numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 07>>>

 

Recenzje (2)

 

 


Saga jeszcze nie ostatnia

 

Żołnierze w mundurach feldgrau lądują w Norwegii. Hitlerowska machina wojenna, po Blitzkriegu w Polsce, sięga po nowe zdobycze. Narvik, ważny port przeładunkowy szwedzkiej rudy, strategicznego surowca w rozpalającej się coraz bardziej wojnie światowej, zajmują oddziały generała Dietla, wspierane z fiordów przez niszczyciele Kriegsmarine. Alianci desperacko walczą o odzyskanie kontroli nad portem, a w tle walk toczy się walka wywiadów. Profesor Tritz, niemiecki naukowiec związany z organizacją Ahnenerbe, poszukuje w owładniętym wojną kraju pradawnych sekretów ludów Północy. Kieruje się starożytnym rękopisem pióra nieznanego skalda, a towarzyszy mu oddział esesmanów, przypominający grupę wojowników z islandzkiej sagi.

Porucznik Śnieżewski, oficer z niszczyciela ORP „Grom” dziedziczy mroczny dar, przekazywany w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie. Będzie musiał stanąć naprzeciw wrogów swojej ojczyzny, a przeznaczenie zaprowadzi go aż do tajemniczych jaskiń Ukrytego Ludu.

Marcin Mortka debiutował Ostatnią sagą, historyczną fantasy z czasów chrystianizacji Skandynawii. Debiutował w znakomitym stylu, jego powieść okazała się zaskakująco dojrzałą i porywającą. Teraz, w Wojnie runów, podejmuje niektóre wątki, osadza bliższą nam historycznie akcję w podobnych realiach. Jednak czy z powodzeniem, czy alternatywna, przepojona magicznym realizmem powieść okaże się równie dobra?

Zacznijmy od pozytywów. Mortka niewątpliwie potrafi stworzyć wciągającą, przygodową fabułę, która będzie trzymać w napięciu od początku do końca. Umie zaintrygować czytelnika zagadkami, stopniować napięcie. I nie nudzić. To udało się i w nowej powieści.

Na uwagę zasługuje sam pomysł umieszczenia akcji w takim właśnie, nie innym, miejscu i czasie. Epizod walk w Norwegii bliski jest sercu polskiego czytelnika, a jednocześnie znakomicie udokumentowany. Pozwala to na poruszanie się w znajomej, lecz odczytywanej na nowo scenerii. Żywe reakcje budzić będzie tragedia „Gromu”, chyba najbardziej symboliczna, obok „Orła”, strata Marynarki Wojennej podczas drugiej wojny światowej. Tutaj, przez Marcina Mortkę, napisana na nowo.

Autor potrafi znakomicie oddać mroczny, tajemniczy klimat Skandynawii. Jego plastyczne opisy pozwalają niemalże na własne oczy ujrzeć granatową wodę fiordów, odbijające się w nich skały, ciemne, świerkowe lasy. Uroku powieści dodaje mitologia, tajemnicze siły drzemiące pod powierzchnią rzeczywistości, tej znanej z historii.

A jednak... Jednak Wojna runów jest powieścią słabszą od Ostatniej sagi. Jest przygodówką. Autorowi nie udało się pokazać dramatu bohaterów, ich rozdarcia, ich wahań i wyborów. Są predefiniowani, jak w każdej dobrej książce wojenno-szpiegowskiej, przez to przewidywalni. Żywi, ale życiem powierzchownym.

Znać w powieści ślady zainteresowania autora grami fabularnymi. Zwłaszcza tajemniczy oddział esesmanów przypomina kompanię z jakiegoś tam dodatku erpegowego, aż korci, by przeliczać punkty, rzucać kostką i antycypować, co stanie się w następnym rozdziale. Wilkołaki, skalne trolle, Ukryty Lud – jawią się nieco na doczepkę, pewne partie tekstu wydają się przeszarżowane, zwłaszcza w zderzeniu z nowoczesną wojną. Gdzieś zniknął urok i czas wikińskiej sagi.

Znać w powieści pośpiech, próbę wtłoczenia zbyt wielu elementów w za ciasne ramy. I to sprawia, że niewiara dość często bierze górę.

Skoro już o realiach mowa – też nie jest z nimi najlepiej. Nawet w przypadku tych dobrze znanych, z naszego, realnego świata i historii, tej niealternatywnej. Pewnie też wina pośpiechu – ale zabrakło w powieści porządnej, merytorycznej redakcji. Bolesny to błąd, którym trudno obciążać autora, lecz są fragmenty, które jako żywo przypominają kiepskie tłumaczenia Alistaira McLeana, którymi zarzucono rynek na początku lat dziewięćdziesiątych.

Prócz błędów drobnych, ale dotkliwych (chociażby czteromotorowy Wellington, okienka na pomostach niszczycieli, permanentne traktowanie broni automatycznej i maszynowej jako synonimów) są i takie, których nie sposób byłoby usunąć bez zmian fabularnych. Sceny morskich potyczek nieodparcie przywodzą na myśl bitwy korsarskich galeonów (bo tak strzelają, prawie z przyłożenia), dowódcy niechybnie są wszechwiedzący, jak i narrator – bo trudno inaczej wytłumaczyć fakt, że osoba obserwująca wycofujący się po trafieniu okręt zna jego uszkodzenia, ot tak, na podstawie obserwacji. Niewiarygodne są dialogi, i to już jest mocno dziwne, bo przecież działania niszczycieli są znakomicie udokumentowane, również beletrystycznie. Ale te pozycje nie znalazły się w bibliografii, którą autor skrupulatnie podał.

Nawet kulminacyjna scena, zatopienie „Gromu”, jest pod względem wojenno-morskim mocno naciągana.

Denerwuje też maniera stosowania marynistycznego słownictwa rodem z marynarki handlowej. Język polski jest jednym z niewielu, który stosuje tu rozróżnienia, począwszy od rozróżnienia „okrętu” i „statku”. Rezygnacja z tych rozróżnień zubaża powieść, a „mostek” na okręcie wojennym zamiast „pomostu” po prostu zgrzyta. Kłania się Karol Olgierd Borchardt i wielu innych marynistów, a autor wraz z redakcją po prostu nie odrobili pracy domowej.

Szwankuje też redakcja, co dla produktu akurat tej oficyny jest sporym zaskoczeniem. „Żołnierz leżący w zagłębieniu szyny”, „operacja Peking”, tak z angielska, zamiast po prostu „Pekin”, tytułowanie się esesmanów per Herr, zamiast tylko stopniem – takie rzeczy nie powinny się przydarzać. Szkoda, tekst doznał sporej krzywdy.

Ale mimo wszystko... Mimo wszystko Wojnę runów warto polecić. To literatura rozrywkowa, niewątpliwie nie tego kalibru co Ostatnia saga. Ale zapewni niezłą rozrywkę, jeśli tylko potraktujemy powieść z odpowiednim przymrużeniem oka – zgodnie z tym, co zapowiada krzykliwa, efekciarska okładka.

I wypada życzyć autorowi, by zapowiadana trzecia część luźnej, skandynawskiej trylogii wypadła lepiej.

 

Dominika Repeczko

 

Marcin Mortka

Wojna runów

RUNA, 2004

Stron: 416

Cena: 28,50

 


Książka tak jakby dla dzieci

 

Jak twierdzą folkloryści i znawcy tematu, większość bajek odzwierciedla drogę bohatera ku dorosłości i samodzielności. Aby jednak w tę drogę wyruszyć, należy najpierw opuścić dom rodzinny – tę ostoję spokoju i bezpieczeństwa. Zazwyczaj w bajkach wydarza się coś takiego, co owego bohatera do takiego kroku zmusza. Współczesne bajki, szczególnie te kierowane do dzieci, zachowały w sobie sporo z tego schematu, choć definitywnie muszę stwierdzić, że wydarzenie, skłaniające bohatera do wyruszenia w drogę, stanowczo, w wyobraźni pisarskiej, wykroczyło daleko poza ramowy schemat nieodpartej chęci poślubienia królewny. Czy też noszenia babci koszyka z jedzeniem...

Historia Herbiego Brennana mieści się w pewnych ramach bajkowego schematu. Chłopiec wraz z rodzicami i z siostrą mieszka sobie spokojnie w niewielkim miasteczku. W wolnych chwilach buduje modele, w mniej wolnych chadza do szkoły. Sielankowego obrazu nie zakłócają nawet drobne szkolne problemy. Do chwili, gdy pojawia się inny problem. Pewnego ranka, takiego, który na pozór niczym nie różni się od innych, Henry odkrywa, że sprawy dalekie są w rzeczywistości od sielanki – jego mama ma romans. Ni mniej, ni więcej, a z sekretarką taty. Nie trudno się już domyśleć, że owo wydarzenie pchnie Henry’ego do opuszczenia rodzinnego domu, a tym samym wkroczenia na drogę przygody.

I tu moje zastrzeżenie pierwsze. Rozumiem, że dla zawiązania akcji należy wprowadzić element, który w jakiś sposób przerwie solidne ramy codziennego życia nastoletniego chłopca. Nie jestem jednak pewna, czy ów element powinien mieć taki właśnie kształt. Nie, nie jest to bynajmniej wyraz homofobii, ani żadnych innych uprzedzeń. To wątpliwość, czy książkę kierowaną do dzieci, jakby nie było, należy takimi akurat treściami wzbogacać. Dla – dajmy na to – dziesięciolatka, sięgającego po książkę, zawikłany świat preferencji seksualnych jest, wydaje mi się, czymś absolutnie odległym i niezrozumiałym. I nie wiem naprawdę, czy rozsądnym jest popychać go do zaglądania weń. Rozumiem, że w epoce poprawności, a nawet hiperpoprawności politycznej, należy i kobietę obciążyć winą za rozpad rodziny. Nie ma sprawy, bynajmniej nie zamierzam podważać zasadności samej winy, co raczej towarzyszących jej szczegółów. Coś, co ze spokojem przyjęłabym w książce adresowanej do starszego czytelnika, w książce dla dzieci raczej mnie zaskoczyło. Niekoniecznie pozytywnie, ale może się czepiam.

Wróćmy więc do historii naszego bohatera. Henry, jak to się rzekło, ucieka z domu, choć nie na stałe i nie daleko, zaledwie o kilka przecznic dalej, do domu zwariowanego emeryta-wynalazcy, któremu zwykł pomagać w pracach domowych. Tam też, przy prozaicznym zajęciu, jakim jest koszenie trawy, zaczyna się wielka przygoda Henry’ego.

Równolegle poznajemy i innego chłopca. Pyrgusa. Pyrgus z pewnością nie jest chłopcem zwyczajnym. Przede wszystkim jest wyjątkowo wojowniczym obrońcą praw zwierząt, a do tego jest księciem. I tak naprawdę to nie jest chłopcem, a... duszkiem.

I tutaj czas na zastrzeżenie drugie. Otóż książka Herbiego Brennana nosi tytuł Wojny duszków. W oryginale Faerie Wars. Rozumiem, że słowo faerie mogło nastręczyć tłumaczowi problemu. Rozumiem, że słowo „duszek” samo wręcz się nasuwa, gdy mówimy o maleńkiej istocie, posiadającej przy tym delikatne skrzydełka. A jednak w świecie rzeczonych duszków nie ma stworków ze skrzydełkami, są za to intrygi i spiski, odwieczna walka ciemności i światła, są magowie i czarodzieje, i złe do szpiku kości demony. Jest też wielowiekowa waśń, której zarzewie na chwilę tylko przygasło – wojna duszków. Wojna duszków... Brzmi równie ponuro i groźnie co Duszki Nocy, a zgodnie z intencją autora nie są to w żadnym razie stworzenia przyjemne. I tu, jakby owej intencji autora nie sprostał tłumacz. Owo fatalne „duszek” we wszystkich odmianach, aż kłuje w oczy. Szczególnie w odniesieniu do istot z gruntu złych – zupełnie jakby powiesić na furtce napis: Uwaga! Zły motylek! i oczekiwać, że ewentualny nieproszony gość dwa razy się zastanowi zanim wejdzie na nasz teren. Naprawdę lepiej już było użyć w tłumaczeniu słowa „elfy”. Zły elf brzmi stanowczo lepiej...

A historia? Sama historia zawiera wszystko, co zawierać powinna dobra opowieść. Jest wystarczająco epicka, wystarczająco trzyma w napięciu, jest pełna zwrotów akcji i zaskakujących rozwiązań. Jest dobra. Wątek naszego świata i świata... duszków (sic!) splatają się ze sobą i uzupełniają nawzajem w ciekawy sposób, zupełnie jak dwaj główni bohaterowie. Henry i Pyrgus. Ich droga do dorosłości najeżona jest niebezpieczeństwami i nie lada wyzwaniami. Wystarczy powiedzieć, że będą musieli stawić czoła nie tylko podstępnym Nocnikom (khem...) ale i demonom z czeluści rodem.

 

Dominika Repeczko

 

Herbie Brennan

Wojny duszków

Tłum: Zbigniew A. Królicki

REBIS 2004

Stron: 415

Cena: 35,00

 


„Mam na imię Dorota i jestem OC”

 

Pewna, dobrze mi znana, starsza i całkiem niegłupia dama (w tle ścieżka dźwiękowa: złośliwy chichot Packa, bo mowa o jego ukochanej teściowej) wpadła, zapewne przez nieumyślne zapatrzenie, w sidła serialu pt. „Moda na sukces”. W pełni zdając sobie sprawę z niebotycznej głupoty tegoż, nie jest w stanie powstrzymać się od śledzenia nieprawdopodobnych perypetii równie nieprawdopodobnych bohaterów. Stała się AO (Anonimowym Oglądaczem). Uzależnienie rzecz straszna, dlatego nie lubię telenowel, seriali, nie czytam cykli powieściowych... Eee... no... dobrze... powiem TO! Mam na imię Dorota i jestem AC (Anonimowym Czytaczem)

Być AC to męka. Żeby jeszcze wszystkie te cykle były na poziomie „Mody na sukces”, a kolejne tomy pojawiały się tak często jak odcinki serialu, okresy głodu nie byłyby tak straszne. Niestety dilerzy... O przepraszam, wydawcy wiedzą, jak podejść nałogowca. Przeciągają w nieskończoność termin wydania następnego tomu, nie dbając wcale o to, że AC musi szybko dowiedzieć się: co dalej?

No właśnie co dalej?! Skończyłam lekturę Drugiego imperium czwartej części cyklu Boże Monarchie a piątej nie ma. Żeby więc skrócić sobie i czytelnikom mękę oczekiwania „przeżyjmy to jeszcze raz”, czyli co wydarzyło się w czwartym tomie.

Na wstępie autor powraca na, znany nam z drugiego odcinka... O przepraszam, tomu, nowy ląd. Czytelnik jest świadkiem dramatycznego końca wyprawy, której niedobitki, w tym: Hawkwood, Murad i Bardolin, wyruszają w ryzykowną drogę do domu. Nie są tymi samymi ludźmi, którzy wyruszali na podbój nieznanej „mlekiem i miodem płynącej” krainy a ich dom, do którego desperacko pragną wrócić, nie jest już „Perłą Normanii”. Gdy po ciężkim rejsie wpłyną do Abrusio ich oczom ukaże się zrujnowane miasto, targane walkami o władzę. Pocieszającym wydaje się fakt, że jednocześnie z powrotem „konkwiskadorów” Abeleynowi udaje się zapobiec knowaniom arystokracji pod wodzą Jemilli i uchwycić władzę pewną ręką. Najwyższy czas, bo w ramusiańskich królestwach nie dzieje się dobrze.

Kiedy w Torunnie ginie Lofantyr, jeden z „królów heretyków”, władzę obejmuje jego matka. Jej próby ocalenia stolicy przed, odnoszącymi sukces za sukcesem, Merdukami wspiera nowomianowany głównodowodzący, generał Corfe. Niestety jego pozycji zagraża zawistna arystokracja. Swoją drogą, gilotyna to naprawdę dobry wynalazek. Ale w Normanii na to nie wpadli, więc Corfe musi radzić sobie inaczej.

Wojujący kler, który tyle złego narobił od początku cyklu, nie jest zbyt eksponowany. Robi swoje, umacnia wpływy tam, gdzie jest to możliwe, i czeka na odpowiedni moment, by zgnieść heretyków. Na szczęście niektórzy dostojnicy zaczynają wątpić w słuszność obranej przez kościół drogi. Nie bez znaczenia pozostaje też działalność, znanych czytelnikowi zakonników, którzy swego czasu dokonali epokowego odkrycia w klasztornej bibliotece. Można śmiało stwierdzić, że efekt ich pracy przechodzi wszelkie oczekiwania.

Wojna z Merdukami trwa. Aurungzeb czuje się coraz potężniejszy i spodziewa się nowych tryumfów. U jego boku coraz większego znaczenia nabiera Heria, której, z czasem, udaje się odnieść własne zwycięstwo.

Drugie imperium jest świetną kontynuacją poprzednich tomów. Autorowi udało się utrzymać dotychczasowy poziom. Bohaterowie nie blakną, akcja nie traci tempa, a w kilku miejscach naprawdę zaskakuje. Ale nie napiszę przecież, że to lokaj zabił. Kilka zasygnalizowanych wcześniej problemów czeka na rozwinięcie w następnej części. Mnie osobiście cały czas intryguje, na przykład, fimbriańska pomoc, czy na pewno jest tak bezinteresowna, jak się wydaje. Także fakt, rezygnacji ze zdobycia nowego lądu nie oznacza, że siły władające niedoszłą kolonią zaprzestały działań w „starym kraju”. Tu na pewno doczekamy się konfrontacji.

Pochwała należy się również wydawcy. Tym razem zarówno tłumaczenie jak i redakcja są bez zarzutu. Tylko, kiedy następny odcinek... O przepraszam, tom?

Mam na imię Dorota i jestem OC. Nie mogę długo czekać!

 

Dorota Pacyńska

 

Paul Kearney

Drugie imperium

Cykl: Boże Monarchie

Tłum: Wojciech Szypuła

MAG, 2004

Stron: 228

Cena: 25,00

 


Stare motywy i nowa jakość

 

Pewna książka bije rekordy popularności – święci tryumfy na listach bestsellerów w USA i w Wielkiej Brytanii, a prawo do tłumaczenia sprzedano w niemal 30 krajach. Naturalną konsekwencją stała się ekranizacja. I rzeczywiście – odpowiednie prawa nabyło Studio Fox 2000 (oddział 20-th Century Fox). Istnieje szansa, że film pojawi się już w przyszłym roku.

Zapewne czytelnicy domyślają się już o jaką książkę chodzi. Naturalnie o Eragona, nazywanego „amerykańską odpowiedzią na Harry’ego Pottera”. Czy Eragon faktycznie zdetronizuje Pottera? Ciężko stwierdzić, gdyż obaj bohaterowie pięknie wpasowują się w oczekiwania młodych czytelników, a także, o czym nie wolno zapominać, towarzyszy im potężna machina promocyjna. Zarówno Rowling, jak i Paolinii zadbali o osobisty kontakt z przyszłymi fanami wykreowanych postaci, poprzez osobiste czytanie fragmentów powieści.

Eragon ma jednak sporą szansę. Siła utworu Paoliniego tkwi bowiem w trzech rzeczach: autentycznej pasji, która przebija z kart powieści, osobowości dwójki głównych bohaterów (tytułowego oraz smoczycy Saphiry) i wreszcie w osobie samego autora.

Dlaczego autor jest taki niezwykły? Cóż, niecodziennie zdarza się, by nastolatek stworzył długą, heroiczną opowieść fantasy, którą w dodatku bardzo dobrze się czyta. Pracę nad książką (czyli pierwsze szkice i przymiarki) rozpoczął w wieku 15 lat, a ukończył w 17-tym roku życia. Pierwsza wersja została wydana w rodzinnej oficynie Paolini International LLC w kilku tysiącach egzemplarzy, z czego większość bez problemu sprzedali. Następnie prawa do niej wykupiło znane amerykańskie wydawnictwo Alfreda A. Knopfa za sumę 400 000 $ (bagatela). Podobno przyczynił się do tego pisarz Carl Hiaasen, który akurat przebywał na rybach w Montanie – rodzinnym stanie Christophera.

Kolejną niezwykłą sprawę stanowi kwestia edukacji chłopaka. Faktem jest, że nigdy nie uczęszczał do szkoły. Christophera i jego siostrę Angelę uczyła w domu matka – z wykształcenia pedagog, pracująca dawniej jako nauczycielka. Podobno po tym jak małżeństwu Paolinich udało się wyrwać z sekty, postanowili skoncentrować się na własnym domowym ognisku i nie posłali dzieci do oficjalnej placówki. Dla mnie brzmi to w jakiś sposób przerażająco i właśnie... sekciarsko, ale ja zostałam ukształtowana w przeświadczeniu, że uczęszczanie do szkoły w znaczeniu instytucji jest obowiązkiem, którego (niestety) nie da się uniknąć oraz, co ważniejsze, że obecność rówieśników to rzecz niezbędna w prawidłowym rozwoju człowieka. Na szczęście chłopak prawdopodobnie nie dźwigał wielkiego ciężaru samotności. Ma bardzo dobry kontakt z siostrą, co widać choćby w podziękowaniach i w tym, że jedna z bardziej fascynujących postaci w powieści była na niej wzorowana. Ponadto otrzymał mnóstwo czasu na czytanie książek i oglądanie filmów. Jak widać, co kraj to obyczaj, a głowę trzeba mieć otwartą. W każdym razie teraz uosabia dowód na twierdzenie, iż szkoła nie jest niezbędna, by osiągnąć sukces, ani tym bardziej stworzyć coś naprawdę wartościowego.

Wracając jednak do znaczenia faktu niecodziennego dorastania twórcy dla samej książki. Po pierwsze informacje o sekcie dodają tajemniczej otoczki, po drugie zaś młody wiek, a zarazem wyraźna, nietypowa dla owego wieku dojrzałość spełniają rolę marketingowego bodźca. To przesądziło o sukcesie, lecz nie było jego przyczyną. Co zatem sprawiło, że ta historia stała się hitem?

Wspominałam już o pasji autora. Powoduje ona, że emocje i przemyślenia bohatera mają posmak autentyczności. W jednym z wywiadów Paolini stwierdził, iż to historia, jaką zawsze chciał przeczytać, więc po prostu ją napisał. Jako nastolatek odpowiedział tym samym na potrzeby osób w swoim wieku.

Centralną postacią jest Eragon – piętnastolatek (tak jak autor) pochodzący z ubogiej rodziny, która osiedliła się niedaleko wioski Carvahall. To dzielny, śmiały i doświadczony myśliwy (niewielu ośmiela się zapuszczać w dzikie ostępy gór zwanych Kośćcem), lecz także zwyczajny chłopiec mający swoje troski i radości, budzący u jednych życzliwość, u innych zaś „bezinteresowną” niechęć. Jak to w życiu.

Podczas pewnego nieudanego polowania ma miejsce niezwykłe wydarzenie. Na drodze Eragona w nader „wybuchowy” sposób pojawia się piękny, ciemnobłękitny kamień. Nasz bohater zabiera go, mając nadzieję, że zakupi żywność dla rodziny, znalezisko jednak okazuje się czymś zgoła bezcennym – smoczym jajem. Wkrótce wykluwa się z niego szafirowa smoczyca. Decyduje ona, że Eragon zostanie Smoczym Jeźdźcem, związanym z nią magiczną więzią. Stanowi to preludium do wydarzeń całkowicie burzących ład w życiu bohatera oraz jego wyobrażenia o świecie i swojej w nim roli. Chłopak musi błyskawicznie dorosnąć i ponieść wszelkie tego konsekwencje. Stał się kimś, kogo od dawna nie było, i czy mu się to podoba, czy nie, ludzie i inne istoty wiele po nim oczekują. Nie jest już sam – zyskał przyjaciółkę, na której może zawsze polegać, ale w zamian musi spełniać jej oczekiwania. Więź, jaka ich połączyła, to wspaniałym dar, a jednocześnie obowiązek.

Moim zdaniem autorowi znakomicie udało się oddać rozterki targające chłopcem. Z jednej strony wydarzenia niosą go jak fale, nad którymi nie za bardzo jest w stanie panować, z drugiej zaś rozpaczliwie stara się to zrobić, dzięki czemu staje się coraz doroślejszy. Jednocześnie wcale nie jest „starym malutkim” – bywa popędliwy, miewa infantylne reakcje, zdarza mu się palnąć i zrobić coś głupiego. Jak to nastolatek.

Przez cały czas uczy się na własnych błędach, choć jak to bywa w opowieściach o młodocianych herosach, co i rusz zjawia się ktoś doświadczony i chętny do pomocy.

Potężna magiczna moc uzyskana wraz z więzią upaja a zarazem przeraża. Poza tym Smoczy Jeździec stanowi w owym momencie ewenement. Niegdyś smoki wybierały elfy lub ludzi na swych towarzyszy. Owi wybrańcy zyskiwali moc, nieśmiertelność i funkcje arbitra wśród śmiertelników. Niestety jeden z nich, zwany Galbatorixem, oszalał i wydał wojnę sobie podobnym, za wyjątkiem tych, którzy oddadzą mu hołd. Dysponował ogromną potęgą, a w dodatku zyskał pomoc mrocznych sił. W rezultacie smoki i Jeźdźcy padli jego ofiarą. Aktualnie król Galbatorix, władca wielkiego imperium, jest bardzo zainteresowany schwytaniem Eragona i Saphiry.

Chłopiec i smoczyca musza zadecydować o swym losie. Naturalna rzecz – sprzymierzenie się z buntownikami przeciwko królewskiej władzy – również niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Eragon obawia się, że uczynią z niego marionetkę, tańczącą wedle cudzej woli. Niestety oboje są wyjątkowi, więc nie mogą liczyć na święty spokój. No i nie pozwoli na to Saphira, która bardziej niż młody Jeździec, zdaje sobie sprawę ze wszystkich komplikacji i zobowiązań jakie nakłada na nich przeznaczenie. Notabene za kreację smoczycy należą się Paoliniemu oklaski. Naprawdę znakomita z niej osoba. Właśnie „osoba”, a nie coś w rodzaju egzotycznego, gadającego wierzchowca bohatera. Także ich psychiczno-magiczna więź została ciekawie przedstawiona. Saphira twierdzi, że zastanawiając się nad istotą więzi między Jeźdźcem i smokiem, doszła do wniosku, że istnieje po to, by razem dokonywać rzeczy niemożliwych. Jest to pewne novum – w większości obrazów fantasy człowiek podporządkowuje sobie smoki, nawet w Jeźdźcach smoków Anne McCaffrey (mylnie przez wielu uznawanych za fantasy) owe istoty podlegają ludziom, mimo że się nawzajem potrzebują. Może nie są traktowane jak zwierzęta, ale na pewno nie równorzędnie (ostatecznie stanowią twór człowieka).

Z Eragonem i Saphirą jest inaczej, choć mnie mimo wszystko trudno pozbyć się wrażenia, iż to jednak wybraniec bardziej na tym korzysta. Choćby dzięki „podłączeniu się” do magicznej aury towarzysza. Z drugiej strony smok zyskuje przyjaciela... No nie wiem, ze sobą przecież też mogą się przyjaźnić, nie dźwigając na grzbiecie istoty, o którą wiecznie trzeba się troszczyć. Chyba, że właśnie chodzi o macierzyńską / ojcowską potrzebę hołubienia. Mam nadzieję, że autor dopracuje tę kwestię w kolejnych tomach trylogii Dziedzictwo, której część pierwszą stanowi Eragon.

Paolini generalnie wykazuje talent w konstruowaniu postaci interesujących czytelnika. Wprawdzie skrywane przez nie sekrety nie są zbyt trudne do wykrycia, gdyż bohaterowi są w pewnym sensie kanoniczni, ale mają to „coś”, co sprawia, że chętnie śledzi się ich losy i relacje. Do takich bohaterów należą bajarz Brom (nie będzie wielkim zaskoczeniem i nietaktem, jeśli wprost powiem, że choć pięknie opowiada legendy, to żaden z niego „bajarz”), Murtagh i czarownica Angela (imię nie jest przypadkowe).

Świat, w którym rozgrywa się akcja, nie należy do skomplikowanych: zły król, władający magią i mający na usługach potwory, buntownicy, mroczne moce, niemal wszechobecne w fantasy elfy i krasnoludy, no i oczywiście walka dobra ze złem. Wprawdzie autor wprowadził nieco „cienia i szarości” do motywacji poszczególnych postaci, ale to stanowczo za mało jak na gusta starszego czytelnika, natomiast na pewno spodoba się tym młodszym, którzy cenią oczywiste podziały.

Także konstrukcja bohatera bazuje na powszechnym archetypie młodzieńca, który dojrzewa, szuka swojej drogi i swojego mistrza, aby wreszcie samemu stać się swoim mistrzem. Z pozoru zwyczajny chłopiec, lecz z jego pochodzeniem związana jest tajemnica. Wkrótce upomina się o niego przeznaczenie. Okazuje się, że nawet własne imię skrywa nieoczekiwaną głębię. Jednak, co godne uwagi, bohater ze wszystkich sił dąży do tego, by być kowalem własnego losu, a nie kukiełką. Dlatego te historię można nazwać opowieścią o dorastaniu, stawaniu się samodzielnym, o nauce spełniania obowiązków i pozostawaniu wiernym samemu sobie. Brzmi to bardzo pompatycznie, ale jest prawdziwe. Zwłaszcza że napisał to piętnastolatek.

Młody wiek autora widać niekiedy w stylu. Momentami pojawia się pewna chropowatość i nieporadność w opisach i dialogach. Przypuszczam jednak, że następne części mile nas zaskoczą, gdyż Paolini wciąż pracuje piórem.

Książka łączy w sobie ogromną ilość schematów powszechnie znanych z literatury fantastycznej i z filmów. Autor czerpał z całych zasobów kultury popularnej. Trudno nie dostrzec oczywistej inspiracji trylogią J.R.R. Tolkiena – pochodzenie elfów i krasnoludów, ich sztampowa wzajemna nieufność, do tego wyraźna fascynacja elfką Aryą, co w połączeniu z zastanawiającym podobieństwem imienia Eragon do Aragorn... Cóż, problem długowieczności został rozwiązany – Jeźdźcy Smoków są nieśmiertelni... No dobrze, dość, bo może przesadzam.

Na pewno miał wpływ wspomniany cykl Anne McCaffrey, poza tym wizja smoka i smoczego jeźdźca jest w ogóle kanoniczna dla fantasy (Dragonlance, systemy RPG AD&D i D&D). Pradawna Mowa jako język magii, w którym nie da się skłamać, możliwość zapanowania nad kimś poprzez wiedzę o prawdziwym imieniu, to ślady cyklu Ziemiomorze Ursuli Le Guin. Mam również wrażenie, iż wtargnięcie przeznaczenia do niewielkiej wioski na uboczu wszystkiego, gdzie funkcjonuje sobie spokojnie przyszły bohater, podejrzanie przypomina początek cyklu Koło czasu Jordana. Złe Urugale i Ra’zacowie są niczym Trolloki i Myrdrhaale. Tu jednak mogę się mylić.

Na szczęście nie pojawiają się wszechmocne artefakty.

Inspiracji było wiele. Czy to jednak wpływa negatywnie na odbiór powieści? Mogę szczerze powiedzieć, że absolutnie nie. Młody pisarz stworzył naprawdę świetną epicką opowieść, którą miło się czyta, a motyw typu „znacie, to posłuchajcie”, budzi jedynie uśmiech.

New York Times okrzyknął książkę mianem „fantasy nowej generacji”. Nie wiem, czy aż tak można ją określić, lecz na pewno wstydu autor sobie nie przyniósł. Wręcz przeciwnie – okazał duży talent pisarski i zmysł do budowania napięcia, do opowiadania historii. Lektura może nie powaliła mnie na kolana, ale z całą pewnością dostarczyła wiele przyjemności.

To opowieść zarazem prosta, barwna i niegłupia. Przeznaczona przede wszystkim dla nastolatków, jakim był Paolini, kiedy nad nią pracował, lecz i starsi czytelnicy nie będą mogli powiedzieć, że stracili czas. Autor stworzył historię, którą zawsze chciał przeczytać, więc podzielił się nią z innymi, a stare motywy przekuł w nową, własną jakość.

 

Joanna Kułakowska

 

 

Christopher Paolini

Eragon

Tłum: Paulina Braiter

WydawnictwoMAG 2004

Stron: 496

Cena: 32,00

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 07 >