strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Jarosław Grzędowicz Na co wydać kasę
<<<strona 39>>>

 

Pocałunek Loisetty - Antologia Małodobry (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Kat jest niezbędny, ale nikt nie chce go znać.
Drodzy czytelnicy, oto dajemy Wam szansę na całkowicie bezpieczne zbliżenie się do kata. Możecie razem z nami wejść na szafot, obejrzeć tego groźnego człowieka w czerwonym kapturze, z mieczem w ręku i… możecie pozostać żywi.
Zajrzeć pod kaptur oprawcy i ujrzeć jego twarz.
Zaskoczenie?
A czyją twarz ma twój kat?
Na szafocie stanęli: Kamil C. Alster, EuGeniusz Dębski, Jarosław Grzędowicz, Tomasz Kołodziejczak, Jacek Komuda, Maja Lidia Kossakowska, Jacek Piekara, Andrzej Pilipiuk, Hubert Spandowski, Szczepan Twardoch.

Zamek stał na łagodnym wzgórzu, górując nad pastwiskami, otoczony niewielkimi, szarymi skałami. Był stary. Bardzo stary. Wielokrotnie go przebudowywano, czerpiąc elementy z kolejnych architektonicznych mód, ale pod wszystkimi nowoczesnymi faunami, driadami i kolumnami widać było jeszcze mroczną, prostą bryłę z ciosanego kamienia i ośmiokątny donżon, sterczący nad okolicą jak kamienny palec. Mur obronny był równie stary, ale obrósł pnącymi różami, a jego szczyt obudowano nowoczesnymi, falistymi blankami.

Przed furtą stało kilku żandarmów. Doktor zeskoczył z siodła i bezceremonialnie rzucił wodze jednemu z nich. Dourville przeciągnął się jeszcze, bo od jazdy rozbolał go krzyż, i też zsiadł.

– Ktoś wchodził do środka? – zapytał Lacroix surowo.

– Ten młody porucznik – powiedział sierżant niepewnie.

– Mówiłem mu, że pan doktor zabronili. Teraz rzyga pod ścianą.

Doktor odpiął swoją sakwę, pogrzebał w niej chwilę, wreszcie podał konstablowi mały flakonik.

– Dajcie mu powąchać, ale nie przysuwać za blisko do twarzy. Niech otrzeźwieje. Potem niech przyjdzie do mnie. Dam mu łyk rumu z laudanum.

Weszli na dziedziniec.

– Doprowadziłem do jego aresztowania tylko dzięki temu, że zaczęły się procesy żyrondystów. Ale już słyszałem pogłoski, że zdążył znaleźć potężnych przyjaciół wśród jakobinów. Zaraz się okaże, że jest niewinny. Trzeba było panu widzieć, jak wił się Sarrate. Tylko w tym przypadku miał wątpliwości. Przekonał go dopiero lud z widłami pod merostwem.

– Ma czas do jutrzejszego świtu – zauważył sucho Dourville, podciągając pończochę.

W środku zamek wyglądał jak każda rodowa siedziba. Posadzki, draperie, wazy i biało-złote meble. Krzesła. Mnóstwo krzeseł. Portrety.

Przy fortepianie ktoś siedział.

Porucznik żandarmerii. Kaszkiet odstawił na wieko instrumentu i brzdąkał jednym palcem jakąś monotonną, smutną, dziecięcą melodyjkę. Kiedy podeszli bliżej, stwierdzili, że oczy ma pełne łez.

Szli po jakichś kręconych schodach w starej części domu, wwiercających się gdzieś w głąb ziemi. Wokół wszystko było misternie rzeźbione w łuki, obrosłe sterczynami i pinaklami, rozety i płomienie. Bardzo stare.

– Tu jest pełno korytarzy – tłumaczył doktor, idąc przodem. – Nie zgadzało mi się, kształt budynku sugerował więcej pomieszczeń, niż można znaleźć w środku. Jesteśmy na miejscu.

"Na miejscu" oznaczało wnękę na zakręcie korytarza wiodącego znikąd donikąd. W niszy stał posąg, przedstawiający rycerza w pełnej zbroi, trzymającego dwa skrzyżowane miecze.

Doktor umieścił świecę w ściennym lichtarzu i wsunął trzy palce prawej dłoni w trójkątną rozetę na ścianie. Rozległ się metaliczny trzask.

– Mistrzu, widzi pan tego gargulca, niech pan go weźmie za łeb i pociągnie porządnie do siebie.

Dourville usłuchał i w odpowiedzi znów rozległ się szczęk starego, zapiaszczonego mechanizmu.

– Teraz musimy obrócić niszę z rycerzem i mamy przejście – oświadczył przyrodnik.

Nisza okazała się walcem, który musiał, zdaniem Dourville’a, chodzić na żelaznej osi, bo obracał się wcale lekko.

– Czuje pan?

– Stęchła krew, zepsute powietrze, trupi odór, woda różana i kadzidło – wyliczał Dourville. – Umarły by poczuł.

– Chce pan chustkę na twarz?

– Raczy pan żartować, doktorze? Co byłby ze mnie za oprawca, gdybym się bał smrodu? Mój fach śmierdzi gorzej niż zajęcie garbarza. Gdzie idziemy? To jakaś kaplica?

– Tak. Stara kaplica. Wchodzimy ukrytym wejściem przez nawę boczną, bo główne zostało zamurowane. Tak dokładnie, że nawet śladu pan nie zobaczy. W dawnych czasach zamek należał do starodawnej heretyckiej sekty – albigensów. Nie wiem, czy mieli jakieś kaplice, ale to pomieszczenie jest z ich czasów. Następnie zamek przejęli templariusze. Potem była tu rodowa kaplica Collersów de Chaverone, a teraz – to.

Wysoka nawa główna, okolona kolumnadą, przywodziła na myśl kościół. Stał tam nawet ołtarz, ale na tym koniec. W żadnym kościele nie ozdobiono by ścian tak wyuzdanymi rzeźbami, w żadnym posadzki nie pokrywałyby kabalistyczne kręgi i w żadnym nie byłoby odwróconego krzyża. Na ścianie za ołtarzem na niewielkiej półce stała na srebrnej, wysadzanej szmaragdami podstawce odcięta głowa, bez śladów rozkładu, opatrzona napisem "Caput XVII".

– Pod nami są krypty, w których znalazłem szczątki czterdziestu kobiet. Część z nich była krzyżowana. Z części ocalały tylko kości. Strzępy, kawałki. Nie wiem, jakim sposobem. Widzi pan, mistrzu, ten ołtarz? Zwracam uwagę na te rowki, prowadzące do basenu w podłodze, na obręcze na brzegach. Na ten kształt, wyżłobiony na środku. Coś to panu mówi?

– To było łoże tortur, nie żaden ołtarz – oznajmił Dourville głucho. – Te kanaliki miały odprowadzać krew. Zbierano ją w basenie i coś z nią robiono.

Powąchał kielich zrobiony z dolnej połowy czaszki.

– Pito ją. Między innymi. Może się w tym kąpał?

– Pan baron bawił się tu w jakąś sektę – oznajmił lekarz. – Krwawe ofiary, zbezczeszczony krucyfiks, znaki. Czciciele ognia piekielnego i takie tam nonsensy. Spotkałem się z tym wiele razy, ale w większości była to tylko głupia zabawa i pretekst do wyuzdanej orgii. Tu jednak było inaczej. I pan baronet bawił się sam. Pozwoli pan dalej. Nie to chciałem panu pokazać.

Uniósł świecę i ruszył w głąb pomieszczenia, stukając obcasami. Dourville poszedł za nim.

– Miał szerokie zainteresowania – oznajmił lekarz z drwiną. – Nie tylko "religia". Także sztuka. Proszę. Oto madonna z dzieciątkiem, lecz pierś matki jest otwarta, a karmi własnym sercem, widzi pan? Piękna metafora macierzyństwa. Oto, jak sądzę, apoteoza dziewiczej niewinności. Dość nieprzystojne, zważywszy, gdzie umieścił szczęki. A tu sielska pastereczka. Jest i Atena, i Skrzydlata Nike. Proszę zwrócić uwagę na skrzydła. Są zrobione z tkanki płuc. Pomysłowe, prawda? Jest ich więcej. Jak w Luwrze.

Dourville przez chwilę myślał, że to, co widzi, to faktycznie rzeźby. A potem postukał ostrożnie jeden z rzekomych posągów.

– Nie wiem dokładnie, jak to robił. Tu są jakieś wanny, widzi pan? W środku, w tamtych szklanych balonach coś, co jest przezroczyste jak woda, ale zastyga niczym żywica. Moczył zwłoki, potem ustawiał kształty, ciął, zszywał, wywlekał narządy. A ta jego szklana woda powoli zastygała i powstawały rzeźby. Gdyby wynalazł to ktoś godny człowieczeństwa, taka rzecz mogłaby być bardzo pożyteczna. Można by tego używać do badań przyrodniczych albo medycznych. Można by konserwować przedmioty. Ale ta tajemnica przepadnie razem z nim. Ja nawet tego nie dotknę.

Dourville milczał i wciąż patrzył na młodziutką, ładną pastereczkę, spowitą w peplum i trzymającą na dłoni własne oczy. Milczał i czuł, jak zaciskają mu się szczęki.

– A teraz nauka – oznajmił Lacroix sucho. – To zabolało mnie najbardziej. Człowiek religijny zobaczy tu drwinę z własnego uczucia i wiary. Artysta ze swojej sztuki. Pan sam, mistrzu, znajdzie tu własne rzemiosło obrócone w okrutną zabawkę. Ja zobaczyłem małpowaną wiedzę.

Pchnął wielkie, rzeźbione odrzwia i wszedł do następnego pomieszczenia. Obszedł ściany, zapalając świece.

– Badał naturę ludzką – oznajmił. – Umiejętnie. Za pomocą eksperymentu. Robił notatki. Nie czytałem ich dotąd dokładnie. I tak, odkąd tu wszedłem pierwszy raz, zażywam już czterdzieści kropli nalewki z laudanum dziennie. To, co pan tu widzi, to preparaty naukowe. Skatalogowane, opisane i zakonserwowane w słojach. Ja tak trzymam żaby i jaszczurki, on trzymał dzieci. Tutaj oczy. A to w gablotach to nie są motyle. To uszy. Szukał prawidłowości, jakby klasyfikował gatunki. To jednak drobiazg. Nie rozumiem jednak przeznaczenia tych urządzeń. Podejrzewam, że pan mi wyjaśni.

Dourville przyjrzał się maszynom, przeszedł się po pomieszczeniu, czasem poruszył jakąś dźwignię, śledząc liny i wielokrążki pod sufitem.

– Nie wie pan, czy zawsze znikały pojedyncze dziewczęta i dzieci?

– Nie. Kilka razy młode matki, nawet z kilkorgiem dzieci, rodzeństwo, kiedyś młodzieniec z dziewczyną, paru mężczyzn w sile wieku, dwa razy razem z dziećmi. Przepadały też stare baby, różnie.

– Widzi pan to urządzenie? To szubienica dwuramienna. Dość sadystyczna, sądząc po węźle sznura. Do tego zapadnia otwiera się powoli. Nie skręci karku. Udusi. Nie w tym rzecz. W tej klatce mógł zamknąć matkę, a na szafocie stawiał jej dzieci. Widzi pan tę dźwignię? Albo jedna zapadnia, albo druga, albo obie. Kazał jej wybierać, które dziecko ma zginąć, a które być może ocaleje. Nie mogła czekać, bo tutaj przesypywał się piasek. Kiedy się skończył, otwierały się obydwie zapadnie. Mogła zablokować tylko jedną. Albo proszę spojrzeć teraz, jak wysoko jest pętla. Stawiał tu człowieka, a na jego karku drugiego. Kiedy pierwszy upadł albo się poruszył, ten, którego miał na ramionach, zapewne mu bliski, musiał zawisnąć. A poruszyć się prędzej czy później musiał, bowiem stał na tych kolcach. Jak pan powiedział, badał naturę ludzką. Charakter i siłę uczuć. Miłości, oddania. Większość tych urządzeń działa w ten sposób, ale są też zwyczajne narzędzia tortur. Klasyka. Objaśnić? To, na przykład, jest bocian. Zwykłe sztaby i kajdany, ale dość zakuć w to człowieka, by w krótkim czasie cierpiał na potworne skurcze mięśni. To but hiszpański, ale bardzo mały. I te wszystkie klatki. Były po to, by ofiary musiały patrzeć na mękę najbliższych.

– Prowadził tu wiwisekcje – powiedział Lacroix. – I wszystko sobie notował. Naturalista. Widziałem dość.

– Co pan z tym zrobi?

– Już rozmawiałem z prefektem. Część ciał oddamy rodzinom i wyprawimy pochówek. Zaś ci obróceni w rzeźby... Sprowadzimy tu kapłana, który przeprowadzi potrzebne obrzędy, pochowamy ich gdzieś po kryjomu, a potem wysadzimy cały zamek prochem.

– Kapłan? Obrzędy? Zrobił się pan religijny, doktorze?

– Nie wiem, czy zacząłem wierzyć w Boga. Za to w diabła na pewno.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Wywiad
Ludzie listy piszą
Konkurs
Galeria
K. Night Coleman
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
Piotr K. Schmidtke
Idaho
W. Świdziniewski
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
J. Świętochowski
J. Świętochowski
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Adam Cebula
M. Koczańska
Krzysztof Kochański
Altea Leszczyńska
Anna Kańtoch
Anna Marcewicz
Aleksandra Zielińska
Richard A. Antonius
Paul Kearney
Jaqueline Carey
Jacek Piekara
J. Grzędowicz
 
< 39 >