numer XLIII - grudzień 2004
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 11>>>

 

Monokulturalny świat

 

 

Nie, nie o kulturze, bo na kulturze się nie znam. Lepiej, żebym nic na ten temat nie mówił. O technice i o bezpieczeństwie. Świat zdąża do uniformizacji. Dlaczego? Zazwyczaj podobieństwo się opłaca. Gdy ktoś wyprodukuje latarkę, nie ma sensu, by, wkraczający na rynek producent baterii, wyprodukował takie ogniwo, które do niej nie pasuje. Jeśli ktoś wyprodukował gramofon, nie ma sensu produkowanie płyt, które do niego nie pasują. Jeśli są dwa standardy, zazwyczaj jeden z nich albo wypiera drugi, albo spycha do niszy, w której decydują jakieś inne warunki o tym, że pozostaje. Czasami, może się wydawać, że dwa produkty mają ze sobą za mało wspólnego, by konkurować na rynku. Przykład: aparaty cyfrowe i analogowe. Całkowicie różna technologia. To tylko z wyglądu ten sam aparat, jedna część, która jest naprawdę niezbędna i taka sama, to obiektyw. W aparacie chemicznym wszyscy wiemy, co jest, wiemy też, jak powstaje odbitka. W "cyfrze" po wyświetleniu obrazu na matrycy dzieją się jakieś "czary – mary", przedziwne przekształcenia, o których nic nie wiemy, oprócz tego że są "cyfrowe". Tak naprawdę, to jakości dobrego zdjęcia cyfrowego daleko do średniego analoga, zawartość informacji jest zupełnie inna. Jednak w tej chwili fotografia cyfrowa zdobywa świat. Diabli wiedzą z jakiego powodu, bo jest ona w gruncie rzeczy droższa od analogowej i poza szczególnymi wypadkami, nie ma jakichś zasadniczych zalet. Decyduje chyba jedna cecha: nie musimy się udawać do zakładu fotograficznego, wsadzamy kabelek i zdjęcia przeskakują czy do drukarki, czy do komputera. Dzieje się to szybko i o wygodnej dla nas porze. Nie całkiem bagatelne jest także to, że nie musimy za ów proces zapłacić. Cyfrówką można narobić zdjęć "od groma" za friko. Bez udziału systemu wymiany pieniężnej, bez wychodzenia z domu. Przykład ów jest, tak naprawdę, potrzebny mi do czegoś całkiem innego, ale tak na końcu chcę dodać: jeśli robimy zdjęcia z imprezy, to dla umieszczenia ich w albumie, dlatego, żebyśmy mogli się nimi pochwalić przed znajomymi. Oczywiście, można się chwalić zdjęciami na stronie internetowej, ale to całkiem inne chwalenie się. Cyfrówka jest dobra do Internetu, do albumu trzeba jeszcze zdjęcie wydrukować i to zazwyczaj oznacza albo koszty, albo kłopoty. Nie bardzo się przyda aparat cyfrowy tak zwanemu specjaliście, bo kupując za 100 zł Starta chyba 66 i kliszę 6x9, uzyska zdjęcia nieporównanie lepszej jakości. Na oko więc powinny istnieć dla tych dwu technologii inne rynki. Owszem, pewien pokrywający się segment spowoduje jakąś konkurencję, ale nie powinna to być taka konkurencja, która właściwie niszczy jeden z produktów. A tak właśnie się dzieje, fotografia analogowa odchodzi w przeszłość, choć w naszym biednym kraju jeszcze tego nie widać. Tacy potentaci jak Kodak rezygnują z produkcji filmów i całej fotograficznej chemii, choć jeszcze parę lat temu, to oni właśnie byli tymi, którzy decydowali na tym rynku. Nie ma chyba znaczącego producenta aparatów fotograficznych, który nie chciałby wprowadzić na rynek swego cyfrzaka. A kto bogatszy, zamyka fabryki analogów, które tanieją z dnia na dzień. Otóż, znika PRODUKT, a nie PRODUCENCI. Oni dostosowują się do nowego standardu technologicznego. Na dodatek, co chciałem pokazać, proces ma dynamikę, która trochę wymyka się zdrowemu rozsądkowi. Tak kilka lat temu "wessało" płyty analogowe. Warto sobie uświadomić, że ekonomiczne uzasadnienie procesu dały produkty, które pojawiły się dopiero wówczas, gdy płytami już nikt nie handlował. Stało się to kilka lat temu. Dziś konsument już nie lamentuje z powodu totalnej cyfryzacji dźwięku, ale gdy jeszcze niedawno porównywałem liczbę nagrań egzystującą na czarnych trzeszczących winylach i tych cyfrowych, to wyszło, że zwłaszcza interesującej muzyki jest znacznie więcej ciągle w wersji analogowej. Mówię tu o sytuacji, gdy ktoś się na przykład edukuje w tej dziedzinie i pan od fortepianu kazał wysłuchać. Co prawda moje zbiory "w pozytywce", czyli formacie midi, kilkakrotnie przekraczają zawartość półki, która się niebezpiecznie wygięła pod ciężarem płyt do gramofonu, ale to już ciut inny problem.

Na świecie istnieje kilka standardów zasilania urządzeń elektrycznych. Całkiem niedawno mieliśmy w naszym kraju 220 woltów, dziś już, co sprawdziłem woltomierzem, jest 230. Jest także 50 Hz. Te 50 a nie 60 bywa powodem przeróżnych enuncjacji. Niejaki profesor Sujak z mojego Instytutu Fizyki lubił powtarzać, że dzięki tym 10 hercom więcej, Amerykanie zaoszczędzili mnóstwo stali krzemowej i miedzi, bo mogli budować odrobinę mniejsze transformatory energetyczne. Nie wiem, jak jest naprawdę, ale każdy kij ma dwa końce i tu konsekwencją podniesienia częstotliwości są większe straty w "żelazie". Starty "w miedzi " rosną niezauważalnie, ale tak czy owak, problem wyboru częstotliwości jest poważny i trzeba się ostro nagłówkować i wiele naliczyć, żeby jakiś parametr techniczny, nawet zdawałoby się, tak mało istotny i tak tolerancyjny, jak częstość zasilającego urządzenia prądu (lwia część zasilaczy "jada" napięcia zasilające od 50 do 440 Hz) wybrać możliwie szczęśliwie.

Wychodzi na to, że każdy standard niesie niebezpieczeństwo jakiegoś zbiorowego nieszczęścia.

Oprócz standaryzacji ludzkość uprawia jeszcze coś, co nazwałbym monolityzacją. Wiele zastępowane jest jednym. Taki techniczny zabieg niesie czasem całkiem niespodziewane efekty. Na przykład budynki o większej objętości potrzebują mniej energii do ogrzewania. Nie do końca tu działa "efekt słonia", który, jak wiadomo sierści nie ma z powodu dużego stosunku masy do powierzchni. Duży budynek musi mieć jednak pomieszczenia z dostępem do światła i powietrza, wobec tego nie można na przykład postawić kostki sześciennej o boku 100 metrów, ale, nawet jeśli mamy domy jednorodzinne tzw "szeregowce", to dwie ich ściany nie promieniują ciepła w przestrzeń. Jeśli by wyliczyć zaopatrzenie w paliwo dla takiego osiedla, to okażą się całkiem realne oszczędności w porównaniu z domami stojącymi swobodnie. Z tej samej przyczyny tańsza energetycznie jest eksploatacja domów w blokach.

W ciągu XX wieku, miasta, nikogo nie pytając, przeszły na wodociągi, a te są zasilane standardowo już, z jednego zakładu uzdatniania wody. Bo taniej. Zamiast wielu pomp – jedna, zamiast wielu urządzeń filtracyjnych – jedno. Zamiast wielu magistral zasilających – jedna, za to o grubszych rurach.

Nie bardzo wychodzi z centralnym zasilaniem w ciepło. Co prawda w dużej elektrociepłowni można wprowadzić technologie oszczędnościowe, o których się w głowie nie mieści indywidualnemu użytkownikowi, ale banalną przeszkodą są straty na zasilaniu. Po prostu długie rury, które, mimo świetnej izolacji, ogrzewają powietrze. Tak czy owak jednak, gdy istnieje możliwość zasilania jakiegoś osiedla z jednego miejsca, to zwykle się opłaca o wiele bardziej, niż na przykład najbardziej kosmiczne piece gazowe, jakie dziś można kupić. Czasami identyczna technologia, lecz urządzenia w innym rozmiarze, i mamy "efekt słonia", jest cieplej przy tej samej ilości paliwa.

Istnieje coś takiego jak minimalny ekonomiczny rozmiar bloku energetycznego w elektrowni. Co oznacza, że mniejszych się nie robi, mniejsze się nie opłacają. Skutek tej realnie istniejącej wielkości, to monstrualne rozmiary współczesnych elektrowni oraz ich niewielka ilość w skali kraju. Jeśli nie są budowane większe generatory niż obecnie, to "szlaban" stawia wytrzymałość materiałów.

Nie wiem, na ile zauważalnym zjawiskiem jest to, że "rozmiar" naszej cywilizacji, coś co można liczyć na wiele sposobów, generuje budowanie coraz większych urządzeń, i na odwrót, owe urządzenia napędzają "wielkość cywilizacji". Wiele urządzeń ma swój rozmiar minimalny, co więcej, wiele urządzeń nie może powstać, gdy środowisko ma jakieś wielkości za małe. Budowa wielkich mostów napędza wymianę handlową, coraz większy strumień przewożonych przez nie towarów prowokuje do budowy jeszcze większych mostów. Ale wielkie mosty nie mogą powstać, gdy strumień wozów z towarami jest zbyt mały, gdy nie osiąga pewnej progowej wartości.

Współczesne samoloty zaczynają dorównywać wymiarami sterowcom, a liczbą przewożonych pasażerów pobiły ich dawno i wielokrotnie.

Dzięki temu katastrofy lotnicze zawsze trafiają na pierwsze strony gazet. Choć w zasadzie wszyscy wiedzą, że najniebezpieczniejszy jest transport osobowymi samochodami, to koszmarne drogowe jatki, w których wszyscy pasażerowie bywają zamieniani w porozciągane po rowie flaki, rzadko trafiają na pierwsze strony gazet, chyba że rozwali się ktoś tak znaczny, jak księżna Diana czy jak jej tam było. Medialne są tylko wielkie katastrofy lotnicze. Przyczyna tkwi nie tylko w ilości ofiar, ale w ich rzadkości. Samolotów jest wielokrotnie mniej niż samochodów, powodują wielokrotnie mniej katastrof. Jednak gdy już spowodują, to jest to bardzo solidna katastrofa. Jest o czym pisać.

Dlaczego terroryści zaatakowali WTC? Bo było bardzo duże. Atak był bardzo opłacalny. Stosunek liczby potencjalnych ofiar, wielkości strat do poniesionych nakładów i strat własnych wydał się bardzo korzystny. W rzeczywistości rzeczy miały się dokładnie odwrotnie, ale też nie w tym problem. Decydująca jest tu porażająca łatwość dokonania ataku, która wyniknęła z monolityzacji i monokulturowości. Wielkie bloki, co prawda, nie opłacają się pod względem eksploatacji, ale opłaca się koncentracja wielkiej liczby biur, opłaca się tworzenie prestiżowej przestrzeni. W rezultacie powstają absurdalnie wielkie budowle, które nie tylko są dochodowe, ale jeszcze działają na terrorystów jak spodek z miodem na muchy. Z drugiej strony absurdalnie wielkie samoloty. Na dodatek jednakowe, co stanowi wymóg współczesnej technologii, której podstawą jest seryjność, unifikacja.

To bardzo ogólne rozważania, a szczegółowe są takie, że podstawą bezpieczeństwa we współczesnych operacjach wojskowych jest rozśrodkowanie. Nie budujemy twierdz o straszliwie grubych murach, ale rozpraszamy sprzęt i ludzi na ogromnych obszarach. Ta technologia stała się przyczyną zarzucenia z pozoru bardzo obiecującej technologii atomowej. Siła rażenia maleje z trzecią potęgą odległości. Zrzucenie atomówki, kosztowne także taktycznie, bo tworzymy obszar, na którym nie może być własnych sił, jednocześnie nie daje szansy zadania enplowi strat adekwatnych do wszystkich kosztów.

Monokulturowe uprawy stwarzają idealne warunki do tego, by na przykład w cholerę padły tysiące hektarów lasów sosnowych. Monokulturalna gospodarka powoduje, że popełniamy te same głupoty. Panika jest tylko jedną z możliwości. Monokulturalność wygenerowała na przykład monokulturę systemu operacyjnego. Kiedy czytam o kolejnych akcjach przeciw wirusom komputerowym, to mnie skręca: o co tu chodzi? Z punktu widzenie komputerowego outsidera wygląda to tak, jakby wszyscy powbijali sobie od spodu gwoździe w stołki i teraz odkrywali, że coś ich w dupę uwiera. Zamiast wyciągnąć gwóźdź, dyskutują, który półdupek i jak obrócony, żeby najmniej bolało. Monokuturalność prowadzi do tego, że nie wolno się wirusów nie bać. Masz być monokulturalnie przestraszony, monokulturalnie bezradny. Jak napisał ktoś na linuksianym oczywiście forum, jak się nie boisz, to cię nie ma.

Monokulturalnie powinniśmy sobie robić krzywdę. Kiedyś jedna pani chciała mi wręczyć kawałek plastyku zwany kartą kredytową. Powiedziałem jej, że, wchodząc w układy z bankiem, stracę pieniądze. Powiedziałem jej, że ma za kiepską ofertę, że założę cośtam w banku, pod warunkiem, że będę miał z tego jakiś potencjalny zysk. Tymczasem prosta arytmetyka wskazuje, że na dzień dobry będę do tyłu jakieś półtora patola. Oczywiście, że wyszedłem na niewychowanego chama, bo przecież "kto dziś nie ma karty kredytowej? Kto dziś płaci gotówką?" był to argument zasadniczy. Okazałem się niemonokulturalny. Nie chciałem sobie zrobić zestandaryzowanych problemów.

Monokulturalność zakłada monokulturę rozwiązań technicznych w dziedzinie finansów. Na skutek tejże mam monokulturalnie bać się Wielkiego Brata, który zarejestruje wszystkie moje operacje finansowe. Jeśli będę płacił gotówką, aby uniknąć opłat manipulacyjnych i zaoszczędzić czas na staniu w kolejce w banku, bo w kasie nie mam kolejki, to niestety Wielki Brat nie będzie mógł kontrolować, co i gdzie kupuję, i nie będę miał powodu, by zajmować się problemem ochrony prywatności.

Tymże sposobem poczucie bezpieczeństwa a i zwykła paskudna kalkulacja, równa się niekulturalności, bynajmniej nie przeciwieństwu monokulturalnosci. Bo jedyną, dopuszczalną kulturą jest monokultura powszechnej kontroli finansów przez banki.

Masz się bać, najlepiej standardowo. Inaczej nie istniejesz. Czasami zdaje mi się, że nadmiar bezpieczeństwa tak działa. Kiedyś można było się bać wojny atomowej. Teraz mamy jakieś próżne przechwałki Putina. Może i zmajstrują jakąś tam super-rakietkę, ale z banalnej przyczyny, że jej odpalenie, a nawet skuteczne i całkowite zniszczenie celu, nic Wielkiej Rosji nie da rzecz, cała raczej w sferze takiego sobie propagandowania, niż rzeczywistych problemów. Nie ma kogo się bać, to trzeba sobie walnąć adrenalinę w żyłę i na przykład rżnąć jak wszyscy autostradą, 160 na godzinę. I od czasu do czasu dlatego, że wszyscy niczym stado bawołów gnają po tej autostradzie równo 160, rozpaćkać się na przestrzeni kilkuset metrów albo solidarnie, monokulturalnie spłonąć w wielkim karambolu. Monokulturalność każe zagłosować na polityka, który założy nam najtańsze wodociągi. Po to, żeby solidarnie z całym światem czuć się zagrożonym atakiem terrorystycznym.

Jak mi opowiadał niedawno pewien doktor biolog, wielkie wymierania gatunków nie są w przyrodzie niczym dziwnym. W przenośni mówiąc, przyroda może sobie pozwolić na to, by na skutek jakiegoś czynnika wycięło w ciągu zaledwie kilkunastu pokoleń wszystkie wróble, za wyjątkiem jednej rasy mającej szczególną długość skrzydeł. Może, bo ma rozmaitość. Ma wróble takie, inne i owakie. Niestety, ludziska mają tylko jeden system operacyjny, tylko jeden system wodociągów zasilany z jednego zakładu uzdatniania wody. Co prawda... z punktu widzenia bardzo historycznego, owszem, mamy wiele szczepów ludzkiej kultury, kilkanaście wielkich jak Etruskowie występują już dziś tylko w fazie kopalnej. Etruskowie byli monokulturalni, choć w stopniu o wiele mniejszym niż monokuturalny jest system zasilania w prąd elektryczny. Jakoś nie chcę być przedstawicielem kopalnej monokultury śródziemnomorskiej.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
K. Night Coleman
M.Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
M.Koczańska
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Toroj
Tomasz Franik
Stanisław Truchan
Joanna Łukowska
Andrzej Sawicki
GW
Feliks W. Kres
Tomasz Pacyński
Dariusz Spychalski
Marcin Mortka
 
< 11 >