze głosy, o których mówiła matka Flor. Głosy opowiadające "złe rzeczy" człowiekowi uwięzionemu samotnie na plebani, daleko od miasta, podczas trwającej cały tydzień śnieżnej zamieci. – Zmusili księdza, by powiesił się w kościele. Wiesz pani, co to znaczy, prawda?

Skinęła głową. Przez jej ciało przebiegł dreszcz.

– Chodźmy stąd. Proszę.

Objęła się ramionami. Bardziej po to, by zapewnić sobie poczucie bezpieczeństwa niż z powodu zimna. Jordana ogarnęło współczucie. Dziewczyna, która pewno przywykła uważać się za odważniejszą i bardziej zaradną niż przeciętna przedstawicielka jej płci, teraz sprawiała wrażenie przerażonej i kompletnie zagubionej.

Poprowadził ją w stronę wyjścia z kościoła. Tuż przed kamiennym progiem przystanął nagle i pociągnął dziewczynę w bok.

Spojrzała na niego zdziwiona.

– Proszę wyjrzeć, tylko ostrożnie – polecił.

Eli bez słowa wysunęła głowę. Na drodze, na razie jeszcze dość daleko, widać było trzy barczyste sylwetki.

– Idą po mnie – wyjaśnił lakonicznie Jordan. – Sądzę, że mają zamiar mnie zabić.

– Jak możemy uciec? Jest stąd jakieś inne wyjście?

– Owszem, ale prowadzi wprost w głęboki śnieg. Przykro mi, ale to jedyna droga – ruchem głowy wskazał kierunek, skąd nadchodzili mężczyźni. – Ja zostaję, ty wracasz do Almayrac.

– Tędy?

– Po prostu przejdź obok nich – powiedział cierpliwie. – Pozdrów ich, a jeśli będą pytać powiedz, że poszłaś na spacer do zrujnowanego kościoła i spotkałaś mnie przypadkiem. Dopóki będziesz zachowywać się naturalnie nic ci nie zrobią.

Przy ich pierwszym spotkaniu Eli pozwoliła, by mówił jej po imieniu i Jordan postanowił teraz skorzystać z tej możliwości, sądząc, że w ten sposób szybciej trafi do przestraszonej dziewczyny. Poskutkowało, bo dojrzał w jej oczach błysk zrozumienia.

– A pan?

– Nie jesteś w stanie mi pomóc. I nie wołaj nikogo. Nim dobiegniesz do pierwszych domów i namówisz kogoś, by przyszedł mi z pomocą, będzie już po wszystkim. Będziesz bezpieczna, jeśli nie zdradzisz się przed nikim, że cokolwiek wiesz. Rozumiesz? Jeśli mnie zabiją, poczekaj, aż stopnieją śniegi, jedź do Comblat i znajdź tam kogoś, komu wszystko opowiesz. No już, idź! – nim zdążyła cokolwiek powiedzieć wypchnął ją zewnątrz.

Sam zaś zdjął krępujący mu ruchy płaszcz i położył go na śniegu. Oparł się o mur, wziął w ręce pistolety i w myślach odtwarzał drogę, jaką musiała przebyć Eli. Z na wpół przymkniętymi oczami niespokojnie oczekiwał krzyku świadczącego o tym, że dziewczyna jednak czymś się zdradziła.

Nie usłyszał nic i kiedy znów zdecydował się wyjrzeć, jej sylwetka była o dobrych kilkadziesiąt kroków za nadchodzącymi.

Dał jej jeszcze chwilę nim wychylił się, wycelował i pociągnął za spust. Pierwsza kula zniknęła gdzieś w śniegu. Mężczyźni nie zatrzymali się zdezorientowani, nie zaczęli krzyczeć do niewidocznego strzelca, nie próbowali zawrócić.

Przyśpieszyli tylko kroku.

Jordan zacisnął wargi. Przynajmniej teraz sytuacja jest jasna, pomyślał.

Kim byli? Z pewnością nie ludźmi. Wielu nazwałoby ich po prostu demonami, dla Jordana jednak takie określenie było za mało precyzyjne. Więc niech będzie sivadi. Nazwa równie dobra jak inne.

Wycelował i strzelił. Jeden z nadchodzących zachwiał się. W wyciągniętej dłoni drugiego coś błysnęło w promieniach zimowego słońca. Jordan, nim uskoczył w bok, zauważył jeszcze, że trafiony osuwa się w śnieg, a jego dwaj towarzysze idą dalej, zupełnie jakby nic się nie stało. Zatrzymał się tylko strzelec, na jedną krótką chwilę. Kula uderzyła w mur kościoła, odłupując spory kawał kamienia.

Już wcześniej bariera pomiędzy ich światem a naszym musiała być w Almayrac wyjątkowo cienka, a sivadi wywierały wpływ na ludzkie umysły. Były tu od zawsze, szepcząc w śniegu i wichrze w długie, zimowe noce. Aż w końcu pod wpływem ich słów ksiądz popełnił w kościele samobójstwo. Ziemia święta została zbezczeszczona i dla sivadi otworzyła się brama, wiodąca do naszego świata.

Jordan cofnął się i wziął do ręki drugi pistolet. O mur kościoła, na wysokości jego głowy, ale dobrych kilka stóp w lewo, uderzyły dwie kule. Opanował przypływ niepokoju. Był sam, ale był też niewątpliwie w lepszej sytuacji. Tamci zbliżali się szybko i cicho, a czasem, gdy na nich patrzył, ich sylwetki zdawały się w osobliwy sposób zlewać ze śnieżną bielą. Tym niemniej jednak wciąż stanowili dobry cel, o wiele lepszy niż Jordan, a jeden z nich został daleko z tyłu, ranny lub martwy.

A więc można ich było zabić.

Zastanowił się przelotnie, co stało się z ciałem księdza. Sivadi z pewnością nie mogły pozwolić, by mieszkańcy Almayrac znaleźli trupa i dowiedzieli się tym samym, że kościół został zbezczeszczony. Jordan nie długo szukał właściwej odpowiedzi. Kruki były pierwszymi stworzeniami, których ciała opanowywały sivadi tuż po przekroczeniu bramy. Kruki mogły rozdziobać zwłoki, ogołocić szkielet z mięsa, mięśni i ścięgien, a później rozwłóczyć kości.

Wychylił się zbyt mocno i kolejna kula mało nie oderwała mu ucha. Ale warto było, bo tym razem nie chybił. Jeden z mężczyzn zachwiał się i upadł, ale ku rozczarowaniu Jordana wstał zaraz i dołączył do swego towarzysza. Szedł niepewnie, potykając się. Ale szedł.

Kruki, bydło, kury, gęsi i króliki. Później szczury, a w końcu koty i psy. Każdej zimy w czasie Długich Nocy sivadi przechodziły przez bramę i przenosiły się z jednego ciała w drugie, obserwując przedtem przyszłą ofiarą, ucząc się jej, by potem móc zachowywać się jak najbardziej naturalnie. Zdradzały się jednak drobnymi szczegółami, zwłaszcza już w człowieczej postaci. Nie miało to większego znaczenia. Ludzie najczęściej są zbyt leniwi, by zauważać takie drobiazgi, a nawet jeśli, to i tak nie potrafią wyciągnąć właściwych wniosków.

Jordan rozpoznawał już twarze zbliżającej się dwójki mężczyzn. Don Sebastien, a za nim jasnowłosy, ranny młodzieniec, idący coraz szybciej i coraz mniej chwiejnie..

Jeden z pistoletów Jordana był już bezużyteczny. W drugim została mu ostatnia kula.

Jak wiele sivadi docierało każdej zimy do celu czyli do ludzkiej postaci? Jeden, góra dwa, pomyślał, a były pewno i lata, gdy nie udawało się to żadnemu – w przeciwnym wypadku sivadi byłoby już wystarczająco dużo, by opanować miasteczko. Reszta demonów porzucała zwierzęce ciała i wracała do własnego świata, by czekać na następną szansę, do kolejnych Długich Nocy.

Pochylił się, sięgnął do kieszeni leżącego na ziemi płaszcza.

Czym kierowały się sivadi wybierając ofiarę? Odległość pomiędzy kolejną ofiarą, a poprzednią w chwili, gdy demon przenosił się z ciała do ciała, nie miała znaczenia – Jordan pamiętał przecież, że kruki umarły na kościelnej wieży, z dala od Almayrac. Może więc chodziło o jakąś specyficzną podatność, która pozwalała demonowi zamieszkać w ludzkim ciele. Tak czy inaczej człowiek taki musiał być całkowicie zdrowy – demon, przypadkiem opanowawszy chorego, szybko go opuszczał, porzucając wyschnięte, spustoszone ciało, z którego wcześniej zdążył wyssać wszelkie siły żywotne.

Jasnowłosy zginął w chwili, gdy podnosił broń do strzału. Kula trafiła go w sam środek twarzy. Jordan błyskawicznie cofnął się i wypuścił z ręki pusty pistolet. W tym czasie don Sebastien trzema długimi susami przebył dzielącą go od kościoła odległość i przypadł do muru. Jordan stał z drugiej strony, kątem oka obserwując cień na progu. Przeciwnik był cierpliwy, cień nawet nie drgnął. Ale Jordan również potrafił czekać, zwłaszcza teraz, gdy chodziło o jego życie. Powoli mijały minuty, liczone uderzeniami serca i cichym, równym oddechem.

W końcu cień poruszył się i to wystarczyło. Gdy tylko don Sebastien pojawił się w progu, nim zdążył unieść gotową do strzału broń, nim zdążył zrobić cokolwiek, Jordan wbił mu w oko cienki, ostry nóż.

 

***

 

Eli stała przy oknie, spoglądając w gęstniejący na zewnątrz mrok.

Matka wyjątkowo tego wieczoru dała jej spokój. Żadnych połajanek, żadnych pretensji. Joana Lienard raz tylko spojrzała na córkę znajomym, surowym i oskarżającym spojrzeniem. Cóż, pomyślała Eli, dziękujmy Bogu i za to.

Choć przecież Bóg nie miał powodu, by akurat dziś wyświadczyć jej tę drobną łaskę.

I znów myśli dziewczyny, dokładnie tak jak minutę, dwie i pięć temu wróciły do tego, o czym tak bardzo chciała zapomnieć. Do strzałów, które słyszała za plecami i do tego jak bardzo starała się nie oglądać, uciekając do miasteczka. A także do ulgi, jaką poczuła, gdy w końcu zdyszana wpadła pomiędzy pierwsze zabudowania Almayrac. Tak się cieszyła, że żyje, że po prostu jest. Nawet twarz matki powitałaby wtedy jak najukochańszy na świecie widok. Mdlące poczucie winy przyszło dopiero później. Zachowała się dziś po południu jak tchórz i nic nie pomagało tłumaczenie samej sobie, że Domenic Jordan w gruncie rzeczy miał rację – zostając w kościele nie pomogłaby mu, a prędzej nawet zaszkodziła. Dziś okazało się, że Joana Lienard ma rację: Eli była słaba i głupia, niezdolna podjąć decyzję i stawić czoła niebezpieczeństwu.

Matka, słysząc o tym, co wydarzyło się dzisiejszego popołudnia, z pewnością wzruszyłaby z pogardą ramionami. Spodziewałam się po tobie więcej, powiedziałaby, ale bez złości, bo przecież Eli jest jednak tylko kobietą.

Dziewczynę zdumiewało, że jeszcze wczoraj żyła najzupełniej normalnie lekceważąc niepokojące sygnały: śmierć szczurów, opowieści o tajemniczym zniknięciu księdza. Dopiero od dzisiejszego ranka, od choroby Flor wszystko nagle zaczęło zmierzać ku katastrofie, coraz szybciej i szybciej. Jeszcze wczoraj, w tym samym pokoju rozważała możliwość uwiedzenia Domenica Jordana. Bo nudziła się tu trochę. Bo mimo wszystko ona i Jordan należeli do jednego świata i bywały chwile, kiedy Eli rozumiała go zaskakująco dobrze. A w każdym bądź razie znacznie lepiej niż któregokolwiek z tych prowincjuszy, myślących tylko o tym, jak upolować lisa, jak zdjąć skórę z lisa i jak ugotować lisa, by mięso było kruche. Bo – i to był chyba najważniejszy powód – Jordan był momentami tak obojętny, skryty za swoimi doskonałymi manierami i poważną twarzą, że irytowało ją to i intrygowało zarazem.

A teraz Jordan prawdopodobnie nie żyje, a ona musi mieszkać w tym mieście aż do wiosny, pod groźbą śmierci ukrywając to, czego się dowiedziała.

Myśl ta sprawiła, że na chwilę serce w niej zamarło i zabrakło jej tchu. Przymknęła oczy starając się opanować dławiącą falę paniki. Kiedy podniosła powieki zobaczyła, że ktoś stoi na ganku przeciwległego budynku i pochyla się, kluczem otwierając drzwi.

Dziewczyna bez namysłu chwyciła płaszcz i wybiegła z domu.

 

***

 

Wszystkie okna były zasłonięte, a drzwi zaryglowane. W salonie paliła się tylko jedna świeca. Eli Lienard siedziała na kanapie, słuchając słów Jordana.

– Muszę jak najszybciej dostać się do Comblat – zakończył, a dziewczyna poruszyła się niespokojnie.

– Teraz?

– O świcie. Próba pokonania przełęczy zimą i w ciemności to niemal pewne samobójstwo.

– To możliwe? To znaczy, zawsze słyszałam, że w czasie Długich Nocy Almayrac jest odcięte od świata.

– Tego roku śniegu jest mało, a ja wychowałem się w górach. Poradzę sobie. Jeśli nie przyjdzie śnieżyca – dodał uczciwie. – Powinnaś pomodlić się, by do rana nie zmieniła się pogoda.

Eli patrzyła w płomień świecy tak długo, aż poczuła ból w oczach. Zamrugała.

– A... tamci? Jak wielu ich jest w Almayrac?

– Trudno powiedzieć. Około pięćdziesięciu?

– Wiedzą już o śmierci swoich towarzyszy?

– Nie sądzę. Usunąłem ciała z głównej drogi i przysypałem śniegiem.

– Ale to możliwe? – upierała się. – I możliwe jest, że jutro przyjdą cię zabić?

– Owszem, to możliwe, ale sądzę też, że wciąż zależy im na załatwieniu całej sprawy jak najdyskretniej. W końcu nadal większość mieszkańców miasta stanowią ludzie. Dlatego nie wierzę, by jutrzejszego ranka pięćdziesięciu na pozór całkiem zwyczajnych obywateli Almayrac wyszło nagle z domów i zaczęło mnie ścigać.

Eli Lienard odetchnęła.

– Chciałabym pójść z tobą – powiedziała cicho.

W pierwszej chwili miał zamiar odmówić, zawahał się jednak. Dziewczyna była silna i zręczna. Powinna sobie poradzić. Musiałby jej tylko pożyczyć coś do ubrania, bo przecież nie mogła brnąć przez śnieg w sukni. Ale i to nie stanowiło problemu – Eli była wysoka i rzeczy Jordana powinny na nią pasować.

– Jeśli pogoda się popsuje, a ty okażesz się zbyt słaba – powiedział więc tylko – nie będę ryzykował własnego życia. Przynajmniej nie od pewnego momentu. Zostawię cię.

Odruchowo skinęła głową.

Jordan podszedł do niej.

– Nie, spójrz na mnie. Naprawdę to zrobię – powtórzył, gdy patrzyła mu w oczy.

– Wiem.

Bezlitosna uczciwość tego mężczyzn w jakiś absurdalny sposób uspokoiła Eli. Przynajmniej teraz wiedziała na czym stoi. Jej rysy odprężyły się, w oczach pojawił się swawolny błysk.

Cóż, skoro i tak musimy zostać tu do rana..., pomyślała.

– Usiądź koło mnie, proszę.

Zręcznie rozpięła haftki sukni, potem tym samym pełnym wdzięku i niewymuszonej elegancji ruchem zsunęła z ramion jedwabną koszulkę, odsłaniając piersi. W świetle świecy skóra Eli miała złocistobursztynowy odcień, jak miód. Z daleka jej uśmiech można by wziąć za uśmiech dziewczynki planującej jakąś psotę, z bliska jednak zbyt wiele było w nim chłodnej kpiny.

Jej długie palce równie zręcznie poradziły sobie z koszulą Jordana. Chwilę później ręce Eli zatrzymały się. Zmarszczyła lekko brwi, potrząsnęła głową. Na lewym ramieniu i barku mężczyzny widać było kilkanaście krótkich, klinowatych blizn. Tknęło ją złe przeczucie. Pod naciskiem jej dłoni Jordan odwrócił się posłusznie, a dziewczyna gwałtownie wciągnęła powietrze.

Plecy Jordana pokrywały blizny, całe mnóstwo blizn. Niektóre szerokie na dwa palce, o poszarpanych brzegach i wijące się na skórze jak sinosrebrne gąsienice, inne w kształcie małych trójkątów, zupełnie jakby ktoś w tym miejscu wbił w skórę dłuto. I z pewnością nie były to ślady po chłoście, o czym w pierwszej chwili pomyślała. Blizny były na to zbyt krótkie, zbyt nieregularne.

Widok ten sprawił Eli niemal fizyczny ból. Być może potrafiłaby to ukryć, ale wydarzenia dzisiejszego koszmarnego dnia i tak już mocno osłabiły jej zdolność panowania nad sobą. Poczuła się jakby ktoś pięścią uderzył ją w żołądek. Co mogło pozostawić takie ślady? Chciała przestać o tym myśleć, ale nie potrafiła. Niektóre z tych ran musiały być bardzo głębokie, sięgające mięśni, kości...

Poczuła przypływ współczucia, a zaraz potem – jej emocje zmieniały się teraz błyskawicznie – irracjonalną panikę. Tak jakby przyłapano ją w cudzym domu, przetrząsającą szuflady w poszukiwaniu intymnych tajemnic.

Mocno zacisnęła powieki.

– Przepraszam – szepnęła. – Przepraszam...

– To tylko blizny – powiedział Jordan łagodnie, odwracając się w jej stronę.

Objął ją i pocałował. Zachowuję się jak idiotka, pomyślała, oddając mu pocałunek. Strach powoli mijał, dziewczyna przymknęła oczy. Pieszczoty Jordana były zbyt wyrachowane, by mogło jej się to podobać i w pewnym momencie obok fizycznej przyjemności poczuła prawie złość, ale nie miała sił, by z nim walczyć. Nie teraz.

Zastanawiała się później, czy Jordan w ogóle spał tej nocy. Ona przysypiała na kanapie, zawieszona pomiędzy jawą i snem, a za każdym razem, gdy się budziła, widziała go siedzącego tuż obok i napotykała spojrzenie jego oczu.

Wstała przed brzaskiem i z kocem zarzuconym na ramiona podeszła do okna. Przyszło jej do głowy, że powinna wrócić do domu i zastawić matce pożegnalny liścik...

Patrzyła w okna przeciwległego budynku. Na dole, w mieszkaniu wdowy Mandrier i Flor, płonęła świeca, okna na piętrze były ciemne.

Jej matka, choć niezbyt pobożna, czuła respekt przed ciemnymi siłami i odkąd przyjechały do Almayrac każdego wieczoru stawiała na parapecie płonącą świecę.

Lecz nie tej nocy.

Eli przypomniała sobie ten niezwykły spokój, który uderzył ją w zachowaniu matki i zrozumiała, że nie ma po co wracać do domu.

Joana Lienard nie bała się już demonów.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 32 >