strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jaqueline Carey Na co wydać kasę
<<<strona 37>>>

 

Strzała Kushiela (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Terre d'Ange to kraj niedościgłego piękna i wdzięku. Legenda mówi, że odkryli go aniołowie i, ujęci jego urodą, dali początek ludowi, który żyje według prostej zasady: Kochaj tak, jak wola twoja.
Fedra nó Delaunay urodziła się ze szkarłatną plamką w lewym oku. Jako dziecko została sprzedana do jednego z Trzynastu Domów, skąd wykupił ją Anafiel Delaunay, szlachcic wypełniający wyjątkową misję i pierwszy człowiek, który poznał się na jej naturze: osoba trafiona Strzałą Kushiela jest wybrańcem skazanym na jednoczesne doświadczanie bólu i rozkoszy.
Fedra odbiera wszechstronne wykształcenie i opanowuje sztuki alkowy, ale przede wszystkim uczy się obserwowania, zapamiętywania i analizowania. Będąc niezrównaną kurtyzaną, jest również utalentowanym szpiegiem. Odkrywa spisek, który może wstrząsnąć posadami jej ojczyzny. Zdrada wytycza jej drogę, a miłość i honor każą jej na nią wstąpić. Kolejne wypadki doprowadzają ją na skraj rozpaczy... a nawet dalej. Pełen nienawiści przyjaciel, kochający wróg, umiłowany zabójca - w tym świecie wszyscy mogą nosić tę samą olśniewającą maskę, w tym świecie Fedra będzie mieć wyłącznie jedną szansę, żeby ocalić to wszystko, co jest jej drogie. Fedra to duchowa siostra niezwykłej Scarlett O'Hara. Osadzona w świecie przebiegłych poetów, śmiertelnie groźnych dworzan, bohaterskich zdrajców i iście makiawelicznych łotrostw, to powieść o szlachetności, przepychu, poświęceniu, zdradzie i głębokiej konspiracji. Od czasu Diuny nie było epopei na miarę Strzały Kushiela - epickiej opowieści o gwałtownej śmierci starej epoki i narodzinach nowej. Od czasu Przeminęlo z wiatrem nie było równie silnej i niezależnej bohaterki.

Gdyby ktoś przypuszczał, że jestem kukułczym dzieckiem, spłodzonym po złej stronie łoża przez jurnego wieśniaka, a następnie na przednówku sprzedanym do terminu, to powiem, że urodziłam się w Domu i wychowałam w Dworze Nocy, wynosząc stamtąd wszelkie możliwe korzyści.

Nie żywię urazy do rodziców, choć zazdroszczę im naiwności. Nikt im nie powiedział, że nadali mi pechowe imię. Nazwali mnie Fedrą i żadne z nich nie wiedziało, że to helleńskie imię, przeklęte.

Przypuszczam, że zaraz po moim przyjściu świat nie mieli powodów do zmartwień. Moje oczy, rzadko otwarte, miały niezdecydowany niemowlęcy kolor. Poza tym wygląd noworodka zmienia się z tygodnia na tydzień. Jasne loczki mogą ustąpić czarnym jak smoła kędziorom, bladość przechodzi w głęboki odcień bursztynu i tak dalej. Ale kiedy moja przemiana dobiegła końca, jedna rzecz stała się jasna.

Urodziłam się ze skazą.

Oczywiście, to wcale nie znaczy, że brakowało mi urody, nawet gdy byłam oseskiem. Ostatecznie jestem D’Angeliną, a od kiedy Błogosławiony Elua postawił nogę na naszej wspaniałej ziemi i nazwał ją swoim domem, świat wie, co to oznacza. Moje delikatna twarzyczka stanowiła perfekcyjną miniaturę pięknego oblicza matki. Karnacja, zbyt jasna według kanonu Domu Jaśminu, cieszyła oko idealnym odcieniem kości słoniowej. Włosy, tworzące rozkoszny zamęt loczków, przybrały barwę nocnego nieba, niezwykle cenioną przez niektóre Domy. Kończyny miałam proporcjonalne i kształtne, a kościec delikatny, lecz pełen cudownej siły. Nie, problem leżał gdzieś indziej.

Chodziło o moje oczy, a właściwie o jedno.

Drobiazg, który decyduje o całym przeznaczeniu. Nic więcej niż plamka, cętka, kropeczka. Może gdyby kolor był inny, historia potoczyłaby się zupełnie inaczej. Barwa moich oczu ustaliła się z biegiem czasu, zyskując odcień, który poeci zwą bistrem, głęboki i świetlisty jak lustro leśnego stawu w cieniu wiekowych dębów. Być może ktoś spoza Terre d’Ange nazwałby go brązem, lecz przecież język, jakim do opisują piękno ludy mieszkające poza granicami naszego kraju, jest żałośnie ubogi. A zatem bistr, bogaty i krystalicznie czysty – wyjąwszy lewe oko, gdzie w tęczówce, która okala czarną źrenicę, lśniła plamka odmiennego koloru.

Lśniła na czerwono, choć w istocie określenie to nie oddaje jej barwy. Nazwijmy ją szkarłatną albo purpurową, czerwieńszą niż grzebień koguta czy pieczone jabłko w świńskim ryju.

Tak więc przyszłam na świat z pechowym imieniem i plamką krwi w lewym oku.

Moją matką była Liliana de Souverain, adeptka Domu Jaśminu, której ród od zarania służył Naamah. Mój ojciec, Pierre Cantrel, był trzecim synem kupieckiego barona. Szkoda, że cała przedsiębiorczość, jaka zapewniła jego ojcu status zasłużonego emeryta w Mieście Elui, przypadła w udziale starszemu potomstwu. Dla całej naszej trójki byłoby lepiej, gdyby namiętność zawiodła go do drzwi innego Domu, może Przestępu, którego adepci są szkoleni w machinacjach finansowych.

Ale w przypadku Pierre’a Cantrela słabą głowę równoważyły silne namiętności, kiedy więc sakiewka u jego pasa napęczniała od monet, a mieszek między nogami od nasienia, postanowił pozbyć się jednego i drugiego w zmysłowo sennej atmosferze Domu Jaśminu.

Tam, miotany przez odpływy rozsądku i przypływy chuci, na domiar zgubił serce.

Być może na zewnątrz tego nie widać, ale Dworem Kwiatów Rozkwitających Nocą, przez wszystkich prócz wieśniaków zwanym Dworem Nocy, rządzą surowe prawa i ścisłe zasady. Musi tak być, bo służymy – dziwne, że wciąż tak mówię – nie tylko Naamah, lecz również wielkim izbom parlamentu, potomkom Elui i jego Towarzyszy, a czasami nawet samej rodzinie królewskiej. Szczerze mówiąc, obsługiwaliśmy jej synów i córki częściej, niż skłonni byliby przyznać.

Ludzie z zewnątrz mówią, że adepci są krzyżowani jak inwentarz, aby płodzić dzieci, które odpowiadają kanonowi danego Domu. Jest inaczej, a przynajmniej nie gorzej niż w przypadku małżeństw aranżowanych z powodów politycznych lub finansowych. To prawda, jesteśmy kojarzeni z uwagi na estetykę, ale jak tylko sięgam pamięcią, nikt nie został zmuszony do związania się z osobą, która budziłaby w nim wstręt. Coś takiego byłoby pogwałceniem przykazań Błogosławionego Elui.

Z drugiej strony nie da się ukryć, że moi rodzice byli źle dobrani, i kiedy Pierre Cantrel poprosił o rękę Liliany, duejn Domu Jaśminu nie wyraził zgody. Nic dziwnego, bo moja matka idealnie odpowiadała kanonowi Domu: skóra barwy miodu, hebanowe włosy, duże ciemne oczy błyszczące niczym czarne perły. Mój ojciec, niestety, miał bledszą karnację, włosy jak len i oczy w kolorze ciemnego błękitu. Czy ktoś mógłby przewidzieć, co będzie owocem ich związku?

Jestem żywym dowodem słuszności zastrzeżeń duejna. Nigdy się tego nie wypierałam.

Ponieważ ojciec nie mógł poślubić swojej wybranki zgodnie z dekretem Dworu Nocy, moja matka uciekła. Miała prawo, gdyż ukończyła swoją markę w wieku dziewiętnastu lat. Uciekli razem, mając podzwaniającą sakiewkę Pierre’a, błogosławieństwo jego ojca oraz wiano, jakie matka uskładała po zrobieniu marki.

Nie widziałam ich odkąd skończyłam cztery lata, nie mogłam więc zapytać, ale jestem pewna, iż oboje wierzyli, że moja matka urodzi idealne dziecko, prawdziwy skarb Domu, który duejn przyjmie z otwartymi ramionami. Byłabym rozpieszczana i wychowywana w miłości do Błogosławionego Elui oraz przygotowywana do służby Naamah, a po zrobieniu marki Dom wypłacałby dziesięcinę moim rodzicom. Jestem przekonana, że tak właśnie wierzyli.

Brak wątpliwości jest przyjemnym marzeniem.

Dwór Nocy nie jest przesadnie bezwzględny i Dom Jaśminu przyjął matkę pod swój dach, kiedy zbliżał się termin rozwiązania. Wyszła za mąż bez zgody duejna, dlatego jej mąż nie mógł liczyć na wsparcie finansowe, ale samo małżeństwo zostało uhonorowane, gdyż zawarli je przed obliczem jakiegoś wiejskiego kapłana Elui. Normalną koleją rzeczy, gdyby moja prezencja i charakter pasowały do kanonu tego Domu, przyjęto by mnie na wychowankę; gdyby duejn innego Domu uznał, że spełniam ich wymagania, pokryłby koszty mojego wychowania i adoptował mnie formalnie w wieku dziesięciu lat. W obu przypadkach, gdyby decyzja należała do niej, matka oddałaby się szkoleniu adeptów i pobierała pensję w zamian za moją markę. Ponieważ trzos mojego ojca nie był bezdenny, z pewnością wybrałaby takie rozwiązanie.

Niestety, gdy stało się jasne, że szkarłatna plamka w moim oku jest cechą stałą, duejn nakreślił granice. Miałam skazę. Wśród wszystkich Trzynastu Domów nie było ani jednego, którego kanon dopuszczałby tego rodzaju wadę. Oświadczył, że Dom Jaśminu nie wychowa mnie na swój koszt. Gdyby Liliana chciała zostać, musiałaby służyć na ołtarzu Naamah, żeby zarobić na nasze utrzymanie.

Jeśli mój ojciec miał niezbyt wiele zalet, to dumą i namiętnością nadrabiał wszystkie braki. Wziął moją matkę za żonę i nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby służyć również komu innemu. Zwrócił się do swojego ojca z prośbą o powierzenie mu pieczy nad karawaną handlową, która udawała się do Caerdicca Unitas, po czym zabrał moją matkę i mnie, wówczas dwuletnią, na poszukiwanie szczęścia.

Nic dziwnego, jak myślę, że po długiej i uciążliwej podróży, w trakcie której musiał układać się ze zbójcami i najemnikami – zachodziła pomiędzy nimi niewielka różnica, odkąd Tyberium upadło i drogi przestały być bezpieczne – handel nie przyniósł mu zysku. Caerdicci już nie władają cesarstwem, ale są obrotnymi kupcami.

Przeznaczenie odnalazło nas dwa lata później, zmęczonych podróżą i bez grosza przy duszy. Oczywiście, niewiele pamiętam z tego okresu. Najlepiej zapamiętałam drogę, jej barwy i zapachy, i najemnika, który wziął na siebie ochronę mojej małej osóbki. Należał do plemienia Skaldów z północy, był większy od wołu i brzydki jak grzech śmiertelny. Lubiłam ciągnąć go za wąsy, zwisające po obu stronach ust; uśmiechał się wtedy, a ja chichotałam z zachwytu. Opowiedział mi, w uniwersalnym języku gestów, że ma żonę i córeczkę w moim wieku, i że bardzo mu ich brakuje. Kiedy drogi najemników i karawany się rozeszły, tęskniłam za nim jeszcze przez wiele miesięcy.

Co do moich rodziców, to pamiętam tylko, że zawsze byli zajęci sobą i bardzo zakochani, nie poświęcając mi ani czasu, ani zbytniej uwagi. W drodze ojciec miał pełne ręce roboty, żeby ochronić cnotę swojej małżonki. Kiedy wychodziło na jaw, że moja matka nosi markę Naamah, codziennie padały propozycje, niektóre składane na ostrzu noża. Ale Pierre zdołał ochronić ją przed wszystkimi – z wyjątkiem siebie. Kiedy wróciliśmy do Miasta, jej brzuch zaczynał pęcznieć.

Moj ojciec, niezrażony pierwszą handlową porażką, miał czelność błagać swojego ojca o drugą szansę, tłumacząc się, że podróż trwała zbyt długo, karawana była źle wyposażona, a on sam jeszcze nie miał doświadczenia w rzemiośle kupieckim. Tym razem, przysiągł, będzie inaczej. I tym razem, mój dziadek, baron kupiecki, postawił warunek. Owszem, da drugą szansę moim rodzicom, ale muszą wyłożyć na towar z własnej kieszeni.

Czy mieli inne wyjście? Nie, jak przypuszczam. Poza talentem mojej matki, którym nie mogła kupczyć, stanowiłam ich jedyny majątek. Na ich korzyść przemawia fakt, że wzdragali się sprzedać mnie na wolnym rynku. W końcu i tak miało do tego dojść, ale wątpię, czy któreś z nich spoglądało tak daleko w przyszłość. Nie, zamiast tego moja matka, którą ostatecznie muszę za to błogosławić, zebrała się na odwagę i wybłagała posłuchanie u duejny Domu Cereusa.

Wśród Trzynastu Domów, Kwitnący w Nocy Cereus jest i zawsze był pierwszym. Został założony przez Enediela Vintesoir jakieś sześćset lat temu i dał początek właściwemu Dworowi Nocy. Od czasów Vintesoira, duejnowie Domu Cereusa reprezentowali Dwór w sądzie miejskim; podobno też wielu z nich cieszyło się zaufaniem królów i królowych.

Może to prawda; z tego, co jest mi wiadome, to całkiem możliwe. Za życia założyciela Dom Cereusa służył tylko Naamah i potomkom Elui. Od tamtych czasów, choć dwór królewski nie stracił na znaczeniu, za sprawą rozwoju handlu klientela stała się bardziej mieszczańska – vide mój ojciec. Ale w powszechnym mniemaniu osoba kierująca Domem Cereusa wciąż była ważną osobistością.

Jak wszystkim wiadomo, piękno porusza najbardziej wtedy, kiedy zawisa nad nim zimna ręka Śmierci, grożąc rychłym unicestwieniem. U podstaw sławy Domu Cereusa leżała świadomość kruchości i przemijania istnienia. W duejnie tego domu każdy mógł dostrzec echo piękna, którym zniewalała w swoich najlepszych latach; przypominała zasuszony kwiat włożony między kartki książki, cieszący oko dawnym kształtem, choć pozbawiony esencji zapachu. Normalną koleją rzeczy, kiedy piękno przemija, kwiat skłania głowę na łodyżce i obumiera, ale czasami po opadnięciu płatków odsłania się szkielet z hartowanej stali.

Taka była Miriam Bouscerve, duejna Domu Cereusa. Skórę miała cienką i delikatną jak pergamin, włosy przyprószone siwizną, ale jej oczy... Siedziała na krześle nieruchomo, prosta jak siedemnastolatka, a jej oczy, szare jak stal, przypominały świdry.

Pamiętam, jak stałam na marmurowych płytach dziedzińca, trzymając za rękę matkę, która rwącym się głosem wypowiadała swoją prośbę. Wspomniała o narodzinach prawdziwej miłości, ucieczce, wyroku jej duejna, handlowej porażce i warunku mojego dziadka. Pamiętam, jak z miłością i podziwem mówiła o moim ojcu, przekonana, że następna wyprawa przyniesie mu fortunę. Pamiętam, jak śmiałym, choć drżącym głosem powoływała się na lata swojej służby, na przykazanie Błogosławionego Elui: Kochaj, jak wola twoja. Pamiętam też, jak źródło jej głosu wyschło, a duejna poruszyła ręką. Nie podniosła jej, niezupełnie; może tylko dwa palce, ciężkie od pierścieni.

Przyprowadź dziecko.

Zbliżyłyśmy się do jej krzesła, moja matka cała roztrzęsiona, ja zaś dziwnie nieulękła; dzieci często zaczynają się bać dopiero w ostatniej chwili. Duejna upierścienionym palcem podniosła moją brodę i uważnie przyjrzała się mojej twarzy.

Czyżby cień niepewności przemknął po jej obliczu, kiedy zatrzymała spojrzenie na szkarłatnej plamce w moim lewym oku? Nawet dziś nie jestem tego pewna, ale jeśli rzeczywiście odczuła wahanie, to szybko się go wyzbyła. Cofnęła rękę i spojrzała na moją matkę, surowo i rozkazująco.

Jehan powiedział prawdę – rzekła. – Mała nie nadaje się do służby w Trzynastu Domach. Jest jednak urodziwa, a po wychowaniu na Dworze jej cena powinna być dość wysoka. W uznaniu za lata twojej służby wysunę ci taką oto propozycję.

Duejna podała cyfrę, a ja poczułam, jak ekscytacja wprawia matkę w drżenie. To drżenie stanowiło o jej uroku.

Łaskawa pani... – zaczęła.

Patrząc na nią wzrokiem jastrzębia, sędziwa duejna przerwała jej ruchem dłoni.

Są warunki – powiedziała bezlitosnym głosem. – Nikomu nie powiesz i nie osiedlisz się w Mieście. W oczach świata dziecko, które wydasz za cztery miesiące, będzie twoim pierwszym. Nie chcemy, żeby mówiono, iż Dom Cereusa przychodzi w sukurs niechcianemu bękartowi dziwki.

Usłyszałam, jak matka wciąga oddech i zobaczyłam, że oczy starej kobiety zmrużyły się z satysfakcji. Oto, kim jestem, pomyślałam; niechcianym bękartem dziwki.

Ona nie jest... – zaczęła matka drżąco.

Taka jest moja propozycja. – Głos starej duejny był nieubłagany. Ona sprzeda mnie tej okrutnej starej kobiecie, pomyślałam, spodziewając się miłego dreszczyku przerażenia. Już wtedy, jeszcze nieświadoma, uważałam strach za podniecający. – Wychowany to dziecko jak własne, dopóki nie skończy dziesięciu lat. Rozwiniemy jej zdolności. Jej cena wzbudzi szacunek. Tyle mogę obiecać, Liliano. Czy ty możesz dać jej równie wiele?

Moja matka stała, trzymając mnie za rękę, i patrzyła na mnie. Tak ją zapamiętałam. Jej duże, ciemne, roziskrzone oczy długo błądziły po mojej twarzy, by w końcu spocząć na lewym oku. Czułam, jak walczy z przenikającym ją drżeniem.

Weź ja więc. – Puściła moją rękę, pchnęła mnie mocno. Potknęłam się, upadłam na krzesło duejny, która wyciągnęła rękę i szarpnęła jedwabny sznur dzwonka. W dali zadzwoniły srebrne dzwoneczki. Zza parawanu niepostrzeżenie wysunęła się adeptka, podniosła mnie bez wysiłku i pociągnęła za rękę. Obejrzałam się, chcąc ostatni raz popatrzeć na matkę, ale stała odwrócona; widziałam tylko plecy wstrząsane bezgłośnym płaczem. Słońce, które wpadało przez wysokie okna, rozpalało błękitne błyski w hebanowej rzece jej włosów.

Chodź – powiedziała adeptka kojącym tonem, chłodnym i perlistym jak płynąca woda. Z ufnością spojrzałam w górę. Była nieodrodnym dzieckiem Domu Cereusa, bladym i nieskazitelnie pięknym. Weszłam do innego świata.

Czy więc może dziwić, że stałam się tym, kim jestem? Delaunay twierdził, że to zawsze było moim przeznaczeniem, i być może miał rację, ale ja znam prawdę: Kiedy Miłość mnie odrzuciła, ulitowało się nade mną Okrucieństwo.

(...)

Możecie być pewni, że powtórzyłam tę rozmowę Delaunayowi. Nigdy nie opowiadałam mu o wszystkim, co działo się w czasie spotkań; wiedziałam, że pewne rzeczy należy przemilczeć. Delaunay widział znaki na moim ciele i to mu wystarczało. Nie mówiłam o ich pochodzeniu, nigdy jednak nie zaniedbałam ujawnienia najmniejszego strzępka informacji ani przytoczenia najbłahszej pogawędki, jeśli wiedziałam, że to może go zainteresować.

W tym przypadku postąpiłam słusznie. Delaunay chodził ze zmarszczonym czołem, przemyśliwując to, co mu powiedziałam.

– Baudoin sądzi, że to skaldyjski okrzyk wojenny? – zapytał. Pokiwałam głową. – Nie okazał, że słowa "Waldemar Selig" oznaczają coś więcej?

– Nie. – Z przekonaniem pokręciłam głową. – Wypowiedział je żartem, bez śladu zrozumienia. Ale słowa te miały znaczenie dla Malisandy.

– Czy Baudoin wie, że byłaś... jak ona to nazwała? Prezentem pożegnalnym?

Ponownie pokręciłam głową.

– Nie, panie. Jego zachowanie tego nie zdradzało, a Melisanda mówiła o tym tylko wtedy, kiedy byłyśmy same. – Popatrzyłam na niego i wspomniałam, jak ją przyprowadził, żeby pochwalić się swoją skrywaną przed światem anguisette. – Każdy artysta pragnie widowni, panie, a ona wybrała ciebie. Cokolwiek nastąpi, Melisanda chce, żebyś wiedział, iż ona była inspiratorką.

Delaunay obrzucił mnie jednym z tych swoich głębokich, zadumanych spojrzeń.

– Być może masz rację. Ale pytanie: "Co się wydarzy?" pozostaje bez odpowiedzi.

Niespełna tydzień później poznaliśmy odpowiedź.

Wieści przyniósł Gaspar Trevalion, oszołomiony do tego stopnia, że zapomniał o sprzeczce, która poróżniła go z Delaunayem.

Końskie kopyta zagrzmiały na brukowanym dziedzińcu i donośny głos odbił się echem od murów. Znałam hrabiego de Fourcay od pierwszych dni pobytu w domu Delaunaya; nawet w czasie kłótni nie podnosił głosu.

– Delaunay!

Gdyby ktoś sądził, że domownicy Anafiela Delaunaya nie są zdolni to szybkiej reakcji, to tego dnia musiałby zweryfikować swoją opinię. Delaunay rzucił się do drzwi, po drodze zabierając z gabinetu swój rzadko używany miecz. Guy pojawił się w mgnieniu oka, z bliźniaczymi sztyletami w rękach, popychając przed sobą dwóch służących. Alcuin i ja pędziliśmy ledwie parę kroków za nimi.

Na dziedzińcu tłoczyło się dziesięciu zbrojnych, a wśród nich Gaspar Trevalion na karym wierzchowcu, spienionym i zadyszanym, nerwowo przestępującym z nogi na nogę. Przez chwilę był jakby nieświadom naszej obecności i obnażonego miecza w dłoni Delaunaya. Wreszcie ściągnął wodze i popatrzył strasznym wzrokiem na mojego pana.

– Izydor d’Aiglemort oskarżył rodzinę Trevalion o zdradę stanu – oznajmił ponuro.

Delaunay wbił w niego zdumione oczy i opuścił miecz.

– Żartujesz.

– Nie. – Gaspar pokręcił głową, nie zmieniając wyrazu twarzy. – Ma dowód: listy Foclaidhy z Alby adresowane do Lyonetty.

– Co? – Delaunay wpatrywał się w niego z natężeniem. – Jak...?

– Ptaki pocztowe. – Kary rumak zatańczył i Gaspar znów musiał go poskromić. – Korespondowali od czasu wizyty cruarchy. Delaunay, przyjacielu, co mam zrobić? Jestem niewinny, ale muszę myśleć o domu i rodzinie w Fourcay. Król pchnął najszybszych jeźdźców do hrabiego de Sommerville, przykazując mu zebrać wojska królewskie.

Niemal widziałam myśli za oczami Delaunaya.

– Przysięgasz, że nic o tym nie wiedziałeś?

Gaspar wyprężył się w siodle.

– Przyjacielu, znasz mnie – rzekł cicho. – Podobnie jak ty, jestem wierny rodowi Courcel.

– Będzie proces. Musi być proces. – Delaunay wsparł się na mieczu. – Wyślij swoich trzech najlepszych ludzi do Fourcay – powiedział stanowczo. – Niech obejmą straż i nie wpuszczają nikogo, kto nie okaże rozkazów podpisanych ręką króla. Skreślę list do Percy’ego de Sommerville. Otrzyma go, zanim przekroczy granicę Azzalle. On cię zna, nie zajmie Fourcay bez rozkazów króla. To Lyonetta kryje się za zdradą, nie rodzina Trevalion. Król nie będzie prześladować całego twojego rodu.

Gaspar trochę się odprężył, ale jego twarz wciąż zdradzała przerażenie.

– Baudoin jest zamieszany.

Gwałtownie wciągnęłam oddech, a Alcuin zacisnął rękę na moim łokciu. Spojrzałam na niego. Pokręcił głową, nakazując milczenie. Delaunay, pogrążony w zadumie, chyba nie zwrócił uwagi na moją reakcję.

– Wejdź, powiesz mi, co ci wiadomo – poprosił Gaspara. – Pchnij swoich ludzi do Fourcay. Wspólnie obmyślimy list do de Sommerville’a, a ty napiszesz do króla prośbę o posłuchanie. Ganelon de la Courcel nie jest głupi. Przyjmie cię.

Po chwili Gaspar skinął głową i wydał rozkazy swoim ludziom, rzucając im kiesę na drogę. Słyszeliśmy, jak tętent kopyt cichnie na ulicach Miasta. Z dali dobiegały krzyki, gdy wieści o zdradzie zataczały coraz szersze kręgi.

– Wejdź – powtórzył Delaunay, wyciągając rękę. Gaspar Trevalion chwycił ją bez słowa i zsiadł z wierzchowca.

W domu Delaunay polecił podać jedzenie i wino. Pomyślałam, że odjęło mu rozum, by robić to w takiej chwili, ale po zjedzeniu kawałka chleba z serem i wypiciu długiego łyka wina Gaspar westchnął i trochę się uspokoił. Od tej pory przyklaskuję twierdzeniu, że jedzenie podnosi na duchu nawet w chwili największego strapienia. Alcuin i ja krążyliśmy w tle, starając się sprawiać wrażenie albo użytecznych, albo niewidzialnych. Delaunay jednak ani myślał nas odprawić.

– Co się stało? – zapytał cicho.

W ciągu następnej godziny Gaspar opowiedział nam wszystko, co wiedział. Usłyszał tę historię od przyjaciela, który był dworzaninem, co gwarantowało jej wiarygodność. Przyjechał prosto do Delaunaya, nie wiedząc, do kogo innego mógłby zwrócić się po radę. Wierzył, że dworzanin powiedział mu prawdę, mając na względzie wyłącznie jego dobro.

Z jego opowieści wynikało, że Izydor d’Aiglemort dowiedział się o zdradzie od jednego z Poszukiwaczy Chwały, którzy pili bez umiaru po bezowocnej wyprawie na granice Camlachu. D’Aiglemort przeprowadził śledztwo i po uzyskaniu dowodów popędził co koń wyskoczy do króla, jadąc we dnie i w nocy. Z typową camaelińską obcesowością nawet nie poprosił o prywatne posłuchanie, tylko poszedł na publiczną audiencję i rzucił oskarżenie: Lyonetta de Trevallion spiskowała z Foclaidhą z Alby i jej synem, nowym cruarchą. Po uzyskaniu wsparcia armii piktyjskiej zamierzała przejąć władzę w Terre d’Ange i posadzić na tronie Baudoina. W zamian obiecywała wysłać siły Azzalle do dyspozycji Foclaidhy i jej syna, żeby oboje mogli wystąpić przeciwko prawowitemu następcy tronu i jego sprzymierzeńców wśród Dalriadów. W tym celu flota azzalleska miała wyruszyć przeciwko Panu Cieśniny. Istniały wprawdzie nikłe szanse na zwycięstwo, ale akt ten zaprzątnąłby jego uwagę na czas wystarczający do przerzucenia armii piktyjskiej przez cieśninę w najwęższym miejscu. Po zagarnięciu tronu spiskowcy mieliby do dyspozycji całą flotę królewską, żeby zapewnić sobie powrót.

– Sprytny plan – podsumował Gaspar. Wytarł czoło aksamitnym rękawem i podsunął kieliszek do napełnienia. – Niebezpiecznie sprytny. Gdyby d’Aiglemort nie okazał się lojalny... Przecież Baudoin był jego przyjacielem. Mógł poprzeć go z myślą o przyszłych zyskach.

Wspomniałam uśmiech Melisandy Shahrizai i błysk ciemnych oczu d’Aiglemorta pod maską jaguarondi. Nie byłam taka pewna, czy diuk nie liczy na przyszłe zyski.

– A co z Markiem? – zapytał Delaunay. Gaspar i Lyonetta nie darzyli się miłością, ale Marc de Trevalion był jego kuzynem i przyjacielem.

Trevalion ponuro pokręcił głową, patrząc pochmurnym wzrokiem.

– Przyjacielu, gdybym znał prawdę, to bym ją wyjawił. Chciałbym powiedzieć, że Marc nigdy w życiu nie zrobiłby czegoś takiego, a jednak... Nie zgadza się z królem w kwestii floty Kwintyliusza i w grę wchodzi jego urażona duma. Od dawna nie pochwala tego, że Ganelon nie wydaje wnuczki za mąż, przez co los królestwa pozostaje niepewny. Jeśli Lyonetta wyłożyła mu swój plan... nie wiem.

– Rozumiem – powiedział Delaunay i dociekał dalej: – Jak d’Aiglemort zdobył listy?

Gaspar odpowiedział bez namysłu; był przygotowany na takie pytanie... a my znaliśmy odpowiedź.

– Malisanda Shahrizai.

Otworzyłam usta, żeby zabrać głos. Delaunay rzucił mi ostrzegawcze spojrzenie. Nie chciał, żebym wyznała, co wiemy o jej udziale, mnie jednak zaciekawiło coś innego.

– Baudoin jadł jej z ręki. Dlaczego miałaby go zdradzać, kiedy mógł zdobyć koronę?

– Chciałbym powiedzieć, że z powodu lojalności rodu Shahrizai – odparł Gaspar i zaśmiał się urwanie. Przeciągnął ręką po szpakowatych włosach, wciąż zmierzwionych po szaleńczej jeździe. – Ale to mało prawdopodobne. Melisanda doskonale wiedziała, że Lyonetta nie zgodzi się na jej ślub z Baudoinem. Lwica z Azzalle chce mieć uległą synową, najlepiej taką, która wniesie w posagu potężne przymierze. Skoro Baudoin dotąd nie przeciwstawił się matce, z pewnością nie zrobiłby tego po objęciu tronu. Melisanda Shahrizai jest potężna, nie może jednak równać się z Lwicą z Azzalle.

Pierwsza część zdania brzmiała dość prawdziwie, ale co do drugiej... Mogłabym uwierzyć, gdybym nie była jej pożegnalnym prezentem dla Baudoina de Trevalion. Melisanda Shahrizai wiedziała o zdradzie na długie tygodnie przed tym, nim Izydor d’Aiglemort rzekomo zdobył "dowód". Nie wątpiłam w prawdziwość zdrady i jej dowodów, ale też nie miałam wątpliwości, że plany zdemaskowania były bardziej przebiegłe i misterne niż sam spisek. Nie mogliśmy nic zrobić; zrodzone przez ambicję słowa, powiedziane do sługi Naamah, niczego nie dowodziły. Tylko my wiedzieliśmy, co rozumiała przez nie Melisanda – Delaunay, Alcuin i ja. Nie, będziemy musieli zachować milczenie, pomyślałam, a Melisanda Shahrizai dostanie pochwałę.

A młody diuk d’Aiglemort, już będący bohaterem wojennym, niespodziewanie osiągnie jeszcze wyższą pozycję. Ktoś powiedział, że wszyscy potomkowie Camaela myślą mieczami. Prawda ta nie odnosiła się do niego.

W następnych dniach sprawy potoczyły się zgodnie z przewidywaniami Delaunaya. Parlament zebrał się i zarządał procesu przed Sądu Najwyższym. Podczas gdy armia królewska pod komendą hrabiego de Sommerville maszerowała przez Azzalle w kierunku Trevalionu, król przychylił się do prośby Gaspara i obiecał, że nie zajmie włości Fourcay pod warunkiem, iż do czasu zakończenia procesu Gaspar będzie przebywać pod strażą.

Nic nie podróżuje szybciej od plotki. Na dzień przed przybyciem posłańca od de Sommerville’a dowiedzieliśmy się, że Trevalion poddał się po krótkim, zaciekłym oporze. Obroną dowodził Baudoin, ale to jego ojciec, Marc de Trevalion, nakazał kapitulację. Percy de Sommerville przyjął jego miecz, zostawił garnizon w Trevalionie i wyruszył do Miasta z Lyonettą, Markiem, Baudoinem, jego siostrą Bernadettą oraz ich orszakiem.

Kiedy przybyli do pałacu, zaczął się proces.

Ponieważ Delaunay miał świadczyć na korzyść Gaspara Trevaliona – jego lojalność wciąż pozostawała pod znakiem zapytania – oboje z Alcuinem mogliśmy być obecni, ubrani w ponure barwy naszego pana. W sali audiencyjnej nie przewidziano miejsc siedzących dla świty arystokratów, ale znaleźliśmy miejsca stojące pod ścianą. W drugim końcu sali widzieliśmy wielki stół, przy którym wśród dwudziestu siedmiu parów obojga płci zasiadał król z wnuczką Ysandrą. Pod ścianami stali gwardziści, a za królem tkwiło dwóch nieruchomych braci cassylitów – wyglądali jak szare cienie w tle i tylko błyski stali w rękach zdradzały ich obecność.

Nie brakowało takich, którzy delektowali się widowiskiem i upadkiem wysoko postawionych. Nie zaliczałam się do nich, choć nie żałuję, że mogłam śledzić przebieg rozprawy. Lyonetta de la Courcel de Trevalion była pierwszą oskarżoną i pierwsza została przesłuchana. Widziałam ją tylko raz, z balkonu Cecylii, ale przez całe życie słyszałam opowieści o Lwicy z Azzalle. Wkroczyła do sali audiencyjnej we wspaniałych błękitno-srebrnych brokatach, jakby ktokolwiek mógł zapomnieć, że jest siostrą króla, i... w kajdanach. Byłam zdziwiona, że Ganelon de la Courcel kazał zakuć siostrę w łańcuchy. Później dowiedziałam się, że ten dramatyczny akcent był jej pomysłem, nie miał jednak żadnego wpływu na przebieg procesu.

Nie można powiedzieć, że Lwicy z Azzalle brakowało dumy. Nie wyparła się swojego udziału w spisku. Gdy przedstawiono dowód, podniosła brodę, patrząc wyzywająco na brata. Dzieliła ich znaczna różnica wieku – Ganelon był starszy od niej o dwadzieścia lat – i było widać, że nie darzą się takim uczuciem, jakie powinno łączyć rodzeństwo.

– Co masz na swoją obronę? – zapytał ją, gdy parowie zaznajomili się ze sprawą. Starał się mówić surowo, lecz nic nie mogło zamaskować drżenia jego głosu ani ręki, choć przyciskał ją do boku.

Lyonetta roześmiała się, potrząsając siwiejącą głową.

– Ty śmiesz mnie pytać, bracie? Pozwól mi oskarżyć ciebie, a zobaczymy, co powiesz w swojej obronie! Osłabiłeś królestwo swoim brakiem zdecydowania, z uporem doszukując się ducha zmarłego syna w córce tej morderczyni, i nawet nie pomyślałeś o wzmocnieniu królestwa poprzez jej małżeństwo. – Oczy jej rozbłysły, ciemnoniebieskie jak oczy króla. – I ty śmiesz kwestionować moją lojalność? Przyznaję, zrobiłam to, co uznałam za słuszne, żeby zabezpieczyć tron w imię przyszłości D’Angelinów!

Rozległy się pomruki; w tłumie byli tacy, którzy popierali jej stanowisko, choć nie śmieli jawnie wyrazić aprobaty. Oblicze króla oraz twarze członków parlamentu pozostały surowe. Udało mi się dostrzec Delaunaya. Patrzył na Lyonettę de Trevalion i oczy mu płonęły, lecz nie umiałam powiedzieć, dlaczego.

– Zatem przyznajesz się do winy – rzekł cicho Ganelon de la Courcel. – Jaką rolę odegrał twój mąż i wasze dzieci?

– Nic nie wiedzieli – odparła Lyonetta z pogardą. – Nic! To było moje dzieło, tylko i wyłącznie moje.

– Zobaczymy. – Król popatrzył na parów. Na jego twarzy malowało się zmęczenie i smutek. – Jak brzmi wyrok?

Cichym odpowiedziom towarzyszył stary tyberyjski gest. Członkowie parlamentu kolejno podnosili ręce i obracali kciuki w dół.

– Śmierć – brzmiała odpowiedź.

Ysandra de la Courcel oddała głos ostatnia. Chłodna i blada, patrzyła na siostrę swojego dziadka, która na oczach arystokracji królestwa nazwała ją córką morderczyni. Z rozmyślną powolnością podniosła rękę i skierowała kciuk w dół.

– Śmierć.

– Niechaj tak będzie. – Głos króla szeleścił jak wiatr w jesiennych liściach. – Masz trzy dni na dokonanie wyboru, Lyonetto. – Skinął głową i straż pałacowa wyprowadziła ją z sali w towarzystwie kapłana Elui.

Nie stawiała oporu i wyszła z podniesioną głową. Przed sąd został wezwany jej małżonek, Marc de Trevalion.

Diuk de Trevalion przypominał swojego krewniaka Gaspara. Był starszy, nieco wyższy i szczuplejszy, ale miał te same kruczoczarne włosy z pasemkami siwizny. Jego twarz żłobiły głębokie bruzdy wieku i smutku. Zanim odczytano oskarżenie, spojrzał w oczy króla i podniósł ręce zakute w kajdany.

– Według pism Yeshuitów Azza zgrzeszył pychą – powiedział cicho. – My jednak jesteśmy D’Angelinami i grzech aniołów przynosi chwałę naszemu ludowi. Grzechem Błogosławionego Elui było to, że bardzo umiłował ziemskie rzeczy. Ja zgrzeszyłem tak jak oni, bracie, z dumy i miłości.

Ganelon de la Courcel zapytał drżącym głosem:

– Mówisz zatem, bracie, że pomogłeś mojej siostrze i spiskowałeś przeciwko tronowi?

– Mówię, że kochałem ją zbyt mocno. – Spojrzenie Marka de Trevalion ani razu się nie zachwiało. – Podobnie jak syna, w którym płynie twoja krew. Wiedziałem. Nie odwołałem rozkazów, jakie Lyonetta wydała admirałowi mojej floty i kapitanowi mojej straży. Wiedziałem.

Znów przeprowadzono głosowanie, znów kciuki obróciły się w dół i znów Ysandra de la Courcel oddała głos ostatnia. Patrzyłam na nią; jej twarz wyrażała tyle samo emocji, co profil na kamei, gdy zwróciła się w stronę dziadka.

– Niech uda się na wygnanie – oznajmiła głosem chłodnym jak źródlana woda.

Wychowałam się w Domu Cereusa; umiem dostrzec stal w kruchym kwiecie. Po raz pierwszy dostrzegłam ją w Ysandrze de la Courcel. I nie po raz ostatni.

– Co powiecie? – król zwrócił się do parlamentu. Odpowiedziały mu tylko skinienia i rozłożone ręce. Król przemówił mocniejszym głosem: – Marku de Trevalion, za swoje zbrodnie przeciwko tronowi zostaniesz wypędzony z Terre d’Ange, a twoje ziemie ulegną konfiskacie. Masz trzy dni na przekroczenie granicy i wiedz, że jeśli samowolnie powrócisz, za twoją głowę zostanie wyznaczona nagroda w wysokości dziesięciu tysięcy dukatów. Czy przyjmujesz te warunki?

Były diuk de Trevalion patrzył nie na króla, lecz na jego córkę, delfinę.

– Żartujesz – wyjąkał drżącym głosem.

Nie odpowiedziała. Król zmarszczył brwi.

– Ja nie żartuję! – Jego głos odbił się od powały. – Czy przyjmujesz warunki?

– Tak, panie – mruknął Marc de Trevalion, zginając plecy w ukłonie. Otoczyła go straż pałacowa. – Panie... moja córka nic nie wiedziała! Jest niewinna!

– Zobaczymy – powtórzył król, znów zmęczony. Machnął ręką, nie podnosząc wzroku. – Zabrać go.

Przy stole odbyła się cicha narada. Wiedziałam, że następny miał zostać wezwany Baudoin; Delaunay dowiedział się o tym od znajomego, który sporządzał listę. Ale parowie zmienili zdanie i wezwali księżniczkę Bernadettę de Trevalion.

Poznałabym, że jest siostrę Baudoina, bo łączyło ich silne podobieństwo, ale podczas gdy jego cechowała duża pewność siebie, ona wyglądała na zastraszoną. Niełatwo być dzieckiem Lwicy z Azzalle, pomyślałam, jeśli nie jest się ulubionym szczenięciem. Po paru minutach przesłuchania stało się jasne, że Bernadetta wiedziała tyle, co jej ojciec, i że zrobiła równie niewiele. Tym razem przyglądałam się uważnie i zobaczyłam, że sędziwy król popatrzył na wnuczkę, a ona nieznacznie skinęła głową. Wynik głosowania był taki sam: banicja. Ojciec i córka mieli przeżyć, choć na zawsze odcięci od ziemi, która nas karmiła, której piękno płynęło razem z krwią w naszych żyłach. Pomyślałam o poemacie Thelesis de Mornay i zapłakałam. Alcuin objął mnie i uspokoił.

Wezwano Baudoina de Trevalion.

Jak matka, starał się wykorzystać łańcuchy i dzwonił nimi głośno, gdy szedł przez salę. Wyglądał pięknie, jak ucieleśnienie niewinności, i westchnienie poniosło się po sali.

– Książę Baudoinie de Trevalion – rzekł król głośno – zostałeś oskarżony o zdradę stanu. Co masz na swoją obronę?

Baudoin poderwał głowę.

– Jestem niewinny!

Ganelon de la Courcel skinął na kogoś, kogo nie mogłam zobaczyć. Przed stołem sędziowskkim stanął Izydor, diuk d’Aiglemort.

Jego twarz przypominała maskę, gdy skinął głową Baudoinowi, ukłonił się się przed królem i przystąpił do składania zeznań przed Sądem Najwyższym. Tylko oczy mu błyszczały, ciemne i nieprzeniknione. Usłyszeliśmy tę samą historię, którą opowiedział Gaspar: pijackie przechwałki żołnierza, potem śledztwo lojalnego diuka. Baudoin zarumienił się i spojrzał na niego z nienawiścią. Pamiętałam, że byli przyjaciółmi. Po wyjściu Izydora d’Aiglemort wezwano Melisandę Shahrizai.

Ten dzień dobrze zapisał mi się w pamięci. Nie jestem pewna, ile wiedzieli jej krewni – nigdy się tego nie dowiedziałam – ale stawili się tłumnie, wzbudzając sensację w sali audiencyjnej. Jak to często bywa w przypadku starożytnych rodów, nosili piętno wspólnego dziedzictwa. Wszyscy mieli granatowo-czarne włosy i byli ubrani w długie płaszcze z czarno-złotego brokatu. Wszyscy mieli te same oczy, błyszczące jak szafiry w bladych twarzach. W żadnych płomień Kushiela nie płonął tak dziko jak u Melisandy, ale płonął we wszystkich i byłam rada, że mogę wesprzeć się na ramieniu Alcuina.

Nie sądzę, by Melisandę Shahrizai kiedykolwiek potrafiła wiarygodnie zaprezentować choćby pozory skromności, ale tego dnia była bliska ideału. Stojąc ze spuszczonymi rzęsami, odpowiadała na pytania parlamentu. Opowiedziała o ambitnym księciu zniewolonym przez żądną władzy matkę, o planowanych przymierzach i zdobyciu korony. Listy, oświadczyła, pokazał jej z próżności, aby poprzeć swoje twierdzenia.

Niezależnie od tego, jak wyglądała prawda, nie powiedziała nic, czemu mógłby zaprzeczyć. Nienawiść, z jaką Baudoin patrzył na diuka d’Aiglemort, była niczym w porównaniu z gniewem, jaki bił z niego w czasie zeznania Melisandy. Wreszcie litania oskarżeń dobiegła końca. W surowym skupieniu członkowie parlamentu oddali swoje głosy. Baudoin patrzył z niedowierzaniem, jak kciuki jeden po drugim obracają się w dół.

Śmierć.

Nadeszła kolei na Ysandrę. Patrzyła na Baudoina, nieporuszona jak góra lodowa.

– Powiedz, kuzynie, kazałbyś mi poślubić cudzoziemskiego wielmożę czy zabiłbyś mnie od ręki?

Baudoin nie odpowiedział – i była to wystarczająca odpowiedź. Jej ręka podniosła się, kciuk skierował się w dół. Baudoin nie mógł liczyć na łaskę.

Obciążało go zbyt wiele dowodów. Tylko król westchnął ze smutkiem.

– Niechaj tak będzie – powiedział i nikt nie wątpił, że uczynił to z żalem. – Baudoinie de Trevalion, zostałeś skazany na karę śmierci. Masz trzy dni na dokonanie wyboru.

Pod względem wyjścia Baudoin nie dorównał matce. Szedł niepewnym krokiem, potykając się, z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy. Taki los spotkał syna bezwzględnej rodzicielki, której ambicje wyszły ponad prawo. Może wcale nie tak łatwo, pomyślałam, być ulubionym szczenięciem Lwicy.

Sprawa Gaspara Trevaliona potoczyła się gładko. Nie istniały żadne dowody współwiny i tylko więzy krwi łączyły go z oskarżonymi. Przyglądałam się, gdy Delaunay składał zeznanie. Oznajmił, że Gaspar nic nie wiedział o spisku, a gdy się dowiedział, przyjechał prosto do niego po radę i zgodnie z nią wyznał prawdę królowi. Byłam dumna, że należę do jego domu. W końcu Gaspar został oczyszczony z wszelkich zarzutów, a król publicznie potwierdził jego prawo do tytułu i majątku.

Delaunay odzyskał panowanie nad sobą; jego twarz niczego nie zdradzała. Zauważyłam, że przez cały czas Ysandra de la Courcel pilnie przysłuchiwała się jego przemowie, a jej oczach widniał głód czegoś, czego nie potrafiłam nazwać.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 37 >