numer XLIII - grudzień 2004
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Andrzej Sawicki Literatura
<<<strona 26>>>

 

Spacer po Warszawie

 

 

Nad Warszawą wstało słońce. Korzystając z pięknego, kontrastowego oświetlenia, robiłem właśnie kilka ujęć pustej ulicy. Tak dla rozgrzewki. Po całej nocy straszliwego napięcia, znajomy trzask pracującej migawki działał jak balsam na moje zszarpane nerwy. Ulica zatarasowana była kilkoma wrakami samochodów. Za kierownicą jednego z nich spoczywało wysuszone ciało kierowcy. Oderwana głowa spoczywała tuż przy przedniej szybie i, szczerząc zęby, patrzyła pustymi oczodołami wprost w obiektyw. To będzie ciekawe, wstrząsające zdjęcie. Jeszcze ten częściowo spalony budynek i ruiny kamienicy z drugiej strony ulicy i mamy doskonałą kompozycję. Więcej takich fotek i powalczę o World Press Foto. W wyobraźni widziałem już wielką, czarno-białą odbitkę tego zdjęcia, wiszącą na wystawie, wśród innych moich dzieł, które przyniosę z tej wyprawy. Robiąc te kilka ujęć, poddałem się radości fotografowania i na chwilę zapomniałem nawet o strachu. Lęku, który ściskał mnie za gardło od kilku godzin, a od ostatnich dwóch, od kiedy znaleźliśmy się w mieście, ściskał też za inne części ciała.

– Hej, Marku! Nie zapominaj się! Pamiętaj, gdzie jesteśmy, i trzymaj się blisko grupy – skarcił mnie przywódca wyprawy, niejaki Kosa.

Był najmłodszy z nas, a przynajmniej na takiego wyglądał. Budził jednak respekt, ubrany w amerykański mundur, który co prawda był brązowawym kamuflażem pustynnym i nijak nie pasował do kolorów Warszawy, jednak nadawał Kosie aparycję specjalisty i twardziela. Prócz samego Kosy w skład naszej grupy wchodziło jeszcze dwóch mężczyzn, małomówny chudzielec Mowa i na oko trzydziestolatek, do którego zwracaliśmy się per Młody. Tych dwóch też ubranych było w wojskowe kamuflaże, najwyraźniej dorwane całkiem przypadkowo w jakimś demobilu. Obaj uzbrojeni w polskie karabinki Beryl, w odróżnieniu od Kosy, który ściskał w rękach policyjną strzelbę zwaną shotgun.

Robiąc zdjęcia, naprawdę się zapomniałem i oddaliłem od nich, zostając jakieś pięćdziesiąt metrów z tyłu. Wymierzyłem aparat w chłopaków, chcąc zrobić im fotkę i zaraz do nich dołączyć, gdy z wystawy sklepu spożywczego, obok którego przechodzili, wyleciała szyba. Brzęk tłuczonego szkła w niezwykły sposób przerwał martwą ciszę panującą na ulicach miasta. Ta straszliwa cisza była chyba najbardziej makabryczną rzeczą, jaką do tej pory doświadczyłem w opuszczonej Warszawie. Nie widok trupów, zgliszczy, zniszczeń, ale właśnie cisza. Wszechobecna i przytłaczająca, wdzierała się pod czaszkę, zamrażała krew w żyłach i wbijała w ziemię, przygnębiając niesamowicie. Złapaliśmy się na tym, że poddajemy się jej i sami mówimy szeptem. Dlatego też tak niespodziewany hałas spowodował, że niewiele brakowało, a popuściłbym w spodnie. Jakoś jednak udało mi się opanować, tylko aparat wysunął mi się z ręki, ale całe szczęście, miałem go na pasku, na szyi. Szyba nie wyleciała z takim impetem ot tak sobie, sama z siebie. Razem z nią, z witryny wyleciał człowiek. Runął na ziemię bezwładnie jak worek kartofli, o kilka kroków od Kosy. Poderwał się natychmiast, zatoczył się, łapiąc niezdarnie równowagę i ignorując Kosę, przekrzywił głowę, jakby węsząc. Nie na darmo uchodziłem za najlepszego w kraju paparazzi, nim zdążyłem świadomie o tym pomyśleć, już trzymałem aparat wycelowany w całą scenę. Facet wyglądał koszmarnie, w strzępach podartego, zakrwawionego i umazanego, diabli wiedzą czym, ubrania, z nabrzmiałą gębą, z której zwisał płat oderwanej skóry. Mężczyzna wyszczerzył zęby, charcząc odrażająco, wyciągnął ręce w kierunku Młodego. Ten z grymasem przerażenia, wykrzywiającym twarz, próbował przeładować karabinek, ale jak to przy atakach paniki bywa, nie wychodziło mu to za bardzo. Potworny osobnik ruszył do przodu niepewnym, ociężałym krokiem. Poruszał się trochę jak pijany, z trudem łapiąc równowagę. Nie zdążył jednak zrobić nawet trzech kroków, gdy drogę zastąpił mu Kosa, przystawiając do twarzy lufę shotguna. Rozległ się straszliwie głośny huk wystrzału, który przetoczył się echem po całej ulicy i pewnie kilku sąsiednich. Bezgłowe ciało runęło bezwładnie na ziemię.

– Cholerne zombie – powiedział Kosa i splunął na nieruchomego trupa.

 

* * *

 

W naszym kraju najważniejsze są znajomości. Myślę, że w innych pewnie też są ważne w jakiś sposób, ale u nas są sprawą priorytetową, naprawdę w wielu aspektach życia. Spróbujcie bez znajomości znaleźć dobrą pracę, wygrać przetarg, załatwić korzystne zlecenie. Nawet by dać łapówkę, trzeba mieć znajomości, bo od byle kogo w łapę się nie bierze. Tylko z polecenia. Bliski kumpel, postawiony w wyższych kręgach władzy, jest koniecznością przy prowadzeniu większej działalności gospodarczej czy politycznej. O tym wiedzą wszyscy, a najlepiej ci, którym nie obrzydło jeszcze śledzenie w gazetach i telewizji najróżniejszych afer.

Nie inaczej jest też w moim zawodzie. Fotograf to wolny zawód, a w takim przypadku znajomości liczą się podwójnie, a nawet poszóstnie. W dzieciństwie marzyłem, by być reporterem wojennym, lecz z biegiem lat zszedłem na ziemię. Zostałem, co prawda, fotoreporterem, ale trochę innego rodzaju. Nie chciałem pracować w agencji i tłuc fotek reklamowych, ze sztuki natomiast wyżyć się nie da. Zacząłem więc pracę jako reporter prasowy – wolny strzelec. Dzięki pomocy kumpli wciskałem reportaże do różnych gazet. Potem zaczęły się robótki na zlecenie, by po kilku latach dostać, nie bez pomocy znajomych, etat w plotkarskim tygodniku dla gospodyń domowych. Jako że czytelniczki lubią być na bieżąco z tym, kto jest trendy w Warszawce, wysyłano mnie na liczne imprezy, by fotografować tam gwiazdy i gwiazdeczki z naszego grajdołka. Któregoś razu zdjąłem przypadkowo, na ulicy, jednego z amantów polskiego kina, gdy spacerował ze swoim kochankiem – mężczyzną. Co to była za afera, a ile dostałem za te zdjęcia! Z biegiem czasu wyspecjalizowałem się w tropieniu znanych ludzi. Będę trochę nieskromny, ale osiągnąłem w tej klasie mistrzostwo.

Jak to jednak w życiu bywa, pewnego pięknego poranka, wszystko się skończyło. Seria terrorystycznych ataków znów zmieniła świat. Tym razem radykalnie.

Siłą rzeczy nikt już nie interesował się plotkarskimi gazetkami. Wydawnictwo, które notabene było właścicielem prawie wszystkich pisemek tego typu na rynku, zlikwidowało prawie wszystkie tytuły, zostawiając jeden. Tak znów znalazłem się na lodzie, ale tym razem ze sporym doświadczeniem, dużą renomą i ogromnymi znajomościami. Nie było więc tak źle, zająłem się prawdziwą reporterką, znów jako wolny strzelec.

Na jakiejś pijackiej imprezie poznałem Kosę. To bardzo dziwna postać. Jest szefem agencji detektywistycznej “Maskarada”. Kiedy, w absolutnej tajemnicy, dowiedziałem się od znajomej, która tak się składa, jest jego sekretarką, że Kosa szykuje się do wyprawy w głąb Obszaru, od razu wyczułem, że mam szansę na życiowy reportaż. Każdy dziennikarz marzy o możliwości wejścia do zamkniętej strefy, jaką jest opuszczona Warszawa. Przez okrągły tydzień męczyłem Kosę, by zabrali mnie ze sobą. Nie dawałem mu spokoju, a uwierzcie, że umiem wkręcić się gdzie chcę, lata praktyki jako paparazzi nie poszły na marne. Wreszcie, któregoś wieczoru, suto zakrapianego alkoholem, Kosa zgodził się, bym poszedł z nim. Miałem tylko robić zdjęcia i nie interesować się, po co i dlaczego tam jesteśmy. Nie zadawałem pytań. Wiedziałem tylko, że mamy dotrzeć do jakiegoś mieszkania na Śródmieściu i jeszcze tego samego dnia wrócić.

Zdjęcia ze skażonej Warszawy były niezwykle pożądanym i unikatowym artykułem. Prasa dysponowała tylko tym, co dostała od armii, czyli niewielką ilością ocenzurowanego materiału. Co prawda, kiedyś przedostał się tam dziennikarz Gazety, było to jeszcze nim przeprowadzono specjalistyczne badania skażenia. Facet fotografował aparatem cyfrowym i, niestety, nie przyniósł za dużo zdjęć. Okazało się, że energia nekromantyczna zakłóca skutecznie działanie elektroniki. Przez to w Obszarze nie działały telefony komórkowe ani radio. Cyfrowy zapis obrazu jest tam niemożliwy, bo wszystkie elektroniczne nośniki informacji szlag tam trafia prędzej czy później. Dziennikarz napstrykał zdjęć, wrócił nawet w jednym kawałku i z aparatem, lecz z karty pamięci udało się odzyskać ledwie dwie fotki i w dodatku potwornie zaszumione. Korzystając z doświadczenia kolegi po fachu, zabrałem na wyprawę analogową lustrzankę z metalowym korpusem i w ogóle pozbawioną elektroniki, jeśli nie liczyć światłomierza, a do tego garść negatywów i slajdów.

Nie wiem, ilu żołnierzy musiał przekupić Kosa, byśmy mogli przejść przez kordon zamykający Obszar. Z pewnością też uruchomił znajomości.

Przepłynęliśmy Wisłę pontonem, lądując na wybetonowanym brzegu Powiśla. Rzeka była naturalną, wschodnią granicą Obszaru, skażeniu bowiem uległa tylko lewobrzeżna część miasta. Tak też, na dwie godziny przed świtem, znaleźliśmy się w zamkniętej, wymarłej Warszawie. Pozostało mi tylko modlić się o jak najlepszą pogodę, by było dużo światła do zdjęć.

 

* * *

 

Po zastrzeleniu żywego trupa Kosa zdecydował, że lepiej będzie jak najszybciej oddalić się z tej okolicy. Hałas mógł sprowadzić kolejne zombie. Biegliśmy więc truchtem, a mi umykały ciekawe ujęcia, bo, niestety, nie mogłem fotografować w biegu. Wreszcie dowódca dał znak ręką, że możemy zwolnić. Jak na razie nie było tak źle, spotkaliśmy jednego żywego trupa, przechodząc przez spory obszar Miasta Umarłych. Zdążyłem już przestać się bać. Ciągle tylko przeszkadzała mi makabryczna cisza. Prócz naszych kroków i oddechów nie słychać było zupełnie niczego. To niesamowite, ile otacza nas dźwięków, z których nie zdajemy sobie sprawy. Pomijam dźwięki typowo cywilizacyjne jak bzyczenie elektryki czy szum jadących samochodów za oknem, ale tu nie słychać było nawet ptaków i owadów. Nic, absolutna cisza i tylko z rzadka powiew wiatru poruszył gałęziami drzew. Wędrowaliśmy uliczkami Śródmieścia, klucząc i omijając większe ulice. Jak twierdził Kosa, nie bezpieczniej było unikać tych bardziej otwartych przestrzeni.

– Podejrzanie tu pusto – szepnął Młody. – Widziałem w TV, że w Londynie czy New Yorku aż roi się od zombie na ulicach, a u nas jak zwykle inaczej, kompletna pustka...

– Tamte miasta są znacznie większe, co tu porównywać. Więcej ludzi oberwało i tyle – skwitował Kosa. – Powinniśmy się cieszyć, że nas nie atakują, a nie martwić.

W tej samej chwili zagrzmiał huk karabinowej serii. Nie rozglądając się, skąd strzelają, rzuciłem się na ziemię przy jednym z zaparkowanych na chodniku samochodów. Wzdłuż całej ulicy stały auta, widocznie właściciele nie zdążyli ich ewakuować. Obok mnie kucnął Młody, nie widziałem, gdzie są Kosa z Mową.

– Hej! Wy tam! Wypieprzać mi stąd, bo następną serię właduję któremu w bebechy! – krzyknął niewidoczny strzelec

– Spokojnie! Wstrzymajcie ogień, nie jesteśmy z wojska ani z policji! – odpowiedział mu Kosa. – Tylko tędy przechodziliśmy!

– To przechodzicie gdzie indziej!

Przeczołgałem się kawałek, szorując brzuchem po chodniku, i wysunąłem głowę zza koła samochodu. Kosa i Mowa przycupnęli za zaparkowanym wozem, lecz po drugiej stronie ulicy. Obaj detektywi też ostrożnie wyglądali zza osłony, starając się namierzyć strzelca.

– No już! Spadajcie stąd!

Mowa wskazał palcem jedną ze sklepowych witryn i szepnął coś do Kosy. Wyjrzał zza samochodu i zaczął pruć krótkimi seriami w kierunku sklepu. Kosa zrezygnował z osłony i, biegnąc zygzakiem, pokonał ulicę, by ukryć się za drzewem. Wychylił się natychmiast i wypalił kilka razy ze swojej strzelby. Teraz Mowa przebiegł chyłkiem ulicę i padł plackiem pod jakimś samochodem. Z ostrzeliwanego sklepu odpowiedziało ogniem kilka karabinów naraz, dziurawiąc samochody i kiereszując drzewo, za którym kucał Kosa. Po ostatnich kilku godzinach w całkowitej ciszy huk i jazgot strzelaniny był niesamowity. W ciszy martwego miasta brzmiał jak bluźnierstwo. Miałem wrażenie, że znajduję się w samym środku bitwy. Znów lęk złapał mnie za gardło i ścisnął pęcherz, szczególnie, gdy kilka pocisków trafiło w samochód, za którym leżałem. Posypało się na mnie tłuczone szkło z przestrzelonych okien wozu.

– Przestańcie, do cholery! – krzyknął Kosa. – Chcemy tylko przejść tą ulicą dalej! Nic do was nie mamy!

– Teraz za późno, koleś! Mówiłem, byście się stąd wynieśli! Ten sklep jest nasz!

Znów się wychyliłem, tym razem, by obejrzeć sobie sklep. To był jubiler, wszystko od razu było jasne. Wpadliśmy na cholernych szabrowników. Co to ma być?! Myślałem, że skażony Obszar jest zamknięty, a tu po mieście kręcą się uzbrojone bandy złodziei. W ogóle więcej żywych w tym Mieście Umarłych niż faktycznie umarłych. To się jak nic nadaje do prasy i jak wrócę, zadbam, by tam trafiło.

Minęło parę chwil, lecz nic nie wskazywało na to, że problem w jakikolwiek sposób ulegnie rozwiązaniu. My leżeliśmy pochowani na ulicy, a złodzieje wewnątrz sklepu. Młody szarpnął mnie za ramię i machnął ręką w kierunku, z którego przyszliśmy. Wyraz jego twarzy zupełnie mi się nie podobał. Zupełnie jak u małego chłopca, który ma się zaraz rozpłakać. Odwróciłem się. Od wylotu ulicy nadciągał tłum ludzi. Niestety żaden z uczestników tego milczącego marszu nie był żywy. Zombie kroczyli bezwładną kupą, zataczając się i zderzając ze sobą. W strzępach ubrań, brudni, umazani zakrzepłą krwią, zgnili w różnym stopniu, wyglądali jak statyści z horroru George’a Romero. Najpewniej zwabił ich hałas strzelaniny. Były ich dziesiątki. Natychmiast zacząłem fotografować ten martwy marsz.

– Ekstra, ale będą zdjęcia – jęknąłem, wciskając spust migawki.

Młody, którego widok żywych trupów kompletnie wyprowadził z równowagi, próbował coś powiedzieć, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu.

– Kosa! Zombie nadchodzą! – krzyknąłem.

– Widzę! Z drugiej strony też!

Faktycznie, drugi koniec ulicy też wypełniał gęstniejący tłum trupów.

– Hej, jubilerzy! – wrzasnął Kosa. – Musimy wszyscy stąd wiać! Żarty się skończyły, trupy nadchodzą! Jak będziemy do siebie walić, tylko im ułatwimy robotę! Wyjdę teraz, nie strzelajcie!

– Spierdalaj, palancie! Nie zostawimy towaru ani wam, ani trupom! Zjeżdżajcie stąd!

Szabrownicy okazali typowo polską chęć do współpracy i wspólnego wysiłku. Porozumienie było niemożliwe. Przynajmniej nie bez zwyczajowych żmudnych negocjacji. A na to nie było czasu. Kosa wyskoczył zza drzewa i podbiegł do nas, po drodze dołączył do niego Mowa. Na szczęście szabrownicy okazali minimum przyzwoitości i nie strzelali im w plecy.

– Kosa, jak się stąd wyrwiemy? – Młodemu głos się łamał, ściskał kurczowo karabinek i wyraźnie się trząsł. Pomyślałem sobie, ze Kosa chyba zrobił błąd, zabierając go na tę wyprawę.

– Nic prostszego. – Kosa zupełnie nie okazywał strachu, a nawet się uśmiechnął. – Mowa, uruchomisz którąś z tych zaparkowanych gablot?

Milczący chudzielec rozejrzał się po okolicy, oglądając samochody, które nie ucierpiały w strzelaninie.

– Tylko jakiś starszy, bez imobilajzerów, czy innych elektronicznych zabezpieczeń, bo nie dam sobie rady, nie jestem fachowcem.

– Może tamten wartburg? – Wskazałem na stojący obok model na oko z lat osiemdziesiątych.

Mowa bez słowa podbiegł do samochodu i kolbą karabinka wybił w nim boczną szybę. Po chwili majstrował w stacyjce wyciągniętym z cholewy nożem.

– Młody, opanuj się do diabła! – Kosa próbował uspokoić swojego pracownika. – To tylko animowane ciała, nic strasznego. Rozwalasz im mózg i do widzenia, po kłopocie. Czego tu się bać, to przecież nie ludzie. Uwierz mi, że bardziej powinieneś bać się żywych, potrafią być znacznie gorsi niż cała armia zombie. Nie stój tak, tylko zastrzel kilku, od razu zrobi ci się lepiej.

– Trzymaj, Marek. – Kosa zwrócił się do mnie, wciskając mi w rękę pistolet – Wiesz, jak się tym posługiwać? Celuj im w łeb.

– Nic z tego. – Mowa wyskoczył z wozu – Akumulator padł.

Można się było tego spodziewać, miasto zostało ewakuowane niecały rok temu, akumulator miał prawo się rozładować.

– Spróbuję ten. – Mowa rozwalił szybę w następnym aucie.

Spojrzałem się na niego uważnie, czy przypadkiem nie zebrało mu się na żarty. Samochód, do którego się włamał, był bowiem legendarnym, polskim krążownikiem szos, Fiatem 126p, znanym także jako maluch lub kaszlak. Mowa jednak na poważnie wydłubywał już stacyjkę, a żywe trupy były coraz bliżej. Młody przestał wreszcie dygotać i przeładował broń. Oparł łokcie na dachu stojącego obok samochodu i złożył się do strzału. Korzystając z ostatnich chwil przed akcją, wyjąłem kasetkę z czarno-białym filmem z aparatu i założyłem kolejną, z kolorowym diapozytywem dla odmiany. Rozbryzgi krwi będą lepiej wyglądały na barwnych zdjęciach. Młody zaczął strzelać ogniem pojedynczym, celując precyzyjnie jak snajper. Z tego, co widziałem kątem oka, nie trafił ani razu. Huk strzałów nie robił na zombie najmniejszego wrażenia, a zabarykadowani w sklepie szabrownicy nie dawali znaku życia. Stwierdzili pewnie, że przeczekają po cichu, aż żywe trupy rozprawią się z nami i pójdą precz, a potem spokojnie splądrują jubilera do czysta.

Niespodziewany dźwięk samochodowego silnika rozniósł się echem chyba w całym mieście. Niezwykle charakterystycznego, klekoczącego pyrkotania nie sposób było pomylić z żadnym innym samochodem. Mowa uruchomił malucha.

– Załoga do wozu! – rozkazał Kosa. – Młody z Markiem na tył, Mowa prowadzisz. Taranem w trupy!

Polecenie staraliśmy się wypełnić jak najszybciej, lecz nie obyło się bez problemów. W niewielkim samochodziku było trochę za mało miejsca na czterech chłopa, do tego dwóch uzbrojonych w karabinki, które mają nieskładane kolby. Młody o mało co nie wybił mi lufą oka. Kosa swoją strzelbę trzymał za oknem. Mowa wycofał wóz z chodnika i ustawił się na środku ulicy.

– Jazda!

Kierowca wcisnął pedał gazu do deski, starając się jak najbardziej rozpędzić samochód, ale na to było zbyt mało miejsca. W tłum zombie wjechaliśmy z prędkością niewiele większą niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Dwa pierwsze żywe trupy siła uderzenia odrzuciła na boki, kolejny wyrżnął głową w przednią szybę, tłukąc ją w drobny mak. Kosa odepchnął go ciosem pięści. Przejechaliśmy kolejne metry, rozpychając i przewracając kilku następnych. Któryś nawet dostał się pod koła. Maluch z każdym metrem tracił impet. Wreszcie silnik zakrztusił się, zacharczał i zgasł. Stanęliśmy zamknięci w malutkim samochodziku, otoczeni przez dziesiątki żywych trupów.

 

* * *

 

W chaosie ciągłych zamachów terrorystycznych, porwań i egzekucji zakładników, gróźb i wygrażania pięściami, nikt nie zauważył pojawienia się kolejnego islamskiego radykała. Nikt nie traktował poważnie gróźb wygłaszanych przez szalonego Libijczyka, pochodzenia palestyńsko-syryjskiego, Hasana Ajmana al-Heharihjia. Szczególnie, że nie popierała go żadna z liczących się organizacji terrorystycznych. Jego puszczane w Internet fanatyczne przemówienia, pełne komunałów i frazesów o walce z zachodnim szatanem, zupełnie nie robiły na nikim wrażenia. Ignorowany był nawet przez łasą na popisy każdego żądnego krwi szaleńca, arabską telewizję Al Dżazira. Na swojej stronie internetowej Heharihija nie zamieszczał filmów z urzynaniem głów niewinnym, nie było więc o czym mówić. Utworzona przez niego mała organizacja pod szumną nazwą Radykalne Hufce Śmierci Rozsiewanej Radośnie Wśród Niewiernych nie wsławiła się ani jednym zamachem, choćby na najmniejszą placówkę dyplomatyczną, czy pojedynczy posterunek wojskowy, lub choćby pobiciem dziennikarza. Nic z tych rzeczy. Heharihij od miesięcy obiecywał rychły upadek amerykańskiego stylu życia i zachodniej dominacji. Wieścił zbliżającą się zagładę Ameryki i Europy, wygrażał nawet Rosjanom za męczenie muzułmanów na Kaukazie. Jednym słowem, sprawiał wrażenie kolejnego szaleńca bełkoczącego bzdury. Umknął zarówno mediom jak i służbom wywiadowczym w tłumie mu podobnych. Na wyznaczoną przez niego datę zagłady, dzień 3 listopada, Amerykanie nie ogłosili nawet pomarańczowego alarmu, choć zwykle robią to zupełnie bez przyczyny. Dlatego gdy w stolicach większości państw europejskich i kilku amerykańskich miastach wybuchły bomby, zaskoczenie było całkowite. Tym bardziej, że nie były to bomby konwencjonalne.

W nagrodę za przyjaźń z Ameryką dostało się też Warszawie.

Najpierw na zaatakowanych obszarach zupełnie padła łączność i elektronika. Pierwszą hipotezą było, że terroryści zdetonowali bomby elektromagnetyczne. Niestety, to nie była prawda, a piekło dopiero się zaczynało. Ludzie, którzy zmarli tego dnia lub nieco wcześniej, nagle wstali z martwych. Pozbawione świadomości ruchome ciała, przesiąknięte nienawiścią i agresją wobec wszystkiego, co żywe, a przede wszystkim niepohamowanym apetytem na mięso, wyszły na ulice. Każdy pokąsany przez zombie, sam wkrótce umierał, toczony błyskawiczną chorobą, by natychmiast wstać jako kolejny żywy trup. Uznano, że terroryści użyli nieznanej broni biologicznej. W cywilizowanych krajach ogłoszono stan epidemii i starano się ze wszystkich sił odizolować skażone obszary, hamując marsz żywej śmierci. W Polsce tradycyjnie wybuchł kompletny chaos i panika. Oligarchia i ludzie wpływowi od razu uciekli gdzie pieprz rośnie, a dokładniej do krajów niedotkniętych atakiem. Rząd, zgodnie z tradycją, spakował graty i ewakuował się samolotem do Rumunii. Wojsko próbowało zamknąć drogi wyjazdowe z miasta, by powstrzymać epidemię, oczywiście bez powodzenia. To, co się działo na ulicach Warszawy, przypominało sceny z obrazów Hieronima Boscha, kompletne szaleństwo, piekło na ziemi. Zupełnie nie byliśmy przygotowani na epidemię i nie mieliśmy najmniejszych szans, by ją powstrzymać. Rychło stało się pewne, że nie tylko stolica zostanie Miastem Umarłych, ale cały kraj.

Dopiero po kilku dniach paniki okazało się, że zaraza żywej śmierci nie rozprzestrzenia się poza obszar miasta. Tak jakby tajemniczy wirus działał tylko na określonym obszarze. Wobec tego rząd, jak gdyby nigdy nic, wrócił z Rumunii.

Do zamachów przyznał się pijany powodzeniem Heharihij, a tu okazało się, że CIA nic o nim nie wie, nie założyło mu nawet teczki. Posypały się głowy we władzach służb bezpieczeństwa wielu krajów. Zaczęło się gorączkowe polowanie na nowego wroga publicznego numer jeden.

W ciągu kolejnych dni ustalono z pewnością, że epidemia nie ma podłoża wirusowego. W zaatakowanych miastach żywe trupy dalej szalały w najlepsze, a poza nim życie toczyło się po staremu. Zamknięto więc Miasta Umarłych, nawet w Polsce udało się jakoś to zrobić. Kiedy powoli zaczęła wracać normalność, naturalną koleją rzeczy upadł nieudolny rząd, który nie potrafił poradzić sobie z kryzysem. Trzeba było zająć się setkami tysięcy uciekinierów z Warszawy i powstrzymać kraj przed całkowitym krachem ekonomicznym. Nowy rząd radził sobie niewiele lepiej niż stary, ale do tego jesteśmy przyzwyczajeni.

W międzyczasie Amerykanie złapali Heharihija, który nawet specjalnie się nie ukrywał, przekonany o rychłym upadku zachodniej cywilizacji. Przewieziono go, razem ze złapanymi członkami jego organizacji, do obozu w Guantanamo na Kubie. Tam dzielni strażnicy poddali go szczegółowym przesłuchaniom, robiąc mu szkolenie z udawania psa, onanizowania się na rozkaz oraz innych, pożytecznych rzeczy, których uczy się Arabów w amerykańskich obozach jenieckich. Heharihij wyśpiewał wszystko w ciągu kilku dni.

Kilka lat temu wszedł w posiadanie średniowiecznej Księgi Umarłych, napisanej przez szalonego arabskiego poetę Abdula Alhazareda. Heharihij zdobył skądś oryginał pochodzący z VIII wieku. Studiował go wytrwale przez kilka lat, wymyślił bowiem sobie, by wykorzystać zawartą w księdze wiedzę jako broń masowego rażenia. W ten sposób okazało się, że odpalone w miastach ładunki były bombami nekromantycznymi. Niewielkich rozmiarów pakunki, pomysłu i konstrukcji Heharihija, wykorzystywały potężny ładunek czarnej magii. Przy detonacji, uwolniły impulsowy ładunek energii nekromantycznej. Taką nazwą ochrzcili ją naukowcy, którzy przydzieleni zostali do badań nad skażonymi Obszarami.

Wspomniany egzemplarz księgi znajduje się obecnie w Stanach, gdzie jest najpilniej strzeżonym przedmiotem. Jak się okazuje, wiedza w nim zawarta jest bezcenna z punktu widzenia militarnego. Zastępy naukowców starają się rozwiązać tajemnice w niej opisane. Trwają też prace nad wytworzeniem miernika nekromantyczności, odpowiednika licznika Geigera-Mullera. Zbudowanie go jest koniecznością przy badaniach istoty skażenia. Trzeba oszacować, jak długo Obszary muszą pozostać w kwarantannie. Czy tak jak w Czarnobylu, gdzie skażenie radioaktywne uniemożliwia zasiedlenie przez 800 lat, czy może krócej, a może uda się opracować metodę likwidacji skażenia. Tak czy inaczej, jak dotychczas wszystkie Obszary, których na całym świecie było prawie trzydzieści, pozostawały zamkniętymi strefami, pilnie strzeżonymi przez wojsko. Wydawałoby się, że nikt zdrowy na umyśle nie będzie pchał się tam z własnej woli...

 

* * *

 

Pędziliśmy maluchem z maksymalną prędkością, jaką udało wycisnąć się z tego egzemplarza, nie większą jednak niż sześćdziesiąt kilometrów na godzinę. Kosa siedział na dachu i śmiał się jak szaleniec. Parę chwil temu znów mnie kompletnie zaskoczył. Gdy silnik odmówił współpracy i przestał działać w środku tłumu zombie, Kosa otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Krzyknął tylko, by Mowa uruchomił ten cholerny samochód, i zniknął w tłumie. Zdawało mi się, że zombie nie zwracają na niego uwagi, jakby dla nich nie istniał. Żywe trupy otoczyły wóz ciasnym kordonem i, przepychając się, tłukły pięściami w szyby. Pozostało kwestią sekund, kiedy zaczną wyciągać nas na zewnątrz, by rozerwać na strzępy. Widziałem przerażoną twarz Młodego, który mocując się z karabinkiem, pchnął mnie boleśnie kolbą. Mowa nie zwracał na nic uwagi, majstrując przy stacyjce. Rozległ się huk strzałów, to Kosa walił ze swojej strzelby prosto w głowy kłębiących się najbliżej samochodu. Poczerniała, zgniła krew, zmieszana z mózgiem, bryzgała na wszystkie strony. Nie mieliśmy przedniej szyby i kilka rąk szarpało Mowę, próbując wyciągnąć go na zewnątrz. Młody opanował wreszcie panikę i niesforną broń, siedząc ze mną na tylnym siedzeniu, wystawił jakoś lufę i pociągnął za spust, ładując serią cały magazynek prosto w szarpiące Mowę trupy. Wrażenie było niesamowite, byłem pewien, że ogłuchłem. W całym samochodzie latały gorące łuski, które wypluwał karabinek, wreszcie wszystko umilkło. Zorientowałem się, że nie słychać strzałów strzelby, z przerażeniem stwierdziłem, że Kosa już nie żyje. Za to zauważyłem, że silnik znów pyrkocze, a Mowa próbuje powoli ruszyć z miejsca. Tłum jednak skutecznie to uniemożliwiał. Wtedy zaczęło robić się luźniej. Jakaś potężna siła rozpychała zombie, odrywała ich od wozu, wyrzucając w górę. Kilka razy mignął mi mundur Kosy. Czyżby walczył wręcz z umarlakami? To było niemożliwe, wymagałoby nieludzkiej siły i sprawności.

Zrobiło się na tyle luźniej, że nasz maluch drgnął i ruszył powoli do przodu. Nabieraliśmy prędkości, rozpychając na boki niezdarnie kroczące żywe trupy. Coś z łoskotem wylądowało na dachu, wgniatając go do środka. To Kosa, który wykrzykiwał, by pędzić, ile wlezie. Mowa wcisnął więc pedał gazu, jadąc slalomem między porzuconymi gdzieniegdzie na ulicy wrakami aut. Wyjechaliśmy w Aleje Jerozolimskie, by na rondzie skręcić w Marszałkowską, a po chwili w Nowowiejską. Kolejny ostry zakręt na rogu z Poznańską, miejscem zwanym niegdyś Pigalakiem, gdzie zwykle wystawały podstarzałe prostytutki, i mało nie wyrżnęliśmy w leżącą na boku furgonetkę. Dalej ulica była zablokowana.

– Zostawiamy samochód. Szybko! – Kosa zeskoczył z dachu.

Zgubił gdzieś swoją strzelbę, a mundur w kilku miejscach miał podarty i umazany czarną posoką.

– Wszystko w porządku? – spytałem, gdy udało mi wygramolić się z auta.

– Nic mi nie jest. – Kosa machnął ręką, lecz wcale mnie to nie uspokoiło, jeśli został pokaleczony, czy pogryziony, wkrótce zacznie toczyć go śmiertelna choroba.

Oddałem mu pistolet, zrobi pewnie z niego lepszy użytek.

Przewrócona na bok furgonetka, w którą mało nie uderzyliśmy, okazała się być opancerzonym wozem stosowanym zwykle do przewozu gotówki. Wokół na stertach leżały dziesiątki rozkładających się ciał. Wszystkie, nieruchome już od dawna, trupy miały roztrzaskane czaszki. Nie omieszkałem robić zdjęć, makabryczna scena, oglądana przez wizjer aparatu, pozwalała zachować dystans i wyglądała jak dla mnie mniej groźnie. Młody odszedł kilka kroków, by zwymiotować, smród był bowiem niesamowity. Mowa natomiast szykował się, by wejść między trupy, chcąc zajrzeć do środka samochodu.

– Nie marnujmy czasu, ruszamy dalej na piechotę. Jesteśmy już bardzo blisko – powiedział Kosa.

Ominęliśmy więc pobojowisko i ruszyliśmy dalej Poznańską. Po kilku minutach doszliśmy na Hożą, by zatrzymać się przed jedną z kamienic.

– To tutaj – mruknął Młody.

Wejście na klatkę schodową blokowały zamknięte, metalowe drzwi. Wyglądały bardzo solidnie, jakby wyprodukowano je z myślą o powstrzymaniu nie tylko złodziei, ale też wystrzelonego pocisku artyleryjskiego. Ciekawy byłem, jak poradzi sobie z nimi ekipa detektywów. Rozczarowałem się jednak, nie było żadnej sprytnej sztuczki, Młody po prostu wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i jednym z nich otworzył drzwi. Po schodach wchodziliśmy bardzo ostrożnie, choć wątpliwe było, by ktoś został w środku. Jednak ewentualna szarpanina z żywym trupem w ciasnym korytarzu nikomu się nie uśmiechała. Zatrzymaliśmy się przed drzwiami z tabliczką, na której złotymi literami lśniło nazwisko znanego polityka. Pod nim już mniej imponujący napis głosił, że stoimy przed biurem poselskim tego pana. Obok znajdowało się jeszcze logo pewnej partii, której poseł był jednym z baronów.

Młody znów wyciągnął zestaw kluczy i bez wahania, jednym z nich otworzył drzwi.

– O, w mordę – jęknąłem.

 

* * *

 

Była dzisiaj naprawdę piękna, jesienna pogoda. Na niebie ani jednej chmurki. Minęło właśnie południe i słońce stało w zenicie, niestety jest to najgorsza pora dnia do robienia zdjęć. Południowe słońce daje fatalnie, nijakie cienie, a światło ma nieciekawą temperaturę barwową. Fotografowie zwykle w taką pogodę po prostu nie pracują w plenerze. Ja jednak robiłem właśnie swój życiowy fotoreportaż i korzystałem z takiego światła, jakie było, bez marudzenia. Starałem się więc nie odrywać oka od wizjeru aparatu, co było nieco kłopotliwe. Znów bowiem pędziliśmy trzęsącym się maluchem. Samochodzik trzeba było odbić w krótkiej strzelaninie, likwidując słaniające się wokół niego żywe trupy. Umarlaków jakby przybyło na ulicach, widocznie zwabione hałasami, powyłaziły z jakichś zakamarków. Drogę powrotną wybraliśmy jak najkrótszą, pędząc wpierw Marszałkowską, a potem Alejami w stronę Mostu Poniatowskiego. To u podnóży filarów ukryty był nasz ponton, jedyny środek transportu przez rzekę. Sam most, tak jak i pozostałe, wysadzony został w powietrze przez saperów, i to zanim jeszcze zamknięto Obszar.

Trudno było fotografować przez brudną szybę trzęsącego się samochodu. Parę minut później już ostatecznie porzuciliśmy nasz wehikuł, tuż przed wjazdem na most, i zbiegliśmy w dół schodami, obok dworca Warszawa Powiśle. Kosa zadecydował, że dalej też pędzimy biegiem, jak najszybciej nad Wisłę. Pod mostem, na skraju parku i dalej wzdłuż budynków, zombie było całkiem sporo. Mowa i Kosa co chwilę strzelali do umarlaków stojących nam na drodze. Młody ściskał dwie czarne walizki, które wyciągnął z sejfu w biurze poselskim. Odnalezienie tych walizek było więc celem całej wyprawy. Ciągle jednak nie wiedziałem, co w nich jest i na czyje zlecenie zostały odbite. Moja dziennikarska ciekawość aż mną trzęsła, obiecywałem sobie dowiedzieć się, o co chodzi. Detektywi nie dość, że mieli klucze to znali nawet szyfr do sejfu. Wiele wskazywało, że zrobili to na polecenie polityka, który przed atakiem urzędował w tamtym gabinecie. Dziwiło mnie tylko, dlaczego Kosa podjął się tej roboty. Sprawiał na mnie wrażenie luzackiego koleżki o anarchistycznych poglądach, który polityką i politykami głęboko pogardza. Co go skłoniło do zajęcia się tą robotą? Staropolskie przysłowie głosiło, że jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze.

Nareszcie dobiegliśmy do miejsca, gdzie leżał ponton. Biegłem na końcu, niestety, moja kondycja pozostawiała wiele do życzenia. Nie zostałem w tyle tylko ze strachu, za nami bowiem podążał gęstniejący tłum umarlaków. Szary ponton nie rzucał się w oczy, leżąc na kupie gruzów z roztrzaskanego mostu. W oczy rzucała się za to grupa mężczyzn siedząca wśród połamanych betonowych płyt. Trzech ubranych było w czarne garnitury, a pozostałych czterech na pierwszy rzut oka wyglądało na wynajętych bandytów. Ogoleni na łyso, z szerokimi barami i byczymi karkami, ściskali w wielkich dłoniach karabinki kałasznikow i nie sprawiali wrażenia intelektualistów. W przeciwieństwie do tych w garniturach, fircyków z żelowanymi fryzurkami, z których dwóch w ciemnych okularach stało obok pulchnego blondyna. Bez wątpienia był szefem całej grupy. Na nasz widok wszyscy wstali, a mięśniaki jakby mimochodem rozstawili się w półokrąg, kierując lufy w naszą stronę.

– Kosa, wreszcie! Jak miło, że wróciliście. – Blondyn uśmiechnął się szeroko i wyszedł naprzeciw naszej grupie, rozkładając ręce w powitalnym geście, jakby miał zamiar uściskać Kosę.

Dwa kroki za nim, niczym rozdwojony cień szły garnitury.

– Widzę, że macie towar. Brawo! – mówił blondyn.

Strzeliłem dyskretnie kilka zdjęć z biodra, nie podnosząc aparatu do oka, tylko niedbale trzymając go jak najniżej. Nie chciałem, by zorientowano się, że fotografuję. Nie była to trudna sztuczka, wymagała tylko trochę wprawy. Niejeden reporter zrobił w ten sposób unikalne zdjęcia.

– Zieliński – mruknął Kosa. – Co tu robisz? Inaczej się umawialiśmy na wymianę.

– Okazało się, że towar jest potrzebny bardzo pilnie. Pomyślałem więc, że wyjdziemy wam naprzeciw i go weźmiemy. Po co macie się jeszcze męczyć z transportem... – Blondyn uśmiechnął się w sposób wyjątkowo wredny.

Jego oczy były chłodne, a spojrzenie wyrachowane. Nie sądzę, by tym człowiekiem kiedykolwiek kierowały uczucia, myślę, że ktoś taki zdolny jest do wszystkiego. Oceniłem go natychmiast, a znam się na ludziach, to konieczne w moim zawodzie.

– Co z moją zapłatą? – spytał Kosa.

– Dostaniesz swoje materiały, jak tylko dotrzemy na Pragę. Spoczywają bezpiecznie na drugim brzegu.

– Walizki, zatem, też dostaniesz na drugim brzegu.

Garnitury jednym, identycznym ruchem wyciągnęły pistolety z kabur ukrytych pod marynarkami. Lufy mierzyły prosto w pierś Kosy z odległości nie większej niż dwa metry. Mowa uniósł nieznacznie swój karabinek, lecz Kosa, nie odwracając się, powstrzymał go ruchem ręki. Mięśniaki też ruszyły w naszym kierunku, już jawnie mierząc do nas z karabinków.

– Niezdrowo jest przebywać w Obszarze zbyt długo, pozwolisz więc, że weźmiemy te walizki i się pożegnamy – spokojnie powiedział blondyn – Walizki i broń połóżcie na ziemi, a potem dziesięć kroków w tył. Już!

Byłem coraz bardziej przerażony. Kosa chyba miał rację, ludzie potrafią być gorsi od żywych trupów. Obawiałem się, że mięśniaki za chwilę nas po prostu zastrzelą.

– Zieliński, do cholery, dlaczego to robisz? – wycedził przez zęby Kosa. – Nie chcę wiele za ten towar, masz tylko zostawić mnie w spokoju.

– Dam ci spokój, nawet święty spokój, nic się nie martw. Niestety, muszę się was pozbyć, świadków mi nie potrzeba, nie mogę ryzykować. Sam rozumiesz, to nic osobistego, ot, polityka... Nie jesteśmy jednak mordercami, bez przesady. Nie pozabijamy was, masz moje słowo.

Kosa splunął pod nogi blondyna, wyrażając w ten sposób, co myśli o słowie przez niego danym, i wyciągnął zza paska swój pistolet. Po chwili wahania, w której mało nie dostałem zawału, rzucił broń na ziemię. Modliłem się, by Zieliński nie zwrócił na mnie uwagi i nie zabrał mi aparatu i zrobionych filmów, ten jednak nie patrzył na nikogo poza Kosą. Na ziemi wylądowały po chwili cenne walizki i broń chłopaków. Cofnęliśmy się dziesięć kroków. Jeden z mięśniaków odwrócił się i wystrzelał serią chyba cały magazynek prosto w nasz ponton. Pociski pokiereszowały wszystkie komory i nasz jedyny środek transportu zamienił się w bezużyteczną szmatę z tworzywa i gumy. Garnitur zabrał leżące walizki, a kolejny mięśniak pozbierał broń.

– Powodzenia życzę, panowie. Dobrej zabawy z umarlakami. Mnie wzywają sprawy wagi państwowej.

– Jeszcze się spotkamy, Zieliński – warknął Kosa.

– Nie sądzę. Poza tym nie radzę mi grozić, bo mogę potraktować to poważnie i być nieprzyjemny. – Blondyn znów paskudnie się uśmiechnął.

Cała grupa oddaliła się, schodząc w stronę brzegu Wisły. Dwóch ostatnich mięśniaków szło tyłem, ciągle mierząc do nas z broni. Obok kawałków strzaskanego filaru mostu, zanurzonego częściowo w rzece, bujała się na wodzie policyjna motorówka.

– Umarlaki idą – jęknął Młody.

Horda żywych trupów niezdarnym, powłóczystym krokiem zbliżała się ze wszystkich stron. Wyczuwały życie, przyciągał ich hałas, jaki robiliśmy, a może niektóre ścigały nas od jakiegoś czasu, w sumie nieważne i tak nie mieliśmy najmniejszych szans na wydostanie się z miasta. Ryknął silnik motorówki, to bandyci opuszczali Obszar. Zieliński pomachał nam ręką.

– Kosa, o co tu chodzi? Możesz mi powiedzieć i tak nikomu nie powtórzę, przecież wszyscy tu zginiemy. – Chciałem przed śmiercią zaspokoić ciekawość.

– Nie zamierzam tu ginąć...

Rozległy się strzały karabinowych serii i to od strony miasta. Ktoś całkiem niedaleko walczył z truposzami.

– Dowiesz się wszystkiego, a co mi tam. – Machnął ręką Kosa – Na razie jednak będę musiał was zostawić, chłopaki. Zobaczę, co tam się dzieje. Pewnie to strzelają ci szabrownicy, może też mają gdzieś w pobliżu ukrytą łódź.

– Czyś ty oszalał? – Naprawdę mnie zaskoczył – Chcesz biegać między umarlakami bez broni?

– Nic mu nie będzie – odezwał się Mowa, co zdarzało się zdecydowanie rzadko. – Ale co z nami? Musimy się gdzieś zabarykadować...

– Gdzie się mamy ukryć, jak nie ma tu żadnego budynku, ani w ogóle nic prócz zburzonego mostu – zaprotestował płaczliwie Młody.

Obok miejsca, w którym staliśmy, przebiegała Wisłostrada. Żywe trupy już się do niej zbliżały, wystarczyło, że ją przekroczą, i będzie po nas.

– Widzicie te topole wzdłuż ulicy? – Kosa wskazał ręką na smukłe, wysokie drzewa. – Wejdziecie na nie i utrzymacie się kilkanaście minut. Tyle czasu powinno mi wystarczyć, bym coś skombinował.

– Jak mam, kurna, wejść na takie drzewo? – Niemal popukałem się w czoło.

– Lepiej się szybko naucz – powiedział Młody, ruszając biegiem w stronę topoli.

 

* * *

 

Rzeczywiście, wchodzenia na drzewa można nauczyć się bardzo szybko, szczególnie, gdy w jako alternatywę ma się rozerwanie na strzępy przez tłum zombie. Najtrudniej było pokonać pierwsze trzy czy cztery metry po samym pniu, gdzie oparcie dla rąk i nóg znaleźć można było tylko w nierównościach popękanej kory. Potem zaczynały się, idące prawie pionowo do góry, cienkie gałęzie. Oczywiście pokaleczyłem sobie dłonie, kurczowo wpijając się palcami w drzewo. Nawet nie czułem bólu, strach i adrenalina działały jak najskuteczniejszy środek znieczulający. Każdy z nas wdrapał się na inne drzewo, najwyżej jak się dało. Byle dalej od umarlaków. Potwory kłębiły się na dole, przepychając się i zataczając. Próbowały wdrapywać się za nami, lecz na szczęście bez powodzenia. Na wpół zgniłe ciała prawie zupełnie pozbawione były koordynacji ruchów. Gdy usadowiłem się wreszcie najwygodniej jak się dało, znajdując jako taką podporę w gęstych, choć cienkich gałęziach, od razu złapałem za aparat. Miałem piękny widok z góry na wiślane wybrzeże i część Powiśla.

– A niech to! Wypadła mi zapalniczka! – Na sąsiednim drzewie siedział Młody, który zdaje się próbował zapalić papierosa.

– Młody, powiedz ty mi... – zacząłem śledztwo dziennikarskie, nie przerywając jednak robienia zdjęć. – Jakim cudem Kosa tak świetnie radzi sobie z umarlakami? Nie kręć mi tylko, przecież widziałem, że nie zwracają na niego uwagi. Poza tym wy dwaj nie martwicie się, czy sobie teraz poradzi.

– Ech... Jakby to powiedzieć... Kosa jest upiorem... Półkrwi, ale zawsze – westchnął Młody. – Nie rób takiej miny, nie jestem jakimś czubem. Jego matka była strzygą, staropolskim demonem, a sam Kosa ma ponad sto lat. Umarlaki nie zwracają na niego uwagi, bo w ogóle go nie widzą. To znaczy oczami, owszem, rejestrują z pewnością jego obraz, jednak nie wyczuwają w nim życia takiego jak w ludziach. Kosa stanowi dla nich kolejną ruchomą część krajobrazu, taką jak bujające się na wietrze gałęzie drzew na przykład.

– Jak to upiorem? – Mimo tego, że szczyciłem się wręcz otwartością umysłu, nie mogłem przełknąć informacji, którą przed chwilą usłyszałem.

– Normalnie. Tak jak przed chwilą powiedziałem. Kosa nie jest człowiekiem, comprende? Ciesz się, że nie widziałeś go w jego drugiej, potwornej postaci. Upiór żywcem z horroru.

Jeśli usłyszałbym podobne rewelacje rok temu, parsknąłbym śmiechem lub popukał się w czoło. Jednak po tym, co działo się ostatnio na świecie, po tym zamieszaniu z czarną magią i nekromancją... Umilkłem więc i w ciszy starałem się przetrawić usłyszane rewelacje. Pod drzewem kłębił się spory tłum umarlaków, a z okolicy schodziły się następne. Jeśli Kosa się po nas nie wróci, przyjdzie nam skonać z głodu, siedząc na tych drzewach. Pozostawała też druga opcja, skoku na główkę, celem skręcenia karku i uniknięcia, nie bardzo przyjemnej, śmierci głodowej. Żadne z tych rozwiązań nie podobało mi się, lepiej więc by było jakby Kosa faktycznie był tym strzygiem, jak mówi Młody.

– A te walizki, Młody? Co w nich było? Kim byli ci ludzie? Ten Zieliński? – odezwałem się po paru minutach.

– Zieliński? Członek tej samej partii, co poseł, którego biuro dziś odwiedziliśmy. Działacz partyjny, ale raczej nie medialny. Jest szarą eminencją, o której się nie pisze w gazetach i nie mówi w TV. Jak zauważyłeś, nie waha się osobiście zajmować brudną robotą. Jest bezwzględny, a do tego cholernie cwany. Ma haka na połowę polityków, biznesmenów i diabli jeszcze wiedzą, kogo w całym kraju. Ma też haka na Kosę, nie wiem dokładnie, jakiego. Domyślam się, że Zielińskiemu wpadły w łapy jakieś dokumenty na temat dawnych interesów mojego szefa. Kosa jest właścicielem sporego majątku, który swego czasu pomnażał w sposób zdecydowanie nielegalny. Pewnie Zieliński mógłby Kosę zrujnować i wsadzić do więzienia. Nie wie jednak, kim naprawdę jest Kosa, he, he.

– A walizki? Co to za towar?

– Jakieś dokumenty w sprawie przekrętów związanych z tym koncernem paliwowym. Nasz poseł jest w komisji śledczej, która się tym zajmuje. Choć śledztwo ciągnie się od paru lat, to można jeszcze w nim zabłysnąć i zarobić parę punktów popularności, szczególnie jakby w przyszłości chciało się kandydować na prezydenta. Poseł chciał pewnie ujawnić ten materiał przed wybuchem bomby nekromantycznej. Potem nikogo już nie interesowała komisja i jakaś tam petrochemia, ale teraz znów wszystko wraca do normy i komisja wznawia obrady. Poseł nie zdążył w czasie ucieczki z miasta zabrać materiałów w tej sprawie ze swojego biura, a teraz postanowił je odzyskać. Wystarczyło pewnie słówko do Zielińskiego, a ten już się tym zajął. Sam widzisz jak. Zamiast wynajmować ludzi, po prostu zaszantażował Kosę i zmusił do wykonania zadania. Dostaliśmy nawet klucze i szyfr od poselskiego sejfu. Miał być szybki spacerek po walizki, a potem Kosa miał dostać obciążające go papiery. Nie spodziewaliśmy się, że Zieliński będzie chciał nas zlikwidować. Cała ta operacja to nic takiego, nic, co mogłoby skompromitować partię, czy posła... Nie wiem, o co chodzi.

– Pewnie w walizkach było co innego niż mówił wam Zieliński. Na wypadek, jak byście po drodze sprawdzili, co to takiego, lepiej było was usunąć.

– Może... Wybacz, ale w chwili obecnej mam to gdzieś.

Rozmowę uznałem więc za skończoną, pozostawało czekać i uważać, by nie spaść z drzewa. Czas płynął bardzo wolno, zombie ciągle przepychały się i zataczały pod drzewem. Gdzieś niedaleko znów rozległy się karabinowe serie. Część trupów skierowała się w stronę, skąd dobiegał huk wystrzałów. W pewnej chwili wydawało mi się, że widziałem jakichś ludzi, którzy przebiegli przez Wisłostradę. Strzały umilkły. Znów zostało nam tylko towarzystwo umarlaków, kręcących się pod drzewami. Ścisnąłem nogami pień drzewa, by nie runąć na ziemię, i zmieniłem film w aparacie. Byłem przekonany, że będę miał jeszcze co fotografować.

 

* * *

 

Skąd Kosa wytrzasnął kota, to dopiero była zagadka. Jakim cudem zwierzak przeżył kilka miesięcy w mieście, gdzie nie było żywej duszy, nawet nie próbowałem zgadnąć. W każdym razie, Kosa wrócił po nas w towarzystwie kocura, którego trzymał w wyciągniętej ręce. Siedzieliśmy na tych drzewach już ponad godzinę, a nie kilkanaście minut jak obiecywał, ale co tam, skłonny mu byłem wybaczyć, byleby nas tylko stąd wyciągnął. Detektyw nie wyglądał najlepiej, był jeszcze bardziej umazany w czarnej posoce niż ostatnio, a mundur wisiał na nim w strzępach. Zwierzak miauczał przeraźliwie i próbował dosięgnąć pazurami rękę, która trzymała go za skórę na karku. Kosa podszedł dość blisko, a umarlaki, wyczuwając zbliżające się życie, które było dosłownie w zasięgu rąk, ruszyły całym tłumem w jego stronę. Nasz upiór upewnił się, że większość zombie zainteresowało się kotem, a potem zaczął się cofać. Przynęta w postaci żywego kota naprawdę zadziałała, żywe trupy przestały zwracać na nas uwagę i ruszyły za Kosą. Ten rzucił jeszcze na ziemię karabinek kałasznikow, który przewieszony miał przez lewe ramię. Najwyraźniej dogadał się z szabrownikami albo ich po prostu ograbił, w sumie nie miało to znaczenia.

– Złaźcie z drzewa i biegnijcie w dół rzeki! – krzyknął – Czeka tam jeden koleś z łodzią! Odciągnę umarlaki i do was dołączę! Mowa, masz tu broń, ale zostało tylko kilka naboi! Powodzenia!

Żywe trupy, rzecz jasna, nie zwróciły uwagi na leżący na ziemi karabinek, nie posiadały świadomości ani nawet szczątkowej inteligencji, nie potrafiły więc używać narzędzi. Były tylko animowanymi przez czarną magię ciałami.

Nie zwracając uwagi na dwa lub trzy umarlaki, które zostały pod drzewami, starałem się ześlizgnąć w dół. Kątem oka widziałem, że Młody robi to samo. Ostatnie dwa metry darowałem sobie i skoczyłem. Przeturlałem się po trawie, starając się zlokalizować, gdzie są zombi-maruderzy. Jeden był o parę kroków ode mnie i wyciągał już łapska. Był trupem starszej, tęgiej kobiety. Mimo paniki, która mnie opanowała, zauważyłem, że za życia była prawdopodobnie urzędniczką, na resztkach garsonki bowiem przypiętą miała plakietkę ze swoim zdjęciem, nazwiskiem i logiem któregoś banku. Widocznie zginęła w pracy, ciekawe, jak to się ma do przepisów BHP. Dziwne myśli człowiekowi przychodzą do głowy w ekstremalnych sytuacjach. Poderwałem się na równe nogi i rzuciłem na oślep do ucieczki. O mało nie wpadłem na Mowę, który zdążył zabrać z ziemi kałacha i wracał się po coś. Oczywiście po Młodego, który po zejściu ze swojego drzewa, wpadł prosto w łapy zombie. Siłował się z nim teraz rozpaczliwie. Rozległo się kilka strzałów i nie było już zombie-maruderów. Też wróciłem, i razem z Mową chwyciliśmy siedzącego na ziemi, przerażonego Młodego pod ramiona i rzuciliśmy się do ucieczki.

Z pewnym trudem pokonaliśmy ruiny Mostu Poniatowskiego i biegliśmy dalej, nie oglądając się za siebie. Pędziliśmy wybetonowanym nabrzeżem Wisły, z którego dawno temu odpływały statki wycieczkowe, a w ostatnich latach cumowały barki przerobione na knajpy. Nie było po nich oczywiście nawet śladu. Wreszcie dojrzeliśmy łódź, przycumowaną dyskretnie wśród zielska, które wyrosło z pęknięć w betonie. Siedział w niej jakiś człowiek i kurczowo ściskał wiosło. Facet sprawiał wrażenie osoby, która jest na skraju załamania nerwowego. Umazany w krwi i czarnej posoce, patrzył na nas wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma. Machnąłem mu ręką i wskoczyłem do łodzi. Za mną pchał już się Młody, tylko Mowa został na nabrzeżu i, mierząc bronią w stronę miasta, czekał na powrót Kosy.

 

* * *

 

– Weźcie ode mnie tego cholernego kota! – Kosa wyciągnął wierzgającego zwierzaka zza pazuchy swojej wojskowej bluzy.

– Nie zostawiłeś go w mieście? – zdziwił się Młody.

Razem z Mową odepchnęliśmy wiosłami łódź od nabrzeża. Była ku temu najwyższa pora, bo grupa umarlaków stała już o kilka kroków od brzegu.

– Za kogo mnie masz? – Uśmiechnął się Kosa. – Nie zostawiłbym w tym piekle nikogo ani nic żywego. Miałem rzucić go im na pożarcie? Co prawda, mocno mnie korciło, nie lubię kotów i to z wzajemnością chyba. Podrapał mnie, skurczybyk...

Staraliśmy się odpłynąć łodzią jak najdalej od brzegu. Umarlaki wchodziły za nami do wody, a my nie mieliśmy już ani jednego naboju. Czekając na Kosę, Mowa zmuszony był wystrzelać wszystkie, bo zombie wyczuły nas i złaziły się powoli. Teraz w panice wiosłowaliśmy jak szaleni, razem z Młodym i nieznajomym właścicielem łodzi, którzy próbowali pomóc nam rękami. Kosa nie zwracał na nasze wysiłki uwagi, starając się wcisnąć komuś miauczącego i syczącego wściekle kota. Łódź obróciła się w miejscu, widocznie wiosłowaliśmy w przeciwnych kierunkach. Jeden z zombie dotarł do nas i złapał rękami za krawędź burty. Jeszcze chwila i wszyscy znajdziemy się w wodzie, a to będzie koniec. Kosa, wciąż trzymając w jednym ręku kota, pazurami drugiej dłoni po prostu przebił czaszkę umarlaka. Aż zastygłem z wrażenia, na moich oczach zwykła ludzka ręka zamieniła się w umięśnione ramię z wielką łapą, zakończoną ostrymi jak szpikulce szponami. Zombie już całkowicie martwy, zanurzył się w wodzie, a ręka Kosy znów zmieniła się w zwykłą dłoń. Detektyw mrugnął do mnie, widząc moją minę, i uśmiechnął się niewinnie. Kot, który też był świadkiem nieludzkiej przemiany, od razu się uspokoił, widocznie na nim też zrobiło to wrażenie.

Udało nam się wreszcie ustawić łódź równolegle do rzecznego prądu i odpłynąć w stronę środka rzeki. Tu zombie nie mogły nas ścigać. Spływaliśmy w dół Wisły, wreszcie wszyscy odetchnęli, byle dalej od Miasta Umarłych.

– Mięliśmy farta, że tego samego dnia ci szabrownicy wybrali się na łupy, no i że ich spotkaliśmy. W sumie to dość duże miasto – powiedziałem, patrząc się na nieznajomego.

– To nie do końca był przypadek, prawda, koleś? – Z twarzy Kosy nie znikał uśmieszek.

– Już ci to mówiłem, demonie – odezwał się po raz pierwszy szabrownik, niepewnie patrząc się na detektywa. – Wynajęła nas jakaś szycha. Mięliśmy dotrzeć do jego biura i zabrać stamtąd jakieś walizki z papierami. Pewna, dobrze płatna robota. Koleś, który nagrał całą akcję, dostał nawet klucze i szyfr do sejfu, który jest w lokalu. Po drodze znaleźliśmy jednak tego jubilera i chłopaki uradzili, że możemy skorzystać z okazji i zabrać jeszcze jakieś fanty. Rozumiecie, taka dodatkowa fucha, trudno było się oprzeć... Potem przyleźliście wy i trochę się postrzelaliśmy. Dalej było coraz gorzej, pojawiało się coraz więcej umarlaków. Nie dało rady przedrzeć się w głąb Śródmieścia. Chcieliśmy więc chociaż nawiać z biżuterią, ale trafiliśmy w straszny kocioł. Zombie były setki... Wszyscy moi kumple zginęli... Gdybyś mnie stamtąd nie wyciągnął, demonie, już byłbym żywym trupem... O, matko...

Złodziejaszek zaszlochał i ukrył twarz w dłoniach.

Tymczasem minęliśmy ruiny Mostu Świętokrzyskiego i płynęliśmy w stronę kolejnego Mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Podróż z prądem rzeki przebiegała szybko i sprawnie. Odkąd przestały do niej spływać ścieki z całego miasta, woda była znacznie czystsza i chyba żyły w niej nawet jakieś ryby. Można było poczuć się jak na spływie kajakowym, jeszcze te malownicze, wiślane, ruchome wydmy, szuwary przy prawym brzegu, po prostu wakacje.

– A to dobre – westchnął Kosa. – Zieliński wysłał nas bez wiedzy posła, a sam poseł też wysłał tam ludzi, oczywiście bez wiedzy Zielińskiego. Obaj działają na swoje konto. Czyżby Zieliński został podkupiony przez oligarchów zamieszanych w aferę z koncernem paliwowym? Pewnie tak, wchodzą tu w grę ogromne pieniądze i zamieszani są ludzie z najwyższych kręgów władzy...

– A jeśli nie został przekupiony? Może sam coś planuje, widocznie te materiały to potężna karta przetargowa – podsunąłem. – Albo chce mieć w garści nie byle kogo, może będzie ich szantażował i straszył?

– Chyba nie jest taki głupi, oni są gorsi niż te wszystkie żywe trupy razem wzięte. Tak czy siak, wyjaśnia to, dlaczego chciał się nas pozbyć. Na razie nikt nie może wiedzieć, że on ma te dokumenty, a w szczególności jego koledzy z partii – podsumował Młody.

– Dobra, przybijamy przy Moście Śląsko-Dąbrowskim, niedaleko jest posterunek, który nas przepuści – powiedział Kosa.

Za chwilę ostatecznie opuścimy Obszar. Łódź poszorowała dnem o piasek. Byliśmy na drugim brzegu.

– Tak czy inaczej, Zieliński zapłaci mi za to, co nam zrobił... – powiedział Kosa, głaszcząc kota, który na wszelki wypadek starał się nawet nie drgnąć, pamiętając widocznie, z kim ma do czynienia. – Zrobię porządek z tym cholernym intrygantem, a jego szantaże mam gdzieś. Jak ujawni dokumenty na mój temat, stracę renomę i pieniądze, czyli właściwie, czym ja się przejmuję? Forsa to nie wszystko...

– Chwila, moment, my też coś mamy na Zielińskiego – powiedziałem. – Mam jego zdjęcia w otoczeniu zbirów z bronią, w Mieście Umarłych. Przydadzą się, nie?

– Zobaczymy. Mamy też ciekawe informacje dla naszego posła. – Kosa wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Dobra panowie, wysiadamy.

Sprawdziłem jeszcze raz, czy wszystkie zrobione dziś filmy są na miejscach w kieszeniach mojej kamizelki. Fotki, które były na tych filmach, to być może ukoronowanie mojej kariery, nagrody i fortuny. Kto wie?

– Kosa, co zamierzasz zrobić z tym kotem? – spytał Młody i wyskoczył z łodzi po kostki w wodę.

– Jeszcze nie wiem. Z futra można zrobić kołnierz na przykład... – Upiór ciągle uśmiechał się łobuzersko. – Z drugiej strony ten pchlarz uratował wam tyłki, może więc należy mu się jakaś nagroda. Zastanowię się jeszcze.

Kot miauknął, wyprężył się i otarł łebkiem o ramię Kosy, który ciągle trzymał go na rękach. Kosa wyskoczył z łodzi.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
K. Night Coleman
M.Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
M.Koczańska
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Toroj
Tomasz Franik
Stanisław Truchan
Joanna Łukowska
Andrzej Sawicki
GW
Feliks W. Kres
Tomasz Pacyński
Dariusz Spychalski
Marcin Mortka
 
< 26 >