numer XLIII - grudzień 2004
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 05>>>

 

Recenzje

 

 


Kill Claus. O pożytkach Herbatki z arszenikiem.

 

Śmierć zabiera w końcu wszystkich. Nawet bogów. Niektórzy, czyli nie wszyscy, mają to szczęście, że czekają na Mrocznego Kosiarza bardzo długo. Część spośród tych wybrańców ma również pecha, bo postronni postanawiają przyspieszyć ich zgon. Tym zajmuje się w Świecie Dysku Gildia Skrytobójców. Prosperuje świetnie, co dowodzi słuszności tezy, że ludzkość jako taka jest bardzo niecierpliwa. Zwłaszcza, jeśli chodzi o śmierć kogoś innego.

Jednych inhumować (to bardzo eleganckie określenie skrytobójcy zdecydowanie przedkładają nad takie banały jak „zabić”, „zamordować” etc. – w końcu są gentlemenami) łatwiej, innych trudniej, ale na każdego jest sposób, jak dowodzi bogate doświadczenie zawodowe przekazywane z pokolenia na pokolenie. Im większe wyzwanie, tym większa chwała tego, kto mu podoła. O stanie konta nie wspominając. Tuż przed Nocą Strzeżenia Wiedźm pojawia się wyjątkowe zlecenie: cel to „Grubas”, znany powszechnie jako Wiedźmikołaj. Został wyceniony na cztery miliony dolarów. Takich zadań po prostu się nie odrzuca. Ale zawsze można je zepchnąć na czarną owcę gildii, będącą wszystkim solą w oku. I tak oto przed szansą na wybudowanie sobie w pamięci przyszłych generacji skrytobójców pomnika trwalszego niż ze spiżu staje pan Herbatka. Człowiek, który patrzy na rzeczy inaczej niż inni. I którego absolutnie nikt nie będzie żałował, jeśli mu się nie powiedzie. Wymyślił, jak inhumować Wiedźmikołaja. Zastanawiał się nad tym w wolnym czasie. Ot, takie nieszkodliwe hobby.

W wyniku jego działań, w Noc Strzeżenia Wiedźm ktoś musi przejąć zwolnione przez Grubasa stanowisko. Robi to antropomorficzna personifikacja o bardzo rozwiniętym poczuciu odpowiedzialności i najlepszych chęciach. Tylko HO, HO, HO nie bardzo jej wychodzi. Wiedźmikołaj musi wrócić. Inaczej już nigdy nie wzejdzie słońce.

Nawet ja, zagorzała wielbicielka, muszę przyznać, że seria Świata Dysku jest bardzo nierówna. Obok prawdziwych humorystyczno-filozoficznych perełek zdarzają się tomy, w których wyraźnie widać, że autorowi zabrakło może nie pomysłu, bo tych wyobraźnia Pratchetta jest prawdziwą kopalnią, ale entuzjazmu niezbędnego do jego zupełnego wykorzystania. Poprzedni tom „podcyklu” o Śmierci, Muzyka duszy, należał do tej ostatniej kategorii. Dlatego też po Wiedźmikołaja sięgałam z pewną obawą, która, na szczęście, okazała się całkowicie bezpodstawna. Powiem więcej, Wiedźmikołaj bezapelacyjnie zdetronizował Morta, który dotychczas zajmował pierwsze miejsce w moim prywatnym Dyskowym rankingu.

Przede wszystkim sam Śmierć po raz pierwszy od dłuższego czasu odgrywa bardzo znaczącą rolę, a to moja ulubiona postać w cyklu. Została znakomicie skonstruowana – jest kompilacją pragnienia, które chciałaby zrealizować (człowieczeństwo) i nieporadności wobec rzeczy i zjawisk, których, mimo starań i trylionów lat nieustannych obserwacji, nie może zrozumieć, takich jak metafora, aluzja, czy zasada działania klamki. W swoich filozoficznych rozterkach, między młotem marzeń a kowadłem obowiązku, Śmierć jest, paradoksalnie, bardziej ludzki od większości ludzi. Pobudza do refleksji nad kondycją ludzkości, która w swoim zadufaniu przestała wierzyć w Wiedźmikołaja. I samorzutnie podejmuje się kolejnego obowiązku – chce jej przypomnieć, jaka jest prawdziwa wartość wiary. I wskrzesić ducha Strzeżenia Wiedźm, którego uosobieniem jest Wiedźmikołaj. Nawet za cenę powożenia zaprzęgiem świń, przywiązania poduszki w miejsce, gdzie każdy śmiertelnik ma brzuch i kontaktu z dziećmi, które go przerażają.

Po raz pierwszy Śmierć ma godnego rywala. Zwykle czarne charaktery Świata Dysku mają porażkę wypisaną na twarzach, bo i tak z góry wiadomo, że zakończenie musi być szczęśliwe. Taka jest ideowa konstrukcja tego uniwersum. Ale pan Herbatka jest wyjątkowy pod każdym względem. Choć nie imponuje konstrukcją fizyczną, tak ważną u skrytobójcy, a nawet więcej, jest ułomny (szklane oko), nie pozwala sobą pogardzać. Nie zabiega też o przyjaciół. Woli budzić przerażenie. Jego umysł podąża nietypowymi ścieżkami (szczerze mówiąc możliwe, że często zbacza na manowce) i podpowiada mu rozwiązania, które ktoś bardziej typowy bez namysłu by odrzucił z tak błahych pobudek jak litość, moralność, czy dobry smak (kryterium podstawowe dla skrytobójcy – dlatego pan Herbatka został czarną owcą gildii – inhumował bardzo nieestetycznie). Być może dlatego inni, bardziej ograniczeni ludzie, czują się nieswojo podczas samej rozmowy z nim. Zwyczajnie nie są pewni, czy dożyją jej końca. Brak uprzedzeń okazuje się jednak przydatny. Na przykład wtedy, kiedy trzeba zabić kogoś, kto fizycznie nie istnieje.

Jednego tylko pan Herbatka nie uwzględnił w swoim rachunku – wnuczki Śmierci, Susan Sto Helit, córki Morta i Ysabell. Ona również ma pewien problem. Obciążenie genetyczne. Nie jest łatwo negować istnienia jedynego żyjącego krewnego – zwłaszcza jeśli jest on Śmiercią, a kiedy porzuca obowiązki, rzeczywistość uznaje, że wszystko powinno zostać w rodzinie i trzeba wsiadać na absurdalnego latającego konia, chwytać idiotyczną kosę i doglądać metafizycznych żniw. Susan jest naprawdę zirytowana, kiedy po ponad roku spokojnego żywota guwernantki, urozmaicanego jedynie eliminowaniem dziecięcych strachów za pomocą pogrzebacza (używanego, żeby była jasność, na strachach, nie na dzieciach), znowu jej się TO przydarza. Dlatego nie daruje panu Herbatce. A skuteczność to jej cecha rodzinna.

Najważniejsza w Wiedźmikołaju jest jednak nie fabuła (swoją drogą ciekawa i wyjątkowo spójna). Jest on bardzo podobny do wspomnianego wcześniej Morta ze względu na ładunek filozoficzny, ale przebija go dojrzałością rozważań, które generalnie skupiają się wokół delikatnej sugestii, że być może to nie paskudny oraz zły skrytobójca z kompleksami i żądzą sławy zabił Wiedźmikołaja. Może zrobiliśmy to my sami, przehandlowując nieuchwytną świąteczną magię na kolorowe opakowanie, materialne do bólu? Choinki, ozdoby, kosztowne prezenty i dobroczynność na pokaz tak nas pochłaniają, że pozwalamy zamarznąć dziewczynce z zapałkami, bo na naszym stole zabrakło miejsca na dodatkowe nakrycie. Musiał się przecież zmieścić stroik. Nikt nie udaje, że prezenty przynosi jakiś żałosny, otyły jegomość z podejrzanie zaczerwienionym nosem, bo wszyscy, nawet małe dzieci, wiedzą, że to rodzice podkładają paczki pod sztucznym (ekologicznym) drzewkiem. Nikt więc nie pisze listów do nieistniejącego – wystarczy odpowiednio wcześniej poinstruować rodzinę. Nie czekamy na dźwięk dzwoneczków sań. Może właśnie dlatego się nie rozlega? A Wiedźmikołaj nie przychodzi, bo nie ma do kogo?

Pratchett wszystkie te aluzje podsuwa, nieznacznie, finezyjnie, ale zarazem tak, by na pewno nie umknęły odbiorcy. Pokrywa ja swoim charakterystycznym humorem, pokazując, jak niewiele wiary trzeba, by powołać do życia tak oryginalne byty jak bóg kaca. Jednak zarazem uświadamia, że bez tego minimum wiary przestają istnieć, zupełnie jak bogowie, że sami decydujemy, na co w naszym świecie jest miejsce i że trzeba podejmować te decyzje z nieco większą rozwagą. Oczywiście Wiedźmikołaj to nie kazanie mające nakłaniać do żalu za grzechy. To rzecz o hierarchii pragnień. Śmierć pragnie człowieczeństwa, Susan normalności, skrytobójcy pieniędzy, Audytorzy zagłady świata, a Wiedźmikołaj chce mieć do kogo przychodzić. A my? Czego pragniemy? Nie odpowiadajmy zbyt pochopnie. Zastanówmy się nad tym w te święta. Najlepiej przy lekturze najnowszej książki Pratchetta, wtedy na pewno nie będą to nudne i jałowe medytacje, ale świetna, choć nieco refleksyjna, rozrywka.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Terry Pratchett

Wiedźmikołaj

Tłum.: Piotr W. Cholewa

Prószyński i S-ka, 2004

Stron: 312

Cena: 29,90

 


Bo to zła kobieta była...

 

Po przeczytaniu Jehannette Izabeli Szolc, niemal natychmiast przypomniały mi się słowa wypowiedziane głosem niezapomnianego Bogusława Lindy z filmu Psy. W zasadzie starczyłyby na podsumowanie i recenzję wymienionej książki, ale obowiązek nakazuje mi myśl rozszerzyć.

Na okładce zamieszczono tekst opisowy: JEHANNETTE to opowieść o dziejach niezwykłych kobiet, które nie wahały się walczyć o swoją wolność i miłość – i płaciły za to najwyższą cenę. Przynajmniej początek tego opisu jest nad wyraz trafny. Ponieważ to jest opowieść. Jedna opowieść, za to w dwunastu wariantach, bo tyle utworów zamieszczono w zbiorze. Niech nas nie zmylą zmieniające się imiona bohaterów, a szczególnie bohaterek, to tylko sztafaż. Za każdym razem będziemy bowiem mieć do czynienia z tym samym stereotypem: kobieta, która pragnie czegoś innego niż przyrodzona jej z natury rola, to wiedźma skazana przez los na wieczny smutek i tragedię, na klęskę i potępienie. Bo to zła kobieta była.

Należy tutaj wspomnieć, że zbiór utworów Izabeli Szolc opisuje kobiety znane z historii lub literatury, np. Annę Boleyn, Joannę d’Arc, Izabelę Kastylijską czy... Lady Macbeth. Niestety, trudno je od siebie odróżnić, bo autorka ledwie je zarysowuje, niedbale i niewyraźnie – przez co przypominają one prototypy postaci i niewiele więcej. Poznajemy je zazwyczaj w jednym aspekcie – są pełne determinacji, przebiegłe i nie cofają się przed wykorzystaniem posiadanej władzy do realizacji swoich zamierzeń, czy też sięgnięcia w tym celu po magię. I tyle możemy się dowiedzieć – bardziej z twierdzeń autorki niż z rozwoju akcji. Przedstawione postaci niezwykle trudno jest umieścić w konkretnej epoce, ponieważ Izabela Szolc nie zniża się do choćby śladowego zaznaczenia czy opisu miejsc, przez co sprowadza tło do umownej i bardzo ubogiej dekoracji, nie mającej wielkiego znaczenia dla rozwoju akcji. W efekcie, choć pojawiają się imiona historyczne, odnosi się wrażenie, że wszystko dzieje się w mgliście nieokreślonej rzeczywistości nibylandu, gdzie postaci tylko przypadkowo noszą powszechnie znane nazwiska. Zresztą, każdy z tuzina epizodów toczy się w bardzo kameralnej atmosferze – głównie we wnętrzach, gdzie przebywają dwie, maksymalnie trzy osoby, których dialogi są motorem rozwoju wydarzeń.

Nieprzypadkowo nie używam w recenzji słowa „opowiadanie”, bo utwory zaprezentowane w zbiorze Jehannette trudno tak nazwać, a określenie „impresje” uważam za nadużycie. Ich dialogowa konstrukcja, umowność i charakter szkicowy bardziej niż opowieściowy, przywodzą mi na myśl powiązania z wczesnym dramatem – z tragedią antyczną lub dramatem elżbietańskim. Do antyku odsyła nas nie tylko powtarzalny jak refren temat – tragedia losu ambitnej i wybitnej (czytaj: zainteresowanej władzą, nie macierzyństwem) kobiety. To również konsekwentne zachowanie jedności miejsca – większość bowiem opowieści dzieje się we wnętrzach pałacu lub zamku, czasem w gospodzie lub w lochach. Wiemy o tym nie tyle z opisu, co raczej z didaskaliów. Autorka szybko zaznacza miejsce i przechodzi do dialogu. Jak już wspomniałam, na scenie pojawiają się dwie, maksymalnie trzy dramatis personae i rozmawiają. Czasem łapałam się podczas lektury na podświadomym oczekiwaniu, że za moment akcję skomentuje chór, opowieść bowiem rozwijała się patetycznie i sięgała wysokich do nieprzytomności rejestrów. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że postaci grają, stojąc na koturnach w jednoznacznych maskach. Gdyby nie brak jedności czasu i dekoracje, mogłabym mieć wrażenie, że czytam tekst nawiązujący bezpośrednio do starożytnych tragików. Do sztuk teatralnych epoki elżbietańskiej natomiast odnieść można nawiązanie do motywów szekspirowskich oraz zastosowanie fantastyki – magii. Magii kobiecej, jak sugeruje Izabela Szolc, czyli magii związanej z seksem i płodnością. I z niczym więcej, dodam.

Wszystko to jednak rozważania teoretyczno-literackie, a całość sprowadza się do nużących stereotypów postaci i zdarzeń ujętych w formę scenopisu, i to scenopisu mocno chaotycznego. Chociaż bowiem Izabela Szolc konsekwentnie unika partii narracyjnych na rzecz dialogu, jednak nie stara się wcale ułatwić czytelnikowi śledzenia rozwoju akcji. Przy tak ograniczonej liczbie postaci dialog nie powinien sprawiać kłopotów, a jednak często nie wiadomo, kto i do kogo mówi. To już nie jest autorska metoda twórcza czy wyjątkowy styl, to zwyczajna niedbałość i niechlujność. Przy dominującym wrażeniu uproszczenia i spłaszczenia treści, jest to niedoróbka, która miejsca mieć nie powinna.

Warto się jeszcze na chwilę zatrzymać przy stylu i języku utworów. W zasadzie tutaj jest znośnie, zdania zbudowane są sprawnie i nieźle rysują nastrój – statyczny, ale jednak nastrój mroku i grozy. Od czasu do czasu tylko pojawiają się „kwiatki”, np. gdy w lochach Inkwizycji Izabela Kastylijska w rozmowie z Torquemadą stwierdza: „Pogadaj z królem o tych bzdetach” – tego rodzaju nowomowa wprowadza niezamierzony efekt komiczny do atmosfery opowieści. Nie urzekają też specjalnie opisy aktów płciowych – sporo w nich ginekologii i uproszczeń, nijak nie kojarzących się z miłością i namiętnością, która ponoć ma przyświecać utworom, więcej tu fizjologii, pasującej za to do dworskich intryg. Magia zaznaczona jest marginalnie, co akurat uważam za dobre posunięcie – odniesienia do starych guseł, satanizm, przepowiednie Nostradamusa – ta magia sprawia realistyczne wrażenie, nie kieruje myśli odbiorcy na tor fantasy i zawieszania niewiary, lecz w kierunku skojarzeń niemal historycznych.

Generalnie jednak oceniam zbiór opowiadań Izabeli Szolc nisko. Brak wyraźniejszego świata przedstawionego, konturowe i koturnowe, stereotypowe postaci bohaterów, o których przynależności do ludzkiego gatunku świadczyć mogą jedynie sceny kopulacji, nużący i jednostajny patos oraz męcząca powtarzalność motywu tragicznego losu kobiety marzącej o władzy i miłości, z magią na nieokreślonym tle historyczno-literackim, a to wszystko w dwunastu odsłonach – tak podsumowałabym Jehannette. Nie wystarczyło sił lub czasu, by pokusić się o bardziej zróżnicowaną i ciekawszą realizację pomysłu, by sportretować nietuzinkowe postaci kobiet w ujęciu magiczno-historycznym. Miały być kobiety w historii, a wyszła historia kobiety. Do tego historia za bardzo schematyczna, za bardzo statyczna, za bardzo umowna – a na dokładkę autorka postanowiła torturować czytelnika nieustannym lamentem.

W tyle czaszki złośliwie tłucze się skojarzenie z brazylijskim serialem obyczajowym, gdzie stosowane są podobne środki wyrazu, ale ponieważ tutaj mamy do czynienia tylko z dwunastoma odcinkami, więc może to asocjacja za daleko posunięta...

Za to książka Izabeli Szolc kojarzy mi się nieodmiennie ze zmarnowaną okazją. Może to skrzywienie marketingowe, ale nie potrafię się uwolnić od wrażenia, że wydano ją, nie przykładając należytej wagi do drobiazgów. Zaczyna się od tytułu zbioru, od otwarcia, wizytówki, polaryzującej skojarzenia odbiorcy na treść całości. Tytuł, jako że czytałam wcześniej publikowane opowiadanie, początkowo przywodził mi na myśl powieść o Joannie d’Arc. Nie pomogły niektóre mylące zapowiedzi, określające zbiór mianem powieści właśnie, choć to ani wina autorki, ani wydawnictwa. A jednak pozostaje wrażenie, że marketingowi i pomysłowi kreatywnemu nie było razem po drodze. W spisie treści pojawiają się np. Krzyż i wąż, Krwiożerczy pies, Dance macabre, Zbrodnie serca... Każdy z tych nagłówków mogłoby się nadać na tytuł zbioru o wiele bardziej pojemny niż tylko imię budujące skojarzenia z bohaterką jednego z utworów. Redakcja też mogłaby bez specjalnego wysiłku wytrzebić irytujący bałagan dialogów i językowe potknięcia, choć raczej przydałoby się przede wszystkim więcej uwagi ze strony autorki i pracy nad egzekucją kreatywną, ale o tym już napisałam. Jak zwykle pojawia się również drażniąca maniera zamieszczania spisu treści nie na końcu, lecz przed reklamami – fragmentami innych publikacji wydawnictwa, co utrudnia do niego dostęp. Jak zawsze: mała rzecz, a wkur...rza.

Pozostaje jedynie w podsumowaniu odpowiedzieć na pytanie: warto przeczytać? Odradzam... Chyba, że dysponuje się nadmiarem wolnego czasu i brakiem bardziej interesujących propozycji na jego spędzenie lub cierpi się na permanentną bezsenność.

 

Małgorzata Koczańska

 

Izabela Szolc

Jehannette

RUNA, 2004

Stron: 304

Cena: 27,50

 


Niezwykły smak herbaty

 

Herbata z kwiatem paproci to w zasadzie pierwsze polskie – nie tylko stworzone przez Polaka, ale i rozgrywające się w Polsce – urban fantasy z prawdziwego zdarzenia. Nie tak dawno czytelnicy mieli możliwość zapoznania się z ciekawą Basztą czarownic Kochańskiego, która również przynależy do tego nurtu literatury fantastycznej, niemniej jednak jej autor nie zakorzenił warstwy fabularnej książki w starych wierzeniach charakterystycznych dla naszych rejonów.

Michał Studniarek wykonał kawał dobrej roboty adaptując „baśń miejską” do polskich realiów. Bohaterami są istoty ze słowiańskich podań i legend. Niejako przy okazji, istotną cechą rodzimych elfów jest jawna niechęć do stworów z mitologii skandynawskiej lub celtyckiej. Nazywają ich „importami”, oskarżają o odbieranie zainteresowania śmiertelników i w ogóle należnego miejsca w kulturze. Inny interesujący aspekt powieści to wplecenie weń elementów cyberpunkowych. Ten sztafaż podkreśla ponury rys fabuły, ukazując swoisty konflikt między czarami, a rzeczywistością, która je wyklucza – jedynymi dopuszczalnymi „czarami” jest coraz lepsza technologia.

Co stanowi kanwę opowieści? Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości – mniej więcej za 20-30 lat. Domowikom, południcom, leszym i innym nie wiedzie się najlepiej. Do XIX wieku wszystko wydawało się w porządku. Żyli na łonie przyrody oraz wśród ludzi i choć coraz mniej potrzebni śmiertelnikom, przynajmniej nie wadzili nikomu. Niestety, nagle okazało się, że nadchodzą przykre zmiany. Coraz trudniej było używać magicznych zdolności i utrzymać niezmieniony wygląd. By przeżyć, musieli przybrać widzialną postać, narażając się na agresję ludzi nienawykłych do oglądania stworów o trzech nogach i innych kontrowersyjnych fragmentach ciała. Cywilizacja i brak wyobraźni zaczęły niszczyć tkankę baśniowego świata.

Król Oberon umknął z częścią istot na Tamtą Stronę, lecz jego małżonka Goplana zdecydowała się pozostać ze swym dworem na miejscu. Do trwałości owej decyzji przyczyniła się kłótnia z mężem... Na skutek której bramy Tamtej Strony zostały zatrzaśnięte przed nosem Pani i jej wiernych poddanych. Odtąd królowa, wraz ze swymi towarzyszami, nieustannie boryka się z problemem nadmiernego uczłowieczenia. Ich życie zmieniło się w nędzną wegetację – stali się zaledwie cieniem samych siebie.

Akcja ma początek w herbaciarni. Tam poznajemy głównego bohatera – Adama Chorsa, dziennikarza zajmującego się ekonomicznymi analizami dla jednego z warszawskich tygodników i amatora dobrej, oryginalnej herbaty. Przez przypadek otrzymuje nie tę mieszankę, którą zamówił. Okazuje się, że receptura stanowi własność pewnej kobiety, również stałej bywalczyni lokalu. Tajemnicza kobieta prosi Adama o przysługę. Życzy sobie, ni mniej ni więcej, tylko by dostarczył kwiat paproci... Niezbędny składnik herbacianej mieszanki. Oczywiście jest to Goplana we własnej osobie.

Adam zyskuje dostęp do świata ukrytego przed wzrokiem większości ludzi. Wkrótce bierze udział w kryminalnej intrydze i zaprzyjaźnia się z „elfami”. Magiczny lud nie przepada za tym określeniem, lecz dla ułatwienia będę ich tak nazywać (zresztą bohater książki postąpił podobnie). Nasz dziennikarz postanawia pomóc im przetrwać i jednocześnie uniknąć zmiany. Naturalnie z początku nie był w stanie uwierzyć w prawdziwość rewelacji, które przyszło mu usłyszeć i zobaczyć – nawet brodzenie w kwitnących (!) paprociach uznał za efekt zaserwowanego narkotyku lub wyjątkowo precyzyjnie przygotowane reality show... Wkrótce zmuszony jest przynajmniej chwilowo założyć, że to wszystko prawda, choć podejrzenie o mistrzowską blagę wciąż powraca. W końcu jest logicznie myślącym, nastawionym na tropienie sensacji dziennikarzem. Właśnie owo dziennikarskie podejście do tematu skłania go do działania. Dochodzi do wniosku, że przynajmniej będzie miał ciekawą historię. Niestety przekonuje się, że nie da się jej wykorzystać – jest zbyt prawdziwa, a któż w końcu w wieku twardego rozumu, pieniądza i techniki, uwierzy w bajki o skrzatach, czy innych „krasnoludkach”?

To stanowi główny problem poruszony w książce. Niewątpliwie jedną z miar atrakcyjności fantastycznych wizji jest obserwacja świata wokół, która weryfikuje tę wizję i pozwala stwierdzić na przykład, na ile trafnie analizuje, co dzieje się z ludźmi. W tym przypadku widzimy całkiem prawdopodobną wersję bliskiej przyszłości (można nawet zaryzykować twierdzenie, iż to już się stało), gdzie rządzą wszechobecne korporacje, zmieniające pracowników w „roboty” i nawet „wolne zawody” rzadko pozostają ostoją wolności. Wyobraźnia i sztuka traktowane są jako coś stricte komercyjnego – rozrywkę dla mas albo żer dla snobów. Nie ma miejsca na radość, różnorodność gustów i niewymuszoną oryginalność. Nie ma miejsca na nieskrępowaną wyobraźnię. Nic dziwnego, że istoty, które funkcjonują gdzieś na pograniczu jawy i snu, w materii legend, przestały posiadać rację bytu i aby przetrwać, zaczęły rozpaczliwie dążyć do zrozumienia nowego świata, by się doń dostosować. Najsmutniejsze, iż dostosowanie oznacza śmierć.

Autor nie stara się tworzyć tu skomplikowanej metafory – rzecz jest podana niejako na talerzu – „elfy” inspirowały ludzi, a gdy się uczłowieczą, któż tego dokona? Co stanie się z ludźmi w rzeczywistości bez baśni, legend i nadziei? Jeżeli „człowieczeństwo” oznacza posiadanie nadziei, to być może ludzie pozbawieni odrobiny „cudowności” przestaną być ludźmi – świat zapełnią wymęczone, pozbawione „duszy” organiczne maszyny. Zachwiana równowaga między codziennością a mitem nikomu nie służy.

Bohater wykreowany przez Studniarka ma za zadanie ucieleśniać ideały buntu przeciwko dehumanizacji i wtłoczeniu w tryby wielkiej korporacyjnej machiny, a zarazem posiadać zdrowy rozsądek. Nie jest jakimś nawiedzonym zwolennikiem „powrotu do natury”, czy innego rodzaju Don Kichotem – to dziennikarz lawirujący pomiędzy trybami owej machiny. Żyje od zlecenia do zlecenia, stara się trzymać resztek tego, co wiąże się z „wolnym zawodem” – posiadać odrobinę niezależności. Gardzi braćmi, którzy stali się „trybikami” napędzającymi korporację.

Należy powiedzieć, że to bardzo obiecująca podstawa dla naprawdę barwnej, mającej wiele do powiedzenia, postaci i, niestety, autor wykazał pewne braki kondycyjne. Być może prezentuję jedynie swoje wrażenie, a nie obiektywne spostrzeżenie, ale bohater przypomina nieco sztuczny konstrukt, a nie żywego człowieka. Można się było spodziewać czego innego, po opozycji do korporacyjnych robocików. Jak na mój gust jest za bardzo „spokojny” – popada w refleksje tam, gdzie „żywy człowiek” urżnąłby się w trupa, nafaszerował pigułkami na uspokojenie, albo... straszliwie ucieszył. Poza tym wykazuje naprawdę wielkie niezdecydowanie w podstawowej przecież kwestii – czy oddać się tej aferze duszą i ciałem, czy też lepiej nie. No i byłoby całkowicie zrozumiałe, gdyby stwierdził, że „jednak nie”. Zamiast wyboru opcji, przez dłuższy czas podejmuje ryzykowne dla zdrowia psychicznego działanie – stara się tkwić jedną nogą na suchym lądzie racjonalnego myślenia, a drugą tonie w bagnie zmartwychwstałej legendy, co wymyka się rozumowi. A jest to niezłe bagno – kłótnia małżonków ma fatalne skutki dla mnóstwa elfów, w dodatku okazuje się, że Oberon zamierza... wrócić z Tamtej Strony. Jak wieść gminna niesie, nie należy do miłych facetów i ma wielki żal do ludzi...

Wspomniałam, że Chors zachował zdrowy rozsądek, co pozornie tłumaczy niewiarę, ale właśnie owa cecha winna wpłynąć na śmielszą decyzję. Wręcz sama logika pokazuje, że dla kogoś takiego jak Adam Chors możliwość popracowania na rzecz magicznego ludu jest warta każdego grzechu i narażenia własnej skóry. Jest racjonalistą, który ma do czynienia z nieracjonalnymi wydarzeniami. Okazują się one faktami, nie fikcją chorego umysłu, a mogą to wytłumaczyć jedynie czary. Paradoksalnie – racjonalność powinna pomóc mu szybko uwierzyć. Gdy nasz bohater wciąż marudzi, czytelnicy mają prawo poczuć się nieco zirytowani. Chors jest zdegustowany banalnym, „korpowatym” otoczeniem, dla którego kasa jest priorytetem, a tu proszę – oto coś barwnego, niezwykłego. No i nareszcie można zrobić coś ważniejszego od ekonomicznych zestawień – uratować wiele istnień, a nawet cały świat, zostać bohaterem! Całe szczęście, że główna postać posiada choć jedną charakterystyczną cechę – przysłowiową „ciekawość pismaka”, która w końcu umożliwiła udział w magicznej aferze. Cecha niby sztampowa, lecz nic lepiej nie nakręca akcji. Być może irytowanie czytelników było zamierzone, żeby pokazać jak głupią rzeczą jest wątpić i odrzucać baśń, która sama pcha się pod nos...

Za to autor bardzo dobrze zobrazował same elfy i ich problem, to, co się z nimi dzieje w banalnej, okrutnej rzeczywistości. Obraz tych istot jest dość pesymistyczny, aż chce się rzec – jaka Polska – takie elfy, wszyscy mają to, o co się prosili. Zastanawiając się nad przyczyną upadku magicznego ludku, Studniarek snuje tym samym własną refleksję na temat człowieka zakleszczonego w problemy XXI wieku. Przede wszystkim doskwiera pogoń za karierą i pieniądzem (osławiony „wyścig szczurów”), rozpaczliwy brak czasu, zobojętnienie, poszukiwanie rozrywki i używek. Zawiera w książce charakterystyczną dla sztafażu cyberpunka kwestię narkotyków. Ich obecność nie jest niczym dziwnym – w pracy trzeba sprawniej działać, po pracy skutecznie się zrelaksować i „odpłynąć”. Elfy również potrzebują dragów, żeby zapomnieć o bagnie wokół, poczuć się choć przez chwilę lepiej, jak dawniej – odzyskać złudzenie potęgi. Po to piją herbatę z kwiatem paproci. Smutny koniec legendy – nadnaturalne słowiańskie istoty stały się już bardzo ludzkie w tragiczny sposób. Pozbawione źródła mocy (dostępu do tamtej Strony) elfy potrzebują używek. Podobny zabieg do tego, który wykonała wcześniej Maja Lidia Kossakowska – anioły pozbawione obecności Pana (swojego źródła mocy) narkotyzują się wodą z Lourdes.

Rodzi się pytanie, co jest źródłem mocy dla człowieka? Może szczęście. Ale czym ono jest? Może to po prostu umiejętność dostrzegania magii i barw życia, ot choćby niezwykłego smaku tajemniczej herbacianej mieszanki.

Warto wspomnieć, że akcja powieści dzieje się w Warszawie. Stolica została przedstawiona ciekawie i w sumie bardzo ciepło. Wiele osób twierdzi, że to brzydkie, pozbawione stylu i klimatu miasto, cóż... niby o gustach się nie dyskutuje, lecz sądzę, że mylą się i koniec. Dość jednak osobistych wynurzeń. Autorowi udało się przywołać klimat zarówno korporacyjnych, strzeżonych osiedli (są już takie), knajpek na Starym Mieście i Powiśla pełnego meneli, wyglądających nieraz w taki sposób, że bez trudu można posądzić ich o przybycie z Tamtej Strony. Michał Studniarek wspomniał przy okazji jednego z konwentów, iż poszczególne miejsca są opisane na tyle dokładnie, że jego książka może służyć jako przewodnik. Potwierdzam (choć na wszelki wypadek nie szukałam baru „Balladyna”).

Perypetie bohatera i jego przyjaciela domowika Rumcajsa (a także pewnego tajemniczego konesera herbaty) są opisane ze swadą i poczuciem humoru. Autor puszcza perskie oko do czytelników – osobiście nieraz żartowałam odnośnie tego, czy przypadkiem jakiś dziwaczny lump nie należy do Obcych, albo nie przybył z innego wymiaru. Ogromną zaletę stanowi wspominane już pozornie karkołomne połączenie słowiańskiej magii i cyberpunka. Mam ulotne skojarzenia z Shadowrunem (Michał Studniarek współpracował przy polskiej edycji oraz tworzył opowiadania dziejące się w tym świecie), który to system RPG kreuje rzeczywistość opartą na podobnych założeniach – tam jednak elfy, krasnoludy i trolle (czyli „importy”) paradują sobie na porządku dziennym wespół z ludźmi jako normalni obywatele.

Siłę napędową tego utworu stanowi konflikt między światem, który jest bastionem techniki, wypranym z wszelkiego romantyzmu, a baśniową, coraz bardziej delikatną materią innej rzeczywistości, konfrontacja pomiędzy starymi wierzeniami a przyszłością, gdzie istnieje jedna religia – kariera. Na szczęście tworząc fabułę, autor ustrzegł się szablonu i dał trochę nadziei na pozytywne rozwiązanie.

Książka, choć nakłania do refleksji nad sposobem życia, niepożądanymi zmianami w otoczeniu i rosnącej obojętności na wszelka możliwą „niezwykłość”, czyni to w sposób łatwy, miły i przyjemny. Był to potencjalny materiał również na filozoficzną przypowieść, ale dostaliśmy wartką, ciekawą, a zarazem niezbyt skomplikowaną historię. I też bardzo dobrze. Momentami jest nieco zbyt „filmowa”, co ma uzasadnienie w tym, że elfy z Tamtej Strony uczą się o współczesnym świecie z filmów, jednak nie do końca tłumaczy dlaczego nagle poczynaniami Adama, człowieka przecież, zaczynają rządzić prawidła rodem z kina. To oraz kwestia osobowości głównego bohatera stanowią pewne mankamenty, jednak nie zabijają przyjemności czytania.

Chwilami odnosi się także wrażenie, że historia jest zbyt „skondensowana”, pewne sceny i partie dialogowe są niepotrzebne, lecz temat niezaprzeczalnie fascynuje, a akcja wciąga. Na pewno jest to dobry, solidny debiut, który zapowiada interesujące powieści w przyszłości. Słowem, książka godna polecenia – tej herbaty warto spróbować.

 

Joanna Kułakowska

 

Michał Studniarek

Herbata z kwiatem paproci

RUNA 2004

Stron: 335

Cena: 25,50

 


Bo gdy "Tatuniek" tonął to też orkiestra grała.

 

Fil marzy o stworzeniu raju na ziemi. Sonia marzy o Filu. Dama z sąsiedniego stolika udaje, że nie podsłuchuje. Kulturalny, jak każdy kaowiec, dwoi się i troi, robiąc z siebie idiotę. Bal kapitański na transatlantyku „Tatuniek” trwa w najlepsze i dotrwałby szczęśliwie do jutrzejszego kaca, gdyby kapitan nie znalazł szklanego oka. Nigdy nie dowiemy się, dlaczego ten, wydawałoby się, doświadczony marynarz postanowił odnaleźć właściciela, zamiast schować znalezisko do kieszeni lub wkopać je pod najbliższy mebel. Zresztą, jakie to ma teraz znaczenie? Ważne, że poszukiwania zapoczątkowały łańcuch niewiarygodnych wydarzeń, z udziałem tych i innych bohaterów. Nie osądzajmy jednak kapitana zbyt surowo, to naprawdę nie jego wina, że „Tatuniek” zatonął. Po prostu Latarnik, jak zwykle, zaniedbywał obowiązki służbowe. Potem, no cóż? Potem, w myśl zaleceń Hitchcocka napięcie mogło tylko rosnąć.

Rozbitkowie w pływającej stodole, skrzypek na dachu (stodoły), Trójkąt Wermudzki, Perskie Oko (nie mylić ze szklanym), oficjele, libertyński markiz rodzimego chowu, odrzutowa fura, Gapowicz – dyktator, kanibale na odwyku, zliofilizowany wujaszek, kopalnia w wychodku, kradzież kontynentu oraz samowola budowlana, czyli rozbudowa wyspy bez wymaganych zezwoleń. Ta wyliczanka nie wyczerpuje całej treści Oka Zbigniewa Batki

Oko to książka, którą bardzo trudno zaklasyfikować. Zawiera w sobie mnogość gatunków literackich. Jest fantastyką, powieścią przygodową, obyczajową, sensacyjną, opowieścią grozy, a nawet romansem. Jest poważną groteską i niepoważnym moralitetem. Ta „wielość w jednym”, u niewprawnego autora powodująca katastrofę wydawniczą, w przypadku Oka zdała egzamin celująco. Czytelnik, ceniący sobie słowne zabawy, lubiący doszukiwać się w tekście drugiego albo i trzeciego dna będzie lekturą usatysfakcjonowany. Bowiem książka, napisana pozornie lekkim językiem, któremu patronują Słonimski z Tuwimem, treści zawiera bynajmniej nie purnonsensowe. Pełno w niej odniesień literackich, kulturowych ze szczególnym uwzględnieniem specyfiki rodzimej. Bohaterowie, którzy na wstępie jawią się czytelnikowi jako typy konkretnych osobowości, okazują się być nie do końca określeni i poznani. Są pełni sprzeczności. Jak Kulturalny, z którego wyłazi zawistne, krwiożercze chamstwo czy Szaterhandowa, znajdująca wyjście z każdej sytuacji „superwomanka”, skrycie marząca o zdobyciu męża. Miejsca i sytuacje, w jakich znajdują się Fil i spółka, mimo fantastycznej otoczki, nie są wydumane. Wystarczy rozejrzeć się dookoła, poczytać gazety, aby dojść do wniosku, że autor jest osobnikiem wręcz pozbawionym wyobraźni, który potrafi opisywać tylko to, co można dotknąć. Chociaż nie. Zbigniew Batko na pewno wymyślił gospodarza schroniska „Perskie Oko”, bo taka kreatura musi być postacią fikcyjną. Taką mam nadzieję.

Zalety książki, dla wielu czytelników, będą jej wadami. Dlatego lojalnie uprzedzam i informuję wszystkich, którzy: czytają książki, które mogą im się przydać w pracy/szkole, a nie z potrzeby ducha; traktują poszerzanie wiedzy jako stopień do kariery; twierdzą, że nie mają czasu na czytanie; nie widzą potrzeby „zaśmiecania umysłu” duperelami w rodzaju Kandyda czy innego Rewizora – To nie jest książka dla was! Włączcie telewizor.

 

Dorota Pacyńska

 

Zbigniew Batko

Oko

Supernowa, 2004

Stron: 240

Cena: 22,50

 


Opcja raczej zerowa

 

Ciężka jest dola autorów polityczno-szpiegowskich thrillerów. A wszystko z powodu nieprzewidywalności. Znajdzie sobie człowiek dyktatora, zdawałoby się solidnego i wzbudzającego zaufanie. Przepojonego nienawiścią do prawdziwej demokracji, american dream, wolnej konkurencji, hamburgerów i czego tam jeszcze. Takiego, który w czytelnikach wzbudza grozę i nienawiść, co powinno sprawić, że powieść połykać będą z wypiekami na twarzy.

Pozostaje fabuła.

Cóż, fabuła rządzi się regułami gatunku. Agent operacyjny CIA, niejaki Mitch Rapp wyrusza w misję do Niemiec. W obronie prawdziwej demokracji etc. musi wyeliminować przemysłowca, który łamie embargo i w ten sposób pomaga budować tajny program nuklearny jednego z państw arabskich. Ale, jak to zwykle w powieściach tego typu bywa, gdzieś kryje się drugie dno. Rapp jest tylko pionkiem, prawdziwa intryga rozgrywa się w kręgach władzy, w politycznym bagnie Waszyngtonu. Agent zostaje zdradzony, podczas zamachu na przemysłowca współpracownicy próbują wyeliminować i jego.

Vince Flynn, autor Trzeciej opcji przedstawiany jest na czwartej stronie okładki jako twórca bestsellerowych thrillerów politycznych. Słowo "bestsellerowe" nasuwa tutaj natrętnie pewien znany cytat z kultowego Rejsu. Otóż ludzie lubią oglądać filmy, które znają.

Bo też Trzecia opcja to kolaż "stałych fragmentów gry". Ta idiotyczna kalka językowa sprawozdawców sportowych pasuje tutaj jak ulał – jest wyświechtana i przewidywalna. Zupełnie jak omawiana powieść. Mamy spisek w kręgach władzy, mamy agenta po przejściach, zdrajców, nawet haker (co ostatnio modne) gdzieś się w tle przewija. Krążył kiedyś w sieci taki wykaz motywów, które muszą się znaleźć w każdym amerykańskim filmie – w rodzaju "każdy trafiony z broni palnej samochód wybucha". Albo "policjant najskuteczniej rozwiązuje zagadkę, kiedy zostanie odsunięty od sprawy". Czy też "jeśli w pierwszej scenie dowiadujemy się, że policjantowi został tydzień do emerytury, wiadomo, że tejże nie doczeka".

U Flynna mamy agenta, który chce się wycofać. Idzie na ostatnią akcję. Biedny człowiek... Od samego początku możemy mu współczuć. Co gorsza, nasze przypuszczenia momentalnie się spełniają.

I taka jest cała powieść – przewidywalna do bólu. Poskładana z gotowych fragmentów, owszem, sprawnie. Ale co z tego, kiedy bohater, niczym potwór Frankensteina pozszywany z kawałków Typowych Bohaterów Typowych Książek Akcji, nie potrafi zaciekawić swoim losem? Nawet jak do niego strzelają i (surprise! surprise!) porwą ukochaną... To ostatnie jest zwłaszcza intrygujące. Jak oni na to wpadli?

Bo i jak ma zaciekawić? Biedy Rapp ma pecha od początku. Bo też, jak wspomniałem, powieść obarczona jest również wielkim pechem. Rzecz w tym, że paskudnym dyktatorem, który już prawie dochrapał się broni jądrowej, i tylko poświęcenie agenta ratuje prawdziwą demokrację etc., jest w autorskim zamyśle ni mniej ni więcej, tylko Saddam.

Śmiesznie się czyta o Wielkim Zagrożeniu w roku 2004. A przecież powieść, jak wynika z notki, pierwodruk miała zaledwie cztery lata wcześniej. Ale przez te cztery lata sporo zdążyło się zmienić.

Śmiesznie się czyta o irackim programie nuklearnym, tajnych zbrojeniach, kiedy już wiadomo, że mimo najlepszych chęci siły koalicyjne nie znalazły w Iraku nawet większych zapasów trutki na szczury. Kiedy straszliwy dyktator został wyciągnięty z nory, gdzie ukrywał się, nie śniąc nawet o atomie.

Flynnowi nie udało się nie wpaść na rafę dezaktualizacji. Owszem, nikt nie przewidział jedenastego września, nawet CIA. Ale czyż od autorów thrillerów nie można wymagać więcej niż od polityków? Tom Clancy sobie poradził, mimo iż w którymś kolejnym tomie przygód Jacka Ryana uśmiercił Saddama. Jego powieść mimo to nie straciła wielu walorów, bo wszak Saddam Clancy’ego był symbolem, umowną postacią.

I to chyba największa wada Trzeciej opcji – zbytnia dosłowność. Flynn nie potrafił nadać zagrożeniu symboliki, umiał jedynie napisać wprost. Książka, w założeniu bestseller, skończyła swój żywot dokładnie w tym samym momencie, co nadzieje rzeczywistego Saddama.

Wnioski z tego dwa. Po pierwsze, Trzecia opcja żadną opcją nie jest, może wyłącznie dla zatwardziałych miłośników gatunku. Ale i ich zmóc może przewidywalność i miałkość fabuły, nawet jeśli zawieszą byłego prezydenta Iraku na tym kołku, na który zazwyczaj wiesza się niewiarę. Drugi – że warto spoglądać na datę pierwodruku. I jeśli thriller napisany został niezbyt dawno przed atakiem na WTC, a dotyczy paskudnych Arabów, dobrze się jednak zastanowić. Naprawdę lepiej pisać o Fidelu. Fidel przynajmniej jest wieczny.

 

Tomasz Pacyński

 

Vince Flynn

Trzecia opcja

Tłum.: Jan Stanisław Zaus

Rebis 2004

Stron: 360

Cena: 28,00

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
K. Night Coleman
M.Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
M.Koczańska
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Toroj
Tomasz Franik
Stanisław Truchan
Joanna Łukowska
Andrzej Sawicki
GW
Feliks W. Kres
Tomasz Pacyński
Dariusz Spychalski
Marcin Mortka
 
< 05 >