numer XLIII - grudzień 2004
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 06>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Projekt na wtopa

 

Czymkolwiek być to miało, nie udało się. W ten sposób można by podsumować finał cyklu Tomasza Piątka. Cyklu (określenie stosuję z braku lepszego), który miał być czymś nowym, odkrywczym, przełomowym – odejść od wyeksploatowanych do cna założeń gatunku, od zużytych dekoracji i wyblakłych ze starości ikon. Oto autor głównonurtowy zajrzał do niszy, w której bytują przymierający głodem fantaści, niezepsuty nadmiarem lektury (w ramach gatunku), nieskrępowany bałwochwalczym poszanowaniem zasad (gatunku), miał pokazać... Co? Trudno powiedzieć. Ale czymkolwiek to być miało, nie udało się.

Z pewnością nie udało się Piątkowi napisać sagi, choć wydawca sugeruje uporczywie coś wręcz przeciwnego. Ani też trylogii, choć tego akurat określenia używa się ostatnio wobec czegokolwiek, co wydawane jest w trzech częściach. Nie udało się nawet napisać powieści, bo mimo że niewątpliwie jest to powieść z definicji przynajmniej, to z pewnością nie powieść udana. I piszę to z przykrością w zasadzie, bo po lekturze początku, czyli Żmij i kretów miałam nadzieję, że całość sprosta zapowiedziom przynajmniej w części. Jednak jak się okazuje były to tylko „miłe złego początki”.

Nie udało się również stworzyć obrazu, wstrząsającego jestestwem miłośnika literatury, ani też, bynajmniej, dostarczyć mu wzruszeń i emocji, których tenże miłośnik w tejże literaturze poszukuje. Powieść Piątka miała być odstępstwem od typowych dla gatunku założeń, głównie z uwagi na okrucieństwo i brutalność, świata przedstawionego – świata „gorszego niż nasz” zgodnie z hasłem na opasce Żmij i kretów. Niestety, chyba inaczej rozumiem okrucieństwo, brutalność niż autor, a z pewnością inaczej niż większość recenzentów. Już w trakcie lektury Szczurów i rekinów, brał mnie śmiech pusty, na przemian z wrażeniem niesmaku – ale powiedzmy, że to można uznać jeszcze za jakąkolwiek reakcję. Elfy i ludzie nudzą do bólu i chyba do tego sprowadza się osobliwe okrucieństwo cyklu. Wyrafinowane tym bardziej, że część pierwsza pozwalała oczekiwać czegoś na zupełnie innym poziomie. To, co w pierwszym tomie wydawało się świeże, ciekawe, zaskakujące, obrabiane w drugim, nie tylko sięgnęło już wszelkich granic absurdu, ale stało się skończenie przewidywalne i nudne w tomie trzecim. Z prawdziwym zdumieniem czytałam recenzje, w których wciąż pojawiają określenia „nasycenie okrucieństwem”, „spora dawka brutalności”. Stwierdzenie „oprawca bawi się z ofiarami” moim zdaniem nabiera sensu tylko, jeśli odnieść je do autora i czytelników.

W chwili gdy bohaterowie trafiają do Rombu, czytelnik może spokojnie przewracać po dwie trzy kartki – nic nowego nie wyczyta. Tym bardziej, że już został skatowany podobnymi opisami w Szczurach i rekinach. W zasadzie jedyna kwestia, jaka może pobudzić, zamęczoną już na tym etapie, dociekliwość czytającego, to czysto akademickie zagadnienie, dlaczego poddani cesarza tak bardzo się tego Rombu obawiają. Przecież to nic nowego – rutyna. Tortury, tortury i nawet wieloryba nie mają. Wsio normalno.

Oczywiście nadal nie ma mowy o powrocie do, zużytej przecież, koncepcji opowieści o spójnej fabule, która to cechowała część pierwszą. Zapewne przez pomyłkę. Większość tego, co dzieje się w Rombie, autor przedstawił w swojej ulubionej formie – formie dialogu – która już w tym przypadku zasługuje bezsprzecznie na miano nieznośnej maniery. Jak rozumiem, miało to nie tyle zaoszczędzić czytającym dłuższych przecież opisów, co stanowić okazję dla wynurzeń Cesarza. Filozoficzne, w założeniu, wywody mają zapewne wyjaśnić motywy, dopisać przyczyny do opisywanych wydarzeń, a kto wie, może nawet odsłonić niezmierzone głębie cesarskiego szaleństwa. Daleka bym była od stwierdzenia, że spełniają swoje zadanie, choć w pewnym sensie mogłyby być nawet uznane za wstrząsające...

Koncepcja jakoby cykl Piątka był fantasy totalitarną, czy też metaforą totalitaryzmu, umarła gdzieś na początku tomu drugiego. Razem z niezliczonymi rzeczami obywateli Imperium, z których część z pewnością straciła życie w bliskich kontaktach z wielorybim oseskiem. Może to niedostateczna wiedza z zakresu politologii, ale nie potrafię jakoś postawić znaku równości pomiędzy masową eksterminacją a systemem totalitarnym. Wedle mnie to nie są pojęcia tożsame, owszem jedno z drugim historycznie mocno związane, ale w żadnym razie nie jednoznaczne.

Koncepcja jakoby miała być to metafora, alegoria, tudzież pastisz, czy inna krytyka fantasy jako gatunku, najlepiej obrazoburcza zupełnie, dogorywa katowana kolejnymi cesarskimi koncepcjami. Pseudofilozoficzne wywody nijak się mają do elementarnych pytań o istotę dobra czy zła. Można by ewentualnie zastanowić się nad przedstawioną w nich koncepcją nieśmiertelności, gdyby nie drobny fakt, iż poprzeplatane kolejnymi pomysłami na tortury, męczące i raczej z gruntu niespójne, do takich rozważań bynajmniej nie skłaniają. Dodatkowo zniechęca fakt, że autor, podrzucając czytelnikowi liczne tropy pozwala przypuszczać, iż ewentualne ostrze ewentualnej krytyki wymierzone zostało w Tolkiena. I tu mści się niedostatecznie odrobiona praca domowa, czyli nieznajomość gatunku, bowiem takich, którzy próbowali swych sił w temacie było bez liku i od dawna nie wystarczy byle przytyk, by zarobić na epitet „odkrywczy”.

Podobnie wypada wątek o krasnoludach-ludojadach. Jeśli miał być prześmiewczy, to próba raczej chybiona. Krasnale jakoś nie wypadają z roli, uparte, odważne, bystrością nie grzeszą za bardzo, stosownie przaśne. Nic nowego pod słońcem. Zaś przedrzeźnianie stylistyki Sapkowskiego przypomina, jako żywo, pokazywanie języka za plecami większego od siebie.

Nie udał się więc i pastisz gatunku. A łamanie obowiązujących zasad, tam gdzie zakończyło się sukcesem z pewnością nie wyszło powieści na dobre. Szczególnie zaś złamanie zasady spójności formy pomiędzy kolejnymi częściami. Ta powieść to równia pochyła. Jak wspominałam Żmije i krety, zbrojne w koherentną fabułę, skupioną wokół losów konkretnych bohaterów, okraszone kilkoma ciekawymi pomysłami dawały nadzieję na kawałek, bo objętość książki słowa „kawał” użyć nie pozwala (kolejna złamana zasada), godziwej lektury. Rymowane Szczury i rekiny, naszpikowane bzdurnymi opisami tortur, z fabułą utopioną już w kolejnych odsłonach rozmówek z katem, były przykrym kontrastem. Tomik trzeci zaś to już jawna kpina z czytelnika, a nawet wydawcy. Wszystko zaś zwieńczone wierszydłem, którego jedyną zaletą jest to, że zajmuje dwakroć mniej miejsca niż szczegółowy opis i o połowę mniej niż stosowany z uporem dialog. Nawet nie próbuję dociekać, cóż takiego autor chciał osiągnąć, jednak to osiągnięcie trudno nazwać sukcesem. W najlepszym przypadku jest to pomysł, projekt, zarzucony gdzieś w połowie, który zdaje się znudził i zniechęcił samego autora. Nie można się więc dziwić i czytelnikom. Tym zaś, którzy czytali tomiki poprzednie i jednak mimo wszystko chcieliby poznać zakończenie, mogę tylko poradzić, by oszczędzili sobie przedzierania się przez sto sześćdziesiąt stron części trzeciej, a podjęli równoważny wysiłek przeczytania trzydziestu jeden zwrotek powalającej poezji. To krótkie, domykające wszelkie wątki, streszczenie czwartego tomu, który na szczęście chyba jednak nie powstanie. Czego sobie i państwu życzę.

 

Dominika Repeczko

 

Tomasz Piątek

Elfy i ludzie

RUNA 2004

Stron: 175

Cena: 19,50

 


Powrót do krainy beztroski

 

W zalewie książek fantastycznych i fantasy na naszym rynku jest mnóstwo pozycji dla dorosłego czytelnika. I maleńka półeczka dla młodych wiekiem i stażem. Króluje Harry Potter, parę książeczek, na okładkach których można przeczytać, że fabułą dorównują powieściom pani Rowling. I właściwie to wszystko. Niewielu polskich autorów dba o naszą przyszłość narodową. Kiedyś Broszkiewicz, Tomaszewska. Dziś w zasadzie Pilipiuk. Z sentymentem wspominam stare, dobre czasy, gdy sama byłam niedorosłym szczylem. Lecz czy C.S. Lewis z Opowieściami z Narni lub panna Marry Poppins mogą dziś zainteresować dzieci? Albo poczciwa Karolcia z koralikiem i kredką? Wątpliwe, i to bardzo. Jest tyle innych form rozrywki dla młodocianych, z Internetem i grami komputerowymi na czele.

Jak wpoić małemu człowiekowi nawyk czytania? Hmm, to temat na rozprawę dla tęgich umysłów, ale autorzy, pomalutku, powolutku starają się przełamać impas, zaciekawić fantastyką. Tak zrobił w swojej książce Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi autor powieści s-f, Rafał Kosik.

Trójka tytułowych bohaterów to uczniowie pierwszej klasy gimnazjum. Net jest komputerowym maniakiem, wszędzie taszczy ze sobą laptopa, sprawdza prognozy pogody, przygotowuje na nim ściągi, wykorzystuje komunikację internetową. Miłość do małej plastikowej skrzyneczki i wszystkiego, co z nią związane, zaszczepił w nim ojciec – znany i ceniony w Warszawie informatyk.

Przyjaciel Neta jest dyletantem w tych sprawach, ale jako syn wynalazcy, potrafi z części mechanicznych i elektrycznych stworzyć robocika – Felix to taki młodociany MacGyver. W całym domu walają się różnego rodzaju sprzęty – jak na przykład przyrząd do wyciągania x przed nawias.

Na okrasę Kosik przydał chłopakom Nikę – pracowitą, solidną, trzeźwo patrzącą na świat trzynastolatkę. Nie zna się na mechanice, nie interesują komputery. Ma inny dar – przede wszystkim nie ustępuje kolegom inteligencją.

Ta trójka poznaje się w murach szkoły, przed pierwszym wrześniowym dzwonkiem. Przypadają sobie wzajemnie do gustu i odtąd rozstają się właściwie tylko na noce.

Przygodami, które im się przytrafiają, można by obdzielić przynajmniej całą ich klasę: od spotkań z duchami, przez poszukiwanie tajemniczego gangu obrabiającego banki, do odkrywania powojennych skarbów. Każdy z rozdziałów jest zamkniętą częścią, z motywem przewodnim – ślad ciągnący się za szajką bankowych złodziei. Autor w treść zręcznie wplata naukowe informacje – o sztucznej inteligencji, o misji na Marsa, o możliwości wykorzystywania komputerów nie tylko do gier i zabawy. Wynalazki Felixa i jego taty może nie są zbyt poważne, ale potrafią swym opisem i prostotą wykonania dotrzeć do wyobraźni czytelników.

Kosikowi udało się „upedagogicznić” tę książkę, ale ładnie uciekł od niepotrzebnego moralizatorstwa. Chłopcy – jak to uczniowie – woleliby wykorzystać AI jak nielegalną pomoc podczas klasówki. Zamiast napisać wprost, że ściąganie jest be!, uczyć się trzeba! – autor zręcznie wkomponował postać Manfreda (sztuczną inteligencję) do wykazania powyższych tez.

Powieść, mimo silnego rysu fantastycznego, objaśnia dzieciakom też pewne socjologiczne aspekty. Felix i Net pochodzą z dość zamożnych rodzin, Nika – wręcz przeciwnie, biega okrągły rok w jednych butach. I wiedzę o tym autor zapodał dyskretnie, ani epatując bogactwem (co za tym idzie łatwością uzyskania na przykład kolejnej potwornie drogiej przystawki do domowego kompa), ani lamentując nad losem biednej dziewczynki.

Jedyne, co mi zgrzyta w powieści to nadmiar. Ale zapewne to wina mojej metryki. Gdyby mi się przydarzyło tyle w ciągu roku, to w połowie odpadłabym, zasiadając na kanapie i ocierając pot ze zmęczonego czoła. Wolałabym widzieć te wszystkie przygody rozpisane na kilka książek, nawet zdecydowanie cieńsze (stronicowo) niż wzmiankowana pozycja. Coś na kształt pana Samochodzika. Rozumiem jednak, że dzieciom taka szybka akcja dużo bardziej przypadnie do gustu.

I coś jeszcze od strony szaty graficznej. Gdy autor przysłał mi tę książkę do przeczytania, i pochwalił się, że całość jest praktycznie zasługą rodziny Kosików (Rafał – tekst, ilustracje i okładka; żona Kasia – redakcja, rodzinna firma – wydanie), lekko zmartwiałam. Pomyślałam, że będę mieć do czynienia z typowym produktem self-made, że któryś element musi na tym ucierpieć. Mile się rozczarowałam – twarda oprawa, szycie, ciekawa okładka, dobry papier, wewnątrz bardzo ładny język, wolny od błędów redaktorskich. Oby więcej takich książek! Warta swojej ceny.

I mam nadzieję, że autor zamierza napisać inne powieści z tymi bohaterami – sugeruje to słówko „oraz” w tytule.

 

Karolina Wiśniewska

 

Rafał Kosik

Felix, Net i Nika oraz Gang Niewidzialnych Ludzi

Powergraph, 2004

Stron: 376

Cena: 33,90

 


A było nie wkładać słów w usta...

 

Golem to takie fajne stworzenie: nie je, nie pije, pracuje do upadłego, nigdy nie odpoczywa, nie bywa niedysponowany, nie żąda podwyżek, nawet podstawowego wynagrodzenia, nie strajkuje i, przede wszystkim, nie dyskutuje z przełożonym, choćby głupszym od niego, bo nie mówi w ogóle. Słowem, najlepszy pracownik w każdym ustroju. Nic to, że ograniczony umysłowo, nic to, że nie do końca kapuje, co tak naprawdę mu każą robić i po co. Idealnie zaprogramowany robot. Bez uczuć, sumienia, rozumu...

Czy aby na pewno? Przed takim pytaniem stawia nas Terry Pratchett w kolejnej powieści ze Świata Dysku Na glinianych nogach. Tu golemy, ulepione tradycyjnym sposobem, poważają się na czyn niezwykły – zaczynają myśleć. Potem te myśli ubierają słowa, słowa ubierają w zdania, zdania ubierają... Stop, zaczynam spojlerować, a nie o tym chciałam napisać.

Na glinianych nogach to następna część, w której głównym, zbiorowym bohaterem jest Straż Miejska – rozbudowana, z kapitanem Marchewą na czele, z komendantem sir Vimesem jako głównodowodzącym. Dlaczego rozbudowana? A, bo nie tylko ludzie, trolle i krasnoludy są w Straży. W poprzednim „odcinku” cyklu o tej swoistej policji Ankh-Morpork, Zbrojnych, do dzielnego oddziału dobiła na-ogół-kobieta Angua, zapoczątkowała ona tym samym napływ innych istot magicznych: teraz już nawet gargulce mają swoją niezaprzeczalną rolę w pilnowaniu porządku publicznego.

Jak w każdej powieści o strażnikach miejskich, tak i w tej jest tak zwany pierwiastek kryminalny. Daleko Pratchettowi do Agaty Christie czy nawet, z naszego podwórka, Joanny Chmielewskiej, jednak intryga poprowadzona jest sprawnie, nie uprzedza się faktów, nie daje łatwej odpowiedzi, kto zabił. Gdyż w Ankh-Morpork ktoś morduje nieszkodliwych staruszków. Fakt, Gildia Skrytobójców otrzymała koncesję na wykonywanie robót czyścicielskich, ale żywo zaprzecza, że ma coś z tymi morderstwami wspólnego.

Dodatkowo, ktoś dybie na życie i zdrowie Patrycjusza – i tym problemem zajął się sam sir Vimes.

Książki Pratchetta nieodmiennie bawią dowcipem sytuacyjnym, błyskotliwym dialogiem, humorystycznymi przypisami. Wielka w tym rola tłumacza, Piotra W. Cholewy, i jego mistrzowskiego przekładu. Ale Pratchett już dawno zrezygnował li tylko z satyry na ludzi, społeczeństwo, świat. Niektóre jego powieści dalej parodiują zastany porządek rzeczy (na przykład Ruchome obrazki, jako pastisz czarno-białej kinematografii). Od pewnego momentu cyklu Świata Dysku, autor zadaje podchwytliwe pytania o człowieczeństwo, honor, zwykłą potrzebę bycia potrzebnym (celowe powtórzenie). Wystarczy wczytać się w Ostatniego bohatera...

Tak i tutaj – dość przewrotnie ukazuje się parę ludzkich (i nie tylko) problemów: płciowość – warto czy nie warto być kobietą, miłosne oddanie – czego szukamy i czy znajdujemy w życiowym partnerze, wierność własnym przekonaniom – monarchia czy demokracja...

Może i doszukuję się drugiego dna, może powinnam przeczytać, pochichotać i odłożyć na półkę? Nie wiem... We mnie powieści Pratchetta zostawiają jakiś ślad. Pod fasadą naprawdę szczerego uśmiechu podczas lektury, mogę, i odnajduję, coś więcej niźli tylko satyrę.

Czego i Państwu życzę...

 

Karolina Wiśniewska

 

Terry Pratchett

Na glinianych nogach

Tłum.: Piotr W. Cholewa

Prószyński i S-ka, 2004

Stron: 304

Cena: 29,90

 


Dużodobre

 

Koncepcję antologii tematycznych osobiście zawsze uważałam za doskonałą. Nie ja jedna zapewne, skoro tego typu książki, a właściwie przedsięwzięcia, cieszą się szaloną popularnością na rynku zachodnim. Tym bardziej cieszy, że pojawiła się i na naszym, za sprawą Fabryki Słów. To już druga z kolei antologia tematyczna tego wydawnictwa. Poświęcona postaci – ikonie, której cień towarzyszył nam przez wieki Oto mistrz małodobry. Oto kat. W jedenastu odsłonach.

Egzekucja to misterium. Ramię kata wymierza sprawiedliwość, a jego moc przynosi ukojenie, przywraca spokój. Co jednak się stanie, jeśli mistrz małodobry nie będzie umiał stanąć naprzeciwko zbrodniarza, spojrzeć mu w oczy i, wreszcie, unieść miecza? W Szarej Wodzie panuje żałoba. Popełniono okropną zbrodnię. Winny czeka w lochu, ale nawet troje katów to za mało, by podołać obowiązkom.

Stanowczo to, co najlepsze w opowiadaniu Kossakowskiej, to wyjątkowy klimat, a także i perspektywa, z jakiej autorka postanowiła ukazać tę, było nie było, mało zaszczytną profesję. Zazwyczaj mało, ponieważ u Kossakowskiej kat jest osobą szczególną i na pewno otoczoną szacunkiem. Przynosi ukojenie, chroni żywych i pomaga umarłym, jest gwarantem spokoju po obu stronach granicy. Nie sposób też połączyć owego niezwykłego portretu kata z wyjątkową atmosferą samego tekstu. Szara Woda staje się sceną dramatycznych wydarzeń, jednak w każdym zdaniu niemal czuje się ten spokój i równowagę, które zniknęły zaledwie na chwilę. I które tylko mistrz małodobry może przywrócić.

Słowo "kat" znaczy... No właśnie, co znaczy? Czy zawsze, mówiąc "kat", mamy na myśli ponurego jegomościa, w gustownym kapturku, albo schludnym mundurku służby więziennej? A może kat to po prostu dręczyciel? Jednak mimo metafory zawartej w opowiadaniu, Andrzej Pilipiuk mnie nie zaskoczył. Groza wiejąca z nauczycielskiej katedry. Ten motyw, ta koncepcja pojawia się u Pilipiuka nie po raz pierwszy, a miejmy nadzieję, że ostatni, bo w opowiadaniu nawet przewrotność zakończenia zdaje się wpisywać w schemat.

Zarzutu podążania utartymi koleinami nie można postawić Eugeniuszowi Dębskiemu. W Dniu Rozliczenia kat także nie jest tak po prostu katem. To by przecież było zbyt proste i zupełnie nie w stylu, z którego już autor zdołał zasłynąć. Dzień Rozliczenia to w zasadzie doskonale zrealizowany przepis na dobry tekst, nie brakuje w nim ani akcji, ani refleksji, ani zaskakujących koncepcji czy rozwiązań. To świetnie napisana opowieść o tym, jak łatwo przychodzi nam osądzanie i wymierzanie kary sobie nawzajem. A jednak ma ten tekst swoją wadę. To tak zwany recycling, czyli nic nowego pod słońcem. A szkoda.

W opowiadaniu Tomasza Kołodziejczaka kat jest katem. Ma miecz, przeznaczony jak się należy do wymierzania sprawiedliwości, której karzącym ramieniem sam jest. Kat, oczywiście. Kłopot w tym, że niektórzy delikwenci mają przykry zwyczaj wracać, nawet po udanej dekapitacji. Jak silny związek powstaje między ofiarą a katem? W opowiadaniu Kołodziejczaka nie wykonawca wyroków, ale skazaniec jest elementem, ujmijmy, zagadkowym. Czy na tyle, by czytelnik nie mógł się oderwać od prób rozwiązania owej tajemnicy? Nie jest to stanowczo najlepszy tekst autora, ani też antologii, ale w żadnym razie i nie tekst najgorszy. Choć zaryzykowałabym stwierdzenie, że momentami zwalnia za bardzo, by utrzymać czytelnika w napięciu, jakie powinno towarzyszyć lekturze tego typu tekstów. Szczególnie czytelników, którzy owy tekst mieli okazję już czytać. A takich znajdzie się wielu, bowiem surowiec jest jak najbardziej wtórny.

Tekst Huberta Spandowskiego zaczynałam czytać z nastawieniem wybitnie przychylnym. Bądź co bądź krajan, z tegoż samego kąta. Niestety, nawet patriotyzm lokalny nie pomógł. Męska sprawa jest opowiadaniem z gatunku tych, które z czytelnika, pytanego o treść, wydobywają pełne niezdecydowania "yyy...". Nie ma się co nawet zasłaniać kłopotami z pamięcią, bo i bilobil tu nie pomoże. Opowiadanie jest po prostu do tego stopnia nijakie. Cóż, początki bywają trudne, pozostaje mieć nadzieję, że tylko początki.

Opowieść Grzędowicza to ponura historia mistrza Dourville’a i Loisetty, dzikiej, niepohamowanej i wiecznie głodnej. Loisetty, która tańczy wśród bezgłowego tłumu. W tym opowiadaniu wszystko jest niezwyczajne: i kat, i jego ofiara, a nawet narzędzie. Oto nadeszła Rewolucja, rozpoczyna się wiek oświecenia. Mimo powszechnej wiary w moc rozumu, nikt nie może zaprzeczyć, że mistrz Dourville nie jest zwyczajnym katem, choć pracę swoją wykonuje tak jak i jego konfratrzy. Jednak ma dar, wyjątkową umiejętność, która pozwala mu dostrzec winę w oczach skazańców. Co zobaczy w oczach kolejnego szlachcica, czekającego na spotkanie z ostrzem gilotyny? To samo, co zobaczył spowiednik i od czego posiwiał w jednej chwili? Niezwykły dar. Koszmar terroru, krwi i strachu. W każdym zdaniu dreszcz strachu i grozy. Opowiadanie Grzędowicza jak zawsze na najwyższym poziomie i w żadnym razie nie mogę powiedzieć, że ta regularność mnie nudzi.

Kolejne opowiadanie antologii to tekst poniekąd debiutancki – poniekąd, ponieważ debiut tyczy się fantastyki. I to widać. Panikat, wśród tekstów autorów, którzy jeszcze nie zdążyli na dobre osiąść na fantastycznej niwie, jest tekstem najlepszym. Sierociniec, troskliwa pani dyrektor, "Chorąża Kapitularni Prewencji Młodocianych" i grupa potencjalnych, przyszłych groźnych przestępców. Kat i ofiara. Tylko trzeba ustalić, kto jest kim, kto zasłużył na sprawiedliwą karę i jaka kara będzie właściwie sprawiedliwa? Opowiadanie nie tylko sprawnie napisane, ale też ciekawe, zaskakujące w podejściu do tematu, pozwala wyrazić głośno nadzieję, że poletko fantastyczne zainteresuje Kamila C. Alstera na tyle, by pozostał tutaj na dłużej.

Szczepan Twardych ruszył tą samą ścieżką, co Jarek Grzędowicz. W obu opowiadaniach grzmią echa Rewolucji, słychać świst trójkątnego ostrza gilotyny. Jednak Twardochowi udało się w swoim tekście nadać nowy wymiar, nie, nie słowu kat, a... nuda. Jej powiew jest nieomalże śmiertelny. Może taki i był zamysł autorski, w końcu antologia tyczy się zawodu, który i tortury miał niejako wpisane w zakres świadczonych usług. Może jest kolejną z nich? Cały tekst można właściwie streścić w jednym zdaniu: rewolucjoniści to nawet głowy nie potrafią porządnie ściąć. Nie zamierzam dyskutować z tym poglądem, bo może i faktycznie nie potrafili, niemniej można było ten temat potraktować nieco inaczej. Przedzierając się przez kolejne wspomnienia, asocjacje i podsumowania niezbyt rozgarniętego rewolucjonisty i kata z małego miasteczka, zaczęłam poważnie obawiać się rychłej wizyty na oddziale chirurgii szczękowej.

Następne opowiadanie rozbudziło mnie całkowicie. Kapitan Blood powrócił. Tym razem już nie w ckliwym romansie, ale w opowieści grozy. Oczywiście nie nazywał się Blood, a Rackham, ale krwawy przydomek pasowałby do niego jak najbardziej. Piraci Komudy to w żadnym razie szlachetni rycerze, niesłusznie skazani na wygnanie, a mimo to wierni swej ojczyźnie, walczący do ostatniego tchu dla SPRAWY. O nie, piraci Komudy to łotry najgorszego rodzaju, mordercy, złodzieje i okrutnicy. Nie zawahają się palić i zabijać dla własnej korzyści, a nawet tylko w imię drobnej przyjemności. Nie ma dla nich praw ani kary. Nie znają lęku... o ile nie przyjedzie im stanąć twarzą w twarz z katem. Z oprawcą, który rozliczy ich z każdego grzechu, zmusi do zapłaty za każdą niegodziwość. Jacek Komuda bezwzględnie mnie zachwycił. Mroczny klimat pirackiej Tortugi, straszliwa klątwa niewiele mniej ponura niż bohaterowie opowiadania, to wszystko... No cóż, chyba wolę jednak Komudę pirata od Komudy szlachcica.

Mateusz Bandurski jest ostatnim debiutantem w antologii. Last but not least, jak mawiają Brytyjczycy, bowiem tekst, choć na końcu listy, do ostatnich w żadnym razie nie należy. W wymarłym na poły miasteczku, wśród pyłu i kurzu, rozgrywa się historia skazańca i kata. Historia równie duszna, co przesycone kopalnianym pyłem powietrze Sabiny, w której ze strony na stronę trudniej wskazać tych winnych, jeszcze trudniej tych sprawiedliwych. Jeśli karą za zbrodnie jest śmierć, czy ci, którzy ją wymierzają i o niej decydują, sami nie stają się mordercami? Tytułowy bohater opowiadania, czyli łaps, szeryf Sabiny, szuka własnej odpowiedzi na to pytanie. Tekst niewątpliwie wysokiej próby. Pozostaje mieć nadzieję, że choć pierwszy Mateusza Bandurskiego, nie będzie ostatnim, jaki ukaże się drukiem.

Antologię zamyka opowiadanie Jacka Piekary. Bohaterem Kości i zwłok jest oczywiście stary dobry znajomy czytelników – Mordimer. Pokorny sługa. Jak zawsze nieustający w swym dążeniu do poznania prawdy, tym razem rozwiązuje zagadkę zwłok, znikających z wiejskiego cmentarza. Mordimera nie trzeba reklamować. Jednak dla czytelników, którzy już zapoznali się z najnowszym tomem cyklu, czyli Mieczem Aniołów, będzie zaledwie powtórką z rozrywki. W obu książkach, wydanych niemal jednocześnie, pojawia się bowiem ten sam tekst. No, prawie ten sam, w Mieczu Aniołów opublikowano wersję rozszerzoną. Miałam pecha, zacząć od tej wersji właśnie, dlatego powtórzę – nic nowego pod słońcem.

Należałoby tytułem podsumowania ocenić też i całą książkę. I będzie to ocena niewątpliwie wysoka. Antologia Małodobry ma wprawdzie kilka niedociągnięć (do nich zaliczyłabym przejmującą ilustrację dzieci z progerią), ale jako całość prezentuje się nawet lepiej niż Demony. Jest to niewątpliwie książka godna polecenia, w której niemalże każdy czytelnik znajdzie coś dla siebie, do tego zawierającą kilka tekstów, które podobają się każdemu czytelnikowi. Wieść gminna niesie, że Fabryka Słów przygotowuje następną antologię tematyczną. Radośnie obserwując wyjątkową tendencję zwyżkową w poziomie niniejszych, nie mogę się po prostu doczekać kolejnej książki z serii. I kolejnej. I jeszcze następnej.

 

Anna Marcewicz

 

Małodobry – Antologia

Fabryka Słów, 2004

Stron: 478

Cena: 27,99

 


3 x "Achaja"

 

Autorka dziękuje Andrzejowi Ziemiańskiemu

za okazaną pomoc przy pisaniu niniejszego tekstu.

 

Czekaliśmy, czekaliśmy i doczekaliśmy – jest na półkach księgarskich "Achaja" Andrzeja Ziemiańskiego, nareszcie w całości. Oczywiście, nagrody zebrała wcześniej. W kolekcji autora znalazły się: Nautilius, Sfinks, dwie nominacje do Zajdla za 2002 i 2003. Powieść znalazła się wśród najlepiej sprzedawanych w Empiku oraz na liście bestsellerów "Wprost", "Polityki", "Newsweeka", "Przekroju" i rzecz jasna "Nowej Fantastyki".

Jaka jest ta fenomenalna powieść? (Powieść, przypominam, zgodnie ze słowami autora, nie trylogia, jak niektórzy myślą, lecz powieść w trzech tomach). Ot, tu się zaczyna problem. Pojawiają się określenia: "dzieło przełomowe", "wspaniała książka", "rewelacja". Recenzje najlepsze z możliwych, chyba tylko AS miał lepsze przy cyklu o wiedźminie. Nieszczęsny krytyk ma teraz problem: wyrazić opinię niezgodną i rzeszom wielbicieli prozy Andrzeja Ziemiańskiego narazić się raz na zawsze, czy też schlebiać? Albowiem rzesze są to ogromne i krytyk, który ośmieli się Dzieło obrazić, będzie jako ten głos wołający samotnie na puszczy.

A jednak ośmielono się postawić Dziełu pewne zarzuty.

Powtarzane dość często było oskarżenie, że pornografia jest w tej powieści. No, nie? Jaka pornografia?! Te parę młodych kobiet rozebranych do naga, to przecież nie pornografia jeszcze. Za pornografię nie można też uznać kobiecej kawalerii w skórzanych mini. Faktem jest, że obraz ten wywołał gorące dyskusje, głównie w męskich kręgach, wyraźnie działał zatem na wyobraźnię panów. Jako kobieta, która parę razy na koniu siedziała w siodle i na oklep, powiem jedno: jeździć tak można, choć to niewygodne z gołymi nogami, ale te spódniczki mini, to zupełnie niepotrzebny drobiazg – bo gdy się wsiądzie na koński grzbiet tradycyjnie, okrakiem, spódniczka taka podjedzie do pasa niezależnie, czy wróg będzie w zasięgu wzroku, czy też nie, przydatność zatem tego elementu umundurowania jest, delikatnie mówiąc, żadna. Ale to tylko dygresja. Jak wspomniałam, pornografia to daleko posunięta kalumnia. Ot, trochę erotyki ubarwiającej długą opowieść – szczególnie obozowe przytulanki z udziałem Shhy i Achai lub sado-masochistyczne sceny, jak nie przymierzając obraz dręczenia tytułowej bohaterki przez Mistrza Anai.

Zapadają niektóre sceny w pamięć, nieprawdaż? Łatwo wówczas o generalizację. A przecież właśnie fakt, że obraz utrwalił się w umyśle, winien świadczyć, że autorowi coś się udało... Udało się! Sugestywne sceny, plastycznie opisane, narracją oszczędną i dosłowną, niezbyt rozbudowaną, językiem niemal "przezroczystym" – niedostrzegalnym dla odbiorcy jako tekst, lecz od razu trafiającym do wyobraźni. Może to zasługa stylu, pozbawionego skomplikowanych środków wyrazu, jak metafory czy porównania, dosłownego i kolokwialnego. W takich chwilach odnieść można wrażenie, że komunikacja z utworem nie zachodzi na poziomie tekstu, lecz na poziomie emocjonalnym. Autor trafia do czytelnika, potrafi go "zaczarować", wzbudzić uczuciowy rezonans, umieścić obraz przed oczami, nawet wbrew woli odbiorcy. A że przy tym posługuje się erotyką? Cóż, najsilniejsze emocje wzbudza właśnie erotyzm, nic zatem dziwnego. A zarzut o pornografii chybiony jest, jak nie przymierzając, próby strzeleckie Achai.

Powtarzało się również twierdzenie o nadmiarowości wulgaryzmów w powieści. Jakich, kurwa, wulgaryzmów?! Te parę przekleństw rzuconych przez żołnierzy? A od kiedy, kurwa ich mać, żołnierze mówią klarowną i czystą polszczyzną prosto z salonów literackich? W babską armię łatwiej mi uwierzyć niż w wojsko posługujące się mową urzędową! Czy autor powtarza przekleństwa w partiach narracyjnych? W żadnym razie! Tylko tam, gdzie rzeczywiście takie słowo niecenzuralne jedno i drugie, a nawet trzecie, paść by mogło. Dla purystów to, oczywiście, rzecz niepojęta, śmiem przypuszczać bowiem, że wojska w akcji nigdy żaden z nich nie widział, ani rozmów nie słyszał. Oczyścić wypowiedzi żołnierzy ze słów powszechnie uważanych za niecenzuralne, to jakby autor własnoręcznie złamał pewien kołek, co to służy do wieszania niewiary. Do dupy z takim realizmem, jak powiedziałaby pierwsza lepsza sierżant z kawalerii Arkach, gdyby rozumiała, co to realizm, rzecz jasna.

Ot, zarzuty, niegodne przyzwoitego recenzenta. Wszak powieść Ziemiańskiego wciąga od pierwszej strony. Czyta się ją łatwo, lekko i przyjemnie, niewiarę wieszając na kołku mimochodem i niewiele poświęcając jej uwagi. Kołek nie trzeszczy nie dlatego, że tak prawdopodobnie i prawdziwie Ziemiański opowiada, lecz dlatego właśnie, że sugestywnie i czarująco.

Niewątpliwie, jest to zasługą bohaterów – postaci barwnych, charakterystycznych, wyrazistych. Każda z nich – niepowtarzalna, zindywidualizowana. Stosunkowo blado na tle kogoś takiego, jak opętany manią Zaan, bezwzględny Hekke, cyniczny Krótki, czy machavelliczny Biafra, wypada główna bohaterka – udręczona i utwardzona przez mękę księżniczka, córka Wielkiego Księcia Troy, księżniczka Arkach, major wywiadu. Zresztą, nic dziwnego, supermanka nie pasuje raczej do pełnokrwistych, a przez to niedoskonałych, ludzi.

Nie bez znaczenia jest także konstrukcja powieści oparta głownie na dialogach. Nieliczne są momenty, gdy autor, przez narratora, wtrąca dygresje i pozwala sobie na dłuższe wywody. Widać wyraźnie takie przejścia, w gawędziarskim stylu z bezpośrednimi zwrotami do czytelnika. Jednak w całej powieści nie ma wiele czasu na postoje, tu się wszystko dzieje – tu i teraz, jak w filmie. Obrazy się zmieniają, autor zarysowuje ledwie scenerię, nie skupia się na szczegółach – kreśli panoramę, tło wydarzeń, które oglądamy w trzech wymiarach: Achai, Mereditha i Zaana z Siriusem.

Struktura powieści oparta jest o trzy wątki. Pierwszy i najbardziej rozbudowany – to losy głównej bohaterki, która jako piętnastoletnia księżniczka trafiła do wojska, a stamtąd do niewoli. Tak zaczyna się długa tułaczka, która zahartuje i zmieni Achaję z wymuskanej księżniczki w bezlitosną (prawie) i natchnioną wojowniczkę. Kolejny – to łotrzykowski na pozór wątek Zaana, wioskowego pisarza, który pod wpływem przypadkowego spotkania z Siriusem – eks-galernikiem, "rycerzem", a właściwie rozbójnikiem i płatnym mordercą – postanawia zmienić swoje życie. Losy pary oszustów szybko jednak z sowizdrzalskich facecji zmieniają się w przekręty o wiele większego kalibru. I na koniec najmniejszy objętościowo, ale za to najbardziej intrygujący wątek Mereditha, czarodzieja, który sprzymierzył się ze Złem, który stawiał Bogom pytanie, czy na świecie istnieją demony i otrzymał odpowiedź, który wędruje jako jedyny mając świadomość, że ten świat jest skazany na zagładę, ponieważ kiedyś odnajdą go Ziemcy, potwory, istoty, które czyniąc Zło, pragną czynić Dobro. Z jednej strony jest Achaja, która uczy się, że nie ma przeznaczenia, z drugiej Meredith, który to przeznaczenie zna i wie, że nadejdzie, a pomiędzy nimi Zaan i Sirius, którzy martwią się jedynie, czy uda im się kolejny przekręt, a losy świata mają w głębokim poważaniu, liczy się bowiem skuteczność, przy jakiej skala występku – czy to będzie ograbienie poborcy podatkowego, czy przewrót w królestwie – nie ma żadnego znaczenia. I tylko często powtarza się pytanie: czy Ziemcy istnieją? Tak, wystarczy spojrzeć...

Jest "Achaja" opowieścią barwną i rozrywkową, lecz nie tak prostą, jak można sądzić po pozorach. Nie brak w niej tropów, które uważny czytelnik odnajdzie – niektóre łatwiej, jak scenę na schodach, która przeszła już do historii kinematografii i w "Achai" znalazła kolejną interpretację; niektóre trudniej – jak nawiązania do Szekspira, Goethego lub Asimova i Forsytha, a także do Sapkowskiego czy Kresa...

 

A jednak można i należy postawić też zarzuty, choćby po to, aby zrównoważyć pochwalne peany na cześć "Achai". I nie będą one dotyczyć ilości scen z gołym biustem lub stężenia wulgaryzmów. Nagość powszechna jest jak zanieczyszczenia powietrza i niedługo już nikt nie będzie zwracać uwagi – stylistyczny ornament, nic więcej. A u Ziemiańskiego wcale nie jest to anatomicznie nachalne i dobrze wpasowuje się w opowieść, nie ma powodu, by się sprzeciwiać. Zatem język wulgarny i prostacki dialogów? A niechże autor przeklina, ile chce, jeśli taka wola, byle robił to z wdziękiem. Nie potępiam – choć miejscami sztuczność się wkrada do rozmowy przez użycie czułych określeń "laleczko", "dupeczko", "krowo", etc. Znać we mnie staroświecką szkołę, która mówi, by przeklinać oszczędnie, ale jak już bluzgać, to siarczyście i nigdy połowicznie.

Pomimo wszystko ma jednak "Achaja" wady, nad którymi trudno przejść do porządku, zwłaszcza w świetle długiej listy pochwał. Przede wszystkim, jak na rewelacyjny utwór, dość niedbale jest ta powieść skonstruowana. Pozornie oparta na triadzie – trzy wątki, trzy postawy wobec wydarzeń, trzy etapy dojrzewania i kariery głównej bohaterki, trzy kraje zaplątane w wojny. I nawet trzy części. Ale jednak tutaj natrafimy na najsłabszy punkt twórczości autora "Achai": brawurowy początek i wymęczony koniec. Ziemiańskiego poznaje się po tym, jak zaczyna, nie jak kończy. Choć wątki całkiem zgrabnie zbiegają się i splatają, po drodze trzeba przebrnąć przez długie monologi – pod koniec bowiem postacie opanowuje gadulstwo nieprawdopodobne, a do tego mało treściwe, poglądy swoje wyrażają bowiem bohaterowie wcześniej i w formie o wiele bardziej lapidarnej. O ile na początku powieści akcja toczy się równomiernie, o tyle im dalej, tym większy bałagan i więcej powtórek. Nie tylko w przemowach, lecz także w dowcipach, bo co ładniejsze pointy lubi autor powtarzać, jakby się obawiał, że odbiorca zapomni.

Jest też świat przedstawiony... a, przepraszam, właśnie tego w "Achai" nie ma. Szczególnie wyraźnie widać to pod koniec powieści, gdzie naprawdę trudno się zorientować w geografii, w odległościach, a przecież ma to znaczenie przy opisie ruchów wojsk i rozwiązań taktycznych. Tymczasem bieg wydarzeń (w przypadku "Achai" nie jest to metafora) odbywa się w swoistym bezczasowym "nigdzie". Jest las, Wielki Las, znaczy. Są miasta i mają nazwy, np. Syrinx, a także – pałace, chaty, karczmy. Są również drogi, np. Droga Cesarska nr 6, albo tylko ścieżki. Nie męczy Ziemiański bardziej szczegółowym opisem, zostawia go wyobraźni czytelnika, a gdyby ta zawiodła – zawsze jeszcze można obejrzeć obrazki. Czas też nie płynie wyraźnie, choć autor zaznacza, że tym właśnie istoty rozumne różnią się od zwierząt. A jednak chronologia szwankuje i trudno stwierdzić, czy minął dzień, czy kilka miesięcy.

W zamierzeniu miała być "Achaja" epopeją. Nie przez przypadek przecież pojawia się imię tytułowej bohaterki, miejsce jej urodzenia też ma znaczącą przewrotnie nazwę. I rzeczywiście, losy Achai to wątek czysto epicki – od przygotowania w nietypowych warunkach przez przemianę do wielkich czynów. Znaleźć można zbiorowego bohatera – armię, ponieważ Ziemiański kocha militaria i daje temu otwarcie wyraz, przez co powieść pełna jest opisów broni, umundurowania, taktyki wojskowej. Znajdziemy również wydarzenie przełomowe, schyłek epoki rycerstwa, nadejście zupełnie nowych czasów – i przełom ten również ma militarne podwaliny. Jedynie świat przedstawiony, tło wydarzeń, rozmyte straszliwie i pozbawione namacalności...

Można to nawet wybaczyć. Ale "Achaja" Ziemiańskiego kuleje pod koniec jak ochwacona szkapa. Od połowy zaczyna bowiem autor gubić dyscyplinę opowieści, wątki sprowadzają się do przewidywalnego schematu: kolejna męka Achai i okrutne manipulacje Biafry, knucie Zaana, rozmyślania lub dialogi Mereditha poszukującego prawdy o Ziemcach, bitwa. I koniec. Można wybaczyć to powieści beletrystycznej, ale nigdy – epopei. Epopeja bowiem jest wyzwaniem – wymaga nie tylko wyobraźni i wizji, lecz także dyscypliny twórczej, a tej Andrzejowi Ziemiańskiemu ewidentnie zabrakło. Może i miało to być dzieło przełomowe i epos, ale tak naprawdę – wyszła tylko beletrystyka.

Nie chcę zniechęcać do czytania "Achai", bo to całkiem przyjemna lektura, zwłaszcza dla mężczyzn, a szczególnie – miłośników militariów. Ale nie wolno dać się oszukać, to nie jest najdoskonalsza z opowieści. Nie tym razem...

 

Małgorzata Koczańska

 

Andrzej Ziemiański: "Achaja"; t. 1-3, Fabryka Słów, Lublin 2002-2004.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
K. Night Coleman
M.Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
M.Koczańska
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Toroj
Tomasz Franik
Stanisław Truchan
Joanna Łukowska
Andrzej Sawicki
GW
Feliks W. Kres
Tomasz Pacyński
Dariusz Spychalski
Marcin Mortka
 
< 06 >