numer XLIII - grudzień 2004
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marcin Mortka Na co wydać kasę
<<<strona 31>>>

 

Wojna runów (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE I AUTORZE

Jest wiosna roku 1940 i hitlerowska machina wojenna rozkręca się coraz szybciej. W fiordach Norwegii pojawiają się okręty Kriegsmarine, a żołnierze w mundurach koloru feldgrau bez trudu zajmują coraz większe połacie kraju. Iskierka nadziei tli jeszcze na dalekiej, pogrążonej w mrokach zimy Północy, gdzie alianci desperacko próbują przyjść z pomocą słabnącym Norwegom. Tymczasem za plecami oddziałów walczących o Narwik profesor Tritz, naukowiec owianej złą sławą organizacji Ahnenerbe, rusza na poszukiwanie pradawnych sekretów ludów Północy. Kieruje się starożytnym rękopisem pióra nieznanego skalda, a towarzyszy mu oddział esesmanów, przypominający grupę wojowników z islandzkiej sagi. Na jego drodze staną sir Harrington, wielce tajemniczy dżentelmen związany z brytyjskim wywiadem, oraz młody porucznik Śnieżewski, który coraz lepiej poznaje mroczny dar, dziedziczony w jego rodzinie. Pościg prowadzi ich wszystkich ku zamglonych dolinom, tajemnicy Króla Gór oraz Ukrytemu Ludowi, który znów będzie musiał chwycić za broń.

Żywa, wielowątkowa powieść, umiejętnie łącząca wątki wojenne, szpiegowskie oraz fantastyczne, prezentująca zupełnie nowy punkt widzenia na mistykę Skandynawii.

Klęcząca na śniegu Kriss drżała.

Świat wokół niej milczał. Koronami ośnieżonych świerków nie poruszał najlżejszy powiew wiatru, a jedynym słyszalnym odgłosem był szloch dziewczyny, cichy i zduszony. Nawet teraz, zrozpaczona i przerażona do granic, bała się płakać głośno, by nie naruszyć pradawnej ciszy Bezimiennej Doliny. Bała się gniewu wielkiego jesionu.

Góry szybko zlewały się z mrokiem nadchodzącego wieczoru. W oczach zapłakanej Kriss naraz wydały się zwalistymi sylwetkami olbrzymów, obojętnych na drobną, bezsilną istotę, kajającą się z pokorą przed ogromnym drzewem. Przeniosła wzrok na jesion, teraz groźny, milczący, ciemniejący wraz z górskim lasem. Odeszła gdzieś światłość, którą promieniował jeszcze chwilę temu. Bezimienna Dolina ponownie stawała się zwykłą doliną.

Wizja jednakże nadal tkwiła wśród jej myśli i Kriss wiedziała, że długo nie odejdzie.

Nie usłyszała kroków za swymi plecami, mimo że mężczyzna wcale nie starał się iść cicho – gdy tylko dostrzegł skuloną sylwetkę, puścił się biegiem. U jego boku sadził susami wielki, muskularny wilk.

– Kriss! – krzyknął przybysz.

Spod opadłego kaptura ukazała się poważna twarz bez zarostu i oczy pełne przerażenia.

– Kriss! – wyszeptał, pomagając dziewczynie usiąść. Z trudem uniosła głowę i spojrzała na niego z półprzytomnym, gorzkim uśmiechem. Wilk polizał policzek Kriss i położył łeb na jej kolanach.

– Wiedziałam, że za mną idziesz... – wyszeptała. – Sverre, ja znów widziałam...

Człowiek nazwany Sverre zacisnął zęby. Wściekłość walczyła w nim o lepsze z ulgą.

– Kriss, jesteś szalona! – wycedził. – Dlaczego przychodzisz tu sama? Przecież wiesz... Wiesz, że te twoje... Te wizje potrafią osłabić ciało, a w górach...

– Dlaczego jestem tu sama? – Uśmiechnęła się blado, nie otwierając oczu. – Sverre, rozejrzyj się! Przecież nikt już nie pozostał!

– Jestem ja, jest Skygge. – Jego dłoń zmierzwiła sierść na wilczym łbie. – Jest też Gunnar, są inni. Kriss, nie możesz...

– Gdzie są inni? – zapytała sennie dziewczyna. – Gdzie? Wyrzekli się swego dziedzictwa, zapomnieli o swych korzeniach, porzucili nas... Żyją z dala od świata legend. Są teraz zwykłymi ludźmi, mają zwykłe problemy... To dobry wybór, lepiej zrobili od tych, którzy... Którzy poszli za Czarnym Złem.

– Jak Ragnar. – Sverre zacisnął zęby. – Wciąż nie mogę uwierzyć w jego zdradę!

Wilk targnął łbem, a w żółtych oczach błysnęła nienawiść. Chrapliwe, złowrogie szczeknięcie, niczym ostrzeżenie, poniosło się echem nad koronami drzew.

– Wierzysz w to, że powrócą ci, którzy nas zdradzili? – zapytał mężczyzna. – Że powrócą wraz z Czarnym Złem?

– Wiara nie ma tu nic do rzeczy... Ja właśnie to widziałam, Sverre. Oni wrócą, silni, zjednoczeni. Wybiją nas, zabiorą Bezimienną Dolinę. Okiełznają Króla Gór.

Spojrzenie Sverrego mimowolnie skierowało się ku czarnemu, rozłożystemu drzewu pośrodku polany. Zapadał już zmrok i konary nikły stopniowo w ciemnościach, lecz jego ogrom wciąż budził nabożny szacunek. Mężczyzna podświadomie pochylił głowę.

– Została nas garstka... – Kriss płakała. – Ledwie paru...

– Co... – Sverre się zawahał. – Co tym razem powiedział ci Król Gór?

– Nie wiem. – Znów zamknęła oczy, pozwalając łzom sunąć po brudnych policzkach. – Nie rozumiem wszystkiego... Powiedział mi, że niedługo nasze ziemie zaroją się od ludzi, których jedynym zadaniem będzie zabijać. Wśród nich wszakże znajdzie się trzech, których przeznaczenie skieruje ku Bezimiennej Dolinie. Jednego przywiedzie chciwość, drugiego nienawiść, a trzeciego... W sercu trzeciego nie znajdziesz zła, choć będzie on usynowiony przez śmierć. On bowiem poznał dobrze jej tajemnice i kaprysy, lepiej od kogokolwiek z żyjących. On położy kres naszym wahaniom i cierpieniom, Sverre. On położy kres wszystkiemu.

 

***

 

Reflektor na duńskim brzegu raz jeszcze zamigotał natarczywie, domagając się odpowiedzi. Wojtek sapnął i przeklął go w myślach.

– Ciągle to samo – mruknął ktoś za jego plecami. – What ship i what ship. Mógłby chociaż...

– Cisza na mostku – półgłosem odezwał się dowódca, komandor podporucznik Eugeniusz Wilczak. – Kurs bez zmian.

Narzekanie ucichło natychmiast i na mostku zapadła absolutna niemal cisza, przerywana jedynie mruknięciami oficera nawigacyjnego i cichymi komendami dowódcy. Wojtek przetarł oczy, zmęczone od wpatrywania się w mrok nad cieśniną Sund. Za nic w świecie nie chciał być teraz w skórze obserwatorów na pomoście bojowym, których zadaniem było lokalizowanie pław i latarniowców. Ziewnął szeroko, rad, że nikt go nie widzi. Na okręcie wprowadzono bowiem całkowite zaciemnienie, jedynie nad stanowiskiem nawigacyjnym i radiowym paliły się lampy, a pojedyncze czerwone światło pozycyjne idącej przed nimi „Błyskawicy” niemalże nikło w mroku.

Podporucznik Wojciech Śnieżewski, drugi oficer artyleryjski niszczyciela ORP „Grom”, czuł ogarniającą go senność. Był wysokim, szczupłym człowiekiem o gładkiej twarzy, niemalże bez śladów zarostu. Krótkie, jasne włosy czesał na bok, co wraz z wiecznie zaróżowionymi policzkami i ciemnoniebieskimi oczyma nadawało mu wygląd cherubinka, człowieka, który nigdy nie wydorośleje. Jego ruchy były jednak oszczędne i pewne, a cała sylwetka emanowała energią i witalnością.

A przynajmniej tak było, gdy mógł się w jakikolwiek sposób wykazać. W tej chwili czuł się bowiem całkiem niepotrzebny.

Nie na wiele mógł pomóc zespołowi nawigacyjnemu, który prowadził okręt wśród mielizn płytkiego Sundu. Był w końcu oficerem artyleryjskim i do niego należało kierowanie ogniem dział, na co jednakże wciąż było za wcześnie. Choć nawet najwięksi optymiści dawno stracili nadzieję na uniknięcie konfliktu z Niemcami, oficjalne wypowiedzenie wojny jeszcze nie nastąpiło. Polskie okręty wciąż nie miały prawa do otwarcia ognia.

Przeklęty pech, zaklął bezgłośnie. Ledwie kilka godzin temu minęli dywizjon okrętów na kontrkursie. Niszczyciele, może lekkie krążowniki, nikt nie wątpił, że to Niemcy. Sunęli nieśpiesznie, w szyku liniowym, nieświadomi, że skryci w mroku Polacy odprowadzają ich lufami dział i wyrzutni torpedowych.

A może płynęli do Zatoki Gdańskiej? Może mieli rozkaz, by o świcie otworzyć ogień na Hel, Jastarnię czy Gdynię?

Boże, co my tu robimy, westchnął z rozpaczą, przymykając oczy. Z trudem przegonił z myśli wciąż uparcie migotające światło duńskiego reflektora i wsłuchał się w odgłosy okrętu. Pokład drżał lekko pod jego stopami, wprawiony w wibracje mocą potężnych motorów, a woda szumiała wzdłuż burt. Ktoś zaklął, podając poprawiony odczyt, ktoś z trzaskiem skrzesał ognia i zapalił papierosa. Choć cichy i zaciemniony, okręt żył własnym życiem.

Wspaniały, szary smok, uśmiechnął się gorzko w duchu Wojtek. Wspaniały i potężny, lecz skrępowany niewidzialnymi linami rozkazów.

Od zawsze nazywał „Groma” smokiem, choć nikomu się do tego nie przyznał, by nie uznano go za niepoprawnego marzyciela. Wiedział, że baśniowe określenia nie przystoją dorosłemu człowiekowi, a tym bardziej oficerowi okrętu wojennego, lecz z własną fantazją nawet nie próbował walczyć. Smoki, czarownice i zaklęte góry były najdroższą pamiątką z dzieciństwa, w którym pełno było opowieści, najpierw przekazywanych przez ojca, a później czytanych samodzielnie.

Nagle stanął mu przed oczyma beztroski obrazek z lat dziecięcych. Było słoneczne przedpołudnie, gdy ojciec zabrał go na spacer po krakowskich Plantach. Szli wolnym krokiem ludzi cieszących się życiem, opowiadali sobie zabawne historie i raz za razem wybuchali śmiechem. Mały Wojtek trzymał w jednej rączce ogromnego lizaka, a drugą ściskał dłoń ojca, co chwila wznosząc ku niemu główkę.

– Naprawdę tak było, tato? – pytał z niedowierzaniem, a ojciec śmiał się do rozpuku.

Ojciec... Tak dobrze pamiętał jego cierpliwą, zadumaną twarz i brodę, która zawsze drapała, gdy przychodził pocałować syna na dobranoc. Pamiętał grube okulary w rogowej oprawce, poplamione atramentem palce i wiecznie zmierzwione włosy. Pamiętał gabinet pełen książek, zadumę na jego twarzy, gdy oglądał stare zdjęcia rodzinne, i przerażenie, gdy syn w wieku osiemnastu lat oznajmił, że chce wstąpić do wojska.

A może to właśnie jemu zawdzięczam ten pomysł, pomyślał po raz setny. Może to jego opowieści o dawnych bohaterach i tryumfalnych zwycięstwach wyrobiły w duszy chłopca pragnienie zostania żołnierzem, czemu jako młodzieniec oprzeć się już nie umiał? Przecież nie było w nim ani śladu wojowniczości. Choć był dzieckiem żywym i zadziornym, zawsze unikał bójek czy śmielszych psot. Niejednokrotnie wściekał się na siebie, wyrzucając sobie w myślach od tchórzy i łajdaków bez honoru, ale fakt pozostawał faktem. Od walki stronił zawsze.

A teraz dowodzę artylerią na najnowocześniejszym polskim okręcie. Ojciec by się za głowę chwycił.

Przeniósł wzrok ku nieodległym, skrytym w ciemnościach brzegom duńskim. Ojciec umarł właśnie tam, w cichej, słonecznej Danii, rok temu w sierpniu. Jak zwykle, spędzał lato w Kopenhadze, gdzie wespół z kilkoma kolegami z miejscowego uniwersytetu prowadzili jakieś badania historyczne, bodajże nad wyprawą Czarnieckiego. Odszedł nagle, bez ostrzeżenia. Potrącił go samochód, gdy wychodził wieczorem z uniwersytetu.

Wojtek poczuł smutek, że jest tak blisko, a jednocześnie nie może odwiedzić grobu ojca. Przeszło mu przez myśl, iż być może właśnie traci taką szansę na wiele lat, a może nawet na zawsze.

Nagle drgnął, słysząc za sobą czyjś głos.

– Jest pan wolny, Śnieżewski. – W ciemnościach ledwie poznał twarz porucznika Dzielskiego, pierwszego oficera artylerii. – Pańska wachta dobiegła końca.

– Tak, w rzeczy samej. – Wojtek otrząsnął się z zadumy. – Stanowiska w pogotowiu bojowym, działa załadowane pociskami burzącymi.

– Dziękuję. Miłej nocy.

Wojtek ruszył w kierunku kajuty, którą dzielił ze Staszkiem Łękiem, oficerem nawigacyjnym, ale rozmyślił się i wyszedł na pokład od strony prawej burty. Była piękna noc. Rześkie, morskie powietrze smakowało doskonale, niebo jarzyło się gwiezdnym pyłem, a daleko, na szwedzkim brzegu, migotały gdzieniegdzie światełka rybackich wiosek. Za rufą bielał kilwater okrętu, a dalej Wojtek dostrzegał nikłe, pojedyncze światło pozycyjne „Burzy”.

– Magiczna noc – westchnął, opierając się łokciami o reling.

– Zaiste – powiedział ktoś obok niego. – Celnie pan to ujął.

– Panie komandorze! – Wojtek wyprężył się na baczność.

– Spocznijcie, poruczniku. – Dowódca niszczyciela, komandor podporucznik Eugeniusz Wilczak, uśmiechnął się lekko i ziewnął szeroko. – Nie bawmy się w konwenanse podczas magicznych nocy. Tym bardziej że pewnie niewiele nam ich zostało. Ma pan jakiegoś papierosa?

– Naturalnie. Proszę.

W ciemnościach błysnął promyk zapałki i obaj, dowódca i jego podwładny, zaciągnęli się dymem.

– Niech pan mówi – powiedział nagle Wilczak.

– Co mam mówić?

– Nie dręczą pana wątpliwości? – Dowódca wydmuchnął niebieskawy kłąb, natychmiast porwany przez bryzę. – Niechże pan nie żartuje. Ma je pan wypisane na twarzy.

– Myślałem o ojcu – bąknął zażenowany nieco Wojtek. – Jego grób jest w Kopenhadze.

– Tak, przypominam sobie. Profesor Andrzej Śnieżewski, światowej sławy historyk i archeolog. – Komandor podporucznik pokiwał głową. – Czytałem jego opracowania na temat legendy Jomsborga. Nadzwyczaj ciekawe wywody.

– Miło mi to słyszeć. – Wojtek poczuł, jak jego serce zalewa fala ciepła. – Naprawdę, komandorze... Jestem bardzo dumny z jego dokonań, ale..

– A ze swoich pan nie jest? Dobry z pana oficer, Śnieżewski. Pański ojciec również byłby z pana dumny.

– Pewnie tak, mimo że nie był zadowolony z pomysłu wstąpienia do wojska – przytaknął Wojtek z westchnieniem. – Po prawdzie, to wpadł w panikę, gdy mu o tym zakomunikowałem. Chciał, bym szedł w jego ślady, został nauczycielem i badaczem. Po roku targów i kłótni ostatecznie zezwolił mi na wstąpienie do Szkoły Morskiej w Gdyni. Teraz jednak... – urwał.

Mimo ciemności czuł, że dowódca bacznie mu się przygląda.

– Teraz jednak... – powtórzył jego słowa Wilczak, zaciągając się mocniej. Jego twarz rozświetlił żar papierosa. – Wiem, co pan ma na myśli. Trwają być może ostatnie dni pokoju, nasz kraj szykuje się do wojny, a my tymczasem opuszczamy Gdynię i pod osłoną ciemności wiejemy do Wielkiej Brytanii! Przemykamy niczym złodzieje przez Sund, bojąc się nawet odpowiedzieć na sygnały z brzegu! Trzy największe polskie okręty! Psiamać, Śnieżewski, nie podoba się to panu i ma pan rację.

Milczał przez chwilę, po czym podjął wątek:

– Poruczniku, wojna wisi na włosku. Zadaniem „Burzy”, „Błyskawicy” i „Gromu” jest dotrzeć do Wielkiej Brytanii, nawiązać kontakt z admiralicją, a w wypadku niemieckiej inwazji, wraz z Royal Navy, eskortować konwoje z materiałem wojennym do Polski. Podobnie jak pan, sercem jestem z naszymi kolegami w Polsce, ale rozsądek mówi jedno: na Bałtyku nie mielibyśmy z Kriegsmarine szans, poruczniku. Żadnych szans. Będziemy walczyć z portów brytyjskich, wraz z Anglikami, z większymi nadziejami na zwycięstwo.

Strzepnięty niedopałek zakreślił łuk w powietrzu i zniknął w falach.

– Nasz naród doprawdy wspaniale opanował sztukę umierania za wielkie sprawy. Śmierć jednakże nie jest sztuką dla sztuki, śmierć musi czemuś służyć. Nie jest moim marzeniem, by stanąć w szeregu i dać się wyrżnąć. Chciałbym, by moja walka, a także śmierć, miały jakiś sens, jakiś cel. I to będę sobie powtarzał z każdą kolejną milą morską, która oddziela nas od Gdyni. Dobranoc.

Z tymi słowami Wilczak odwrócił się i zniknął w drzwiach.

Śmierć nie jest sztuką dla sztuki, powtórzył w myślach Śnieżewski, stojąc samotnie na prawej burcie pogrążonego w ciemnościach okrętu. Nagle tknęło go przeczucie, że to zdanie ma znaczenie o wiele szersze niż tylko wsparcie na duchu tęskniącego za domem oficera, znaczenie, z którego Wilczak nie zdaje sobie sprawy.

Ja też nie, pomyślał, wpatrując się w ciemny szwedzki brzeg.

I chyba tego nie chcę.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
Permanentny PMS
Ludzie listy piszą
Andrzej Zimniak
Adam Cebula
Piotr K. Schmidtke
Andrzej Pilipiuk
W.Świdziniewski
K. Night Coleman
M.Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
M.Koczańska
Adam Cebula
Tadeusz Oszubski
Toroj
Tomasz Franik
Stanisław Truchan
Joanna Łukowska
Andrzej Sawicki
GW
Feliks W. Kres
Tomasz Pacyński
Dariusz Spychalski
Marcin Mortka
 
< 31 >