numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 13>>>

 

Mam pomysł

 

 

Sprawa ta zasadniczo dotyczy wielkiej polityki. A jednak, pomyślałem sobie, że warto o niej napisać w czasopiśmie poświęconym fantastyce oraz kulturze masowej. Oto, jakimi dróżkami chodzą ludzkie myśli. Jak rodzą się legendy plotki, pomówienia i straszliwe tajemnice, których później badacze przez wieki nie są w stanie rozwikłać. Pojawiła się na scenie politycznej teczka niejakiej pani Niezabitowskiej. Osoba ta z mej pamięci zdążyła zniknąć. Nie obchodzi mnie ani jej świetlana przeszłość, ani tym bardziej jakakolwiek przyszłość. Interesujący jest natomiast pewien aspekt sprawy: a właśnie te teczki. Nie byłoby powodu do zainteresowania, gdyby nie artykuł, zamieszczony w największym polskim dzienniku Gazecie Wyborczej. Nosi on tytuł „SB siebie nie oszukiwała”. W nim, dzięki osobie naukowca, znajdziemy coś bardzo bliskiego naszej ukochanej science-fiction, czyli poszukiwanie prawdy, albo... No właśnie.

Wokół IPN-u dymi się już od dawna. Pan historyk wygląda trochę na kogoś, kto dał się wypuścić. Nie potrzeba nawet wydrukowanej poniżej rozmowy z generałem Czempińskim, żeby przeciętnie inteligentny człowiek zorientował się, że nasz naukowiec chce nam wmówić rzeczy dziwne i niesamowite. Na przykład, że pracownicy SB lubili się narobić za darmochę, postępowali niemal tak, jak człowiek, który napotykając na swej drodze kierat, do niczego nie podłączony, natychmiast się do niego zaprzęgnie. Poniżej Czempiński opowiada, że jak ludzi nikt nie pilnuje, to darmowej roboty nie będą robili. Różnica wiarygodności leje po oczach. Nie dałbym w tym kontekście pięciu groszy, czy ktoś nie dał się wypuścić z teczką Niezabitowskiej.

Uczony na pytanie dziennikarza, czy na podstawie dokumentów bezpieki można stwierdzić, że ktoś był lub nie, agentem odpowiada bardzo sprytnie, jak to naukowiec, że to „bardzo trudna sprawa”. No, ciekawe, a jakiej moglibyśmy się spodziewać innej opinii po naukowcu? Czy mógłby powiedzieć, że sprawa jest prosta? Nie mógłby, ponieważ naukowiec nie zajmuje się prostymi sprawami. Z definicji. Jeśli się przyzna, że zajmuje się takowymi, to ktoś może go zapytać, po co on, ten naukowiec, czy czasami na jego stanowisku pracy nie da się posadzić jakiegoś absolwenta z licencjatem, a niekoniecznie doktora na ten przykład? Pan historyk stwierdził też przytomnie, że nie ma bezgranicznej wiary w pozostawione przez SB teczki, ale też uważa, że niczego nie można od razu a priori kwestionować.

Tak więc, na samym wstępie uzyskaliśmy kilka cennych informacji, że sprawa nie jest prosta, oraz że teczki mogą być prawdziwe lub fałszywe... Informacje te są, jakby nie obrócić, prawdziwe. Pierwsza jest nieweryfikowalna, jest indywidualnym wyrazem oporu materii badań stawianego wysiłkom naszego historyka. Druga... Można podać kilka przykładów takich prawdziwych zdań typu „Antarktyda leży na północy lub południu”. Leży niezależnie, czy lub potraktujemy jako tak zwaną alternatywę rozłączną, czy w sensie alternatywy logicznej. Leży na północy lub południu, na pewno.

Kiedy jednak dochodzi do konkretów, należy, dla bezpieczeństwa konkrety zakwestionować. Jako istniejące. A więc gdy generał Czempiński twierdzi, że teczki były fałszowane, to kwestionujemy, że mógł on wiedzieć, co się w SB naprawdę działo. No bo co taki oficer wywiadu może wiedzieć o działaniu służb specjalnych? Po prostu nic nie może wiedzieć, zwłaszcza w porównaniu z panem historykiem!

Cóż jeszcze? Szlachetne przyznanie się do niewiedzy. Pan historyk „sprawy Chrzanowskiego” nie zna. Nie zna, wobec tego nie będzie o niej rozmawiał. A wobec tego unikniemy roztrząsania ewidentnego przypadku sfabrykowania fałszywek na znaną osobę. Także wiedza o wpadkach SB. A że na przykład werbowano osoby, delikatnie mówiąc, sfiksowane. Że SB była nieskuteczna. Bo musiała wprowadzić stan wojenny. To takie stwierdzenie zasadnicze, niby oczywiste, ale takie, które musiało paść. Można dodać jeszcze jeden dowód nieskuteczności: rok 89. Tak dla porządku. Walnęło się, a miało zapobiec przed walnięciem, więc nie zadziałało. Tak w kwestii formalnej, ale także gdyby ktoś nie zauważył.

Historyk deklaruje się jako przeciwnik lustracji, bo nie przeprowadzono dekomunizacji. Skutkiem tego ukarano miecz, a nie ukarano ręki: mamy i przenośnię, metafórę (jest jeszcze metafora, ale nie ma pewności, do czego się jej używa) czy jak jej tam, w każdym razie poetycki środek wyrazu świadczący o humanistycznych korzeniach badacza. Aczkolwiek, o co chodzi? Taka bardziej nowoczesna wyszła forma, bo nie bardzo wiadomo, co ma owa ręka do lustracji, choć domyślamy się, że ten ukarany miecz trzymała. Miecze, tośmy od (a szlag by ich) Krzyżaków dwa, choć i dostatek, ale na znak zwycięstwa. Nie ukarali, a przyjęli, warto przypomnieć. Ta procedura przyjmowania na dobre nam wyszła i zasadniczo warto byłoby się jej trzymać. No więc nie dowiemy się, czy nasz historyk jest za przyjmowaniem mieczy, czy przeciw. Wobec takiej niewiedzy, wzajemny stosunek dekomunizacji, czyli wieszania czerwonych jak leci i nakopania do dupy kablom, trzeba uznać za całkowicie nie do rozwiązania. Choć wydawałoby się, że to procesy całkowicie niezależne.

Zasadnicza teza naszego historyka brzmi, że SB nie mogła siebie oszukiwać. Bo to byłoby bez sensu. Nie, to nie jest zasadnicza teza. Jest inna, o wiele bardziej zasadnicza „Warto pamiętać, że dokumentacja SB jest materiałem niezwykłym”. O to chodzi cały czas. Wszelako pomysł, że SB mogło tworzyć fałszywki, godzi właśnie w nią, nie w to, czy warto wierzyć dokumentom SB. Wiarygodność w przypadku pana naukowca ma znaczenie drugorzędne wobec tego, czy owe papiery są „niezwykłe”. Skoro jednak jesteśmy pismem literackim, zajmijmy się owym zdaniem tytułowym. Że SB siebie nie oszukiwała i wynikaniem, że to nie miałoby sensu. Przed nim jest uzasadnienie, że trudno sobie wyobrazić, żeby dokumenty przeznaczone dla wąskiego grona funkcjonariuszy byłby fałszywe. To jest jeszcze dyskusyjne, bo mimo tego, że trudno dla pana historyka, to osoba z większą wyobraźnią albo innymi doświadczeniami wyobrazić sobie chyba jednak może, w gruncie rzeczy, my, fantastycy nie takie rzeczy sobie wyobrażamy. Pełna moc tytularnego stwierdzenia spłynie na nas dopiero, gdy spersonifikujemy dzielną SB. Gdy SB jest osobą, to naprawdę idiotyczne, żeby ktoś siebie sam oszukiwał...

Pojęcia nie mam, czy Niezabitowska jest osobą godną zaufania, czy była nią, czy warto w jej obronie występować. Natomiast mogę powiedzieć, że z kilku znanych mi historii werbowania TW, ich przebieg zgadza się z tym, co opowiedziała była pani rzecznik. Zazwyczaj niespodziewane aresztowanie, 48 godzin na dołku, przesłuchanie groźby, wymuszenie podpisania lojalki. Potem jedno, góra dwa spotkania w dość krótkim odstępie czasu. I koniec.

Przyczyn takiego scenariusza było zapewne kilka. Jedna, funkcjonariusze bali się. Już mieli za sobą jedno, co zdawało się niemożliwe: powstanie Solidarności. Z tej historii wniosek płynął prosty jak drut: może się walnąć, a wtedy... strach pomyśleć. Bali się więc „namierzenia”. Zwerbowany delikwent nie mógł być cały czas „na widelcu”. Wystarczyłoby, że nada swego opiekuna koleżkom, a spotkanie będzie jak pocałunek Judasza. Zobaczą z odległości kilkudziesięciu metrów. Może sfotografują. A może znajdzie się ktoś znajomy, kto nada sprawę w środowisku. Funkcjonariusze bali się zwyczajnego pobicia, psychicznego linczu w środowisku, przecież mieli żony, matki, dzieci. Kolejna przyczyna, to bezpieczeństwo samego TW. Zazwyczaj ów o konspirze nie miał zielonego pojęcia. Nie potrafił uzasadnić przed znajomymi niespodziewanego wyjścia, nie potrafił łgać bez zaczerwienienia uszu i długiego nosa. Wreszcie TW, który nie chciał być TW, diabelnie szybko uczył się rozmawiać tak, żeby nic nie powiedzieć. Urok wszechwładzy SB szybciutko się rozwiewał, namierzona osoba znajdowała wyjście z sytuacji, którą oficer starał się przedstawić jak bez wyjścia, zazwyczaj poprzez uczciwe poinformowanie znajomych o tym, co się stało.

Kto wie, czy akceptacja ludzkiej słabości, umiejętność wybaczenia przez środowisko nie było jednym z najlepszych lekarstw na inwigilację? W tych kilku wypadkach, jakie znam, właśnie to, że „konfidenci”, którzy niczego nie zdążyli donieść, a poinformowali znajomych o zwerbowaniu, zablokowało dalsze rozpoznanie. Ratowało nie rozpaczliwe bohaterstwo, ale trochę szwejkowska roztropność.

Tak czy owak, w znanych mi wypadkach współpraca z TW zwerbowanym na zasadzie „złapaliśmy cię, to współpracuj”, kończyła się bardzo szybko. Inaczej działały tak zwane „wtyki” czyli ludzie, którzy byli od początku podstawieni. Nie wiem, co nimi kierowało, ale chyba byli to albo etatowi pracownicy SB, albo ludzie, którym udowodniono jakieś pospolite przestępstwa. Być może byli i ideowi donosiciele. Ci zazwyczaj rozpracowywali jakąś grupę, aż do jej rozbicia. Co charakterystyczne, zazwyczaj następowały jednoczesne aresztowania wielu osób. Esbecja starała się je tak przeprowadzić, by zdobyć materialne dowody winy, czy to w postaci matryc, wydrukowanych ulotek (cała materialna działalność opozycji sprowadzała się do drukowania), żeby w ewentualnym procesie nie trzeba było opierać się na zeznaniach owych TW. Po tym prowokatorzy czy donosiciele znikali z okolicy. Na etapie stanu wojennego ustalenie ich personaliów było bardzo trudne i dość bezcelowe. Jeśli pojawili się gdzieś znowu, to zapewne pod fałszywym nazwiskiem.

Otóż kilka takich aktywnych wtyk zostało zlokalizowanych i jakoś nikt ich nie ściga. Nikt nie chce karania, nikt nie ciąga po sądach. Dlaczego? Czyżby dlatego, że zazwyczaj ci ludzie już nic nie mają, nic nie znaczą, nikomu nie przeszkadzają?

Ot, znamiona działania pozanaukowego, bynajmniej nie nakierowanego na dochodzenie, jakim ten świat jest, jak było naprawdę czy „naprawdę”. W toku dyskusji o teczkach pojawia się argument, że nie udowodniono jeszcze ani jednego przypadku fałszowania teczek. Zastanawiam się, o co tu naprawdę chodzi. O ile bowiem argument, że SB nie mogła siebie oszukiwać, wymaga swego rodzaju literackiej fantazji dla osiągnięcia pełnej ostrości, to fałszowanie dokumentów przez pracownika SB, dodajmy właśnie swoich dokumentów, jest wyższą szkołą filozoficznej jazdy. Spróbuj sfałszować własny podpis. Nie cudzy, tylko własny. Spróbuj sfałszować pieczątki, którymi się na co dzień posługujesz, i oczywiście, przybijając na dokumentach autentyczne. Weź formularz z szafy i sfałszuj go, zaczynając jednak od tego, że bierzesz formularz autentyczny. Inaczej mówiąc, należy się obawiać, że w sensie materialnym istnieją tylko autentyczne dokumenty SB. Problemem jest tylko to, czy ich treść ma cokolwiek wspólnego z materialną prawdą.

Jednak, jak już wspomniałem, dla naukowca, w tym wypadku dla naszego historyka, nie jest to problem najważniejszy. Wyjaśniam: mogą owe papiery nie mieć nic wspólnego z tym, co się naprawdę działo, byleby były „interesujące”. To znaczy, byleby dało się poprzez grzebanie w nich produkować jakieś publikacje, byleby grzebanie się w nich dawało prestiż naukowej pracy, znaczenie w społeczeństwie. Jednak, dość przypadkowo, dla spełnienia tego wszystkiego, wygodne jest utrzymanie przeświadczenia, że nie jest to sterta makulatury, lecz cenne dokumenty zawierające historyczną prawdę. Przy czym słówko „historyczną” może być kluczowym, oznaczającym kolejny rodzaj „prawdy”. Bynajmniej nie oznaczającej opisanie tego, co się faktycznie działo.

Ani trochę nie mam ochoty na występowanie w obronie pani Niezabitowskiej. Powiem szczerze, mam dość pokrętne podejrzenia. Oto, w związku z aferą jej nazwisko pojawia się w dziennikach, w Internecie, jakieś kilkanaście milionów ludzi ma wtłaczane do głowy, że jest jakaś sprawa tej pani, o której już zaczęliśmy zapominać. Zasada jest prosta: niech mówią jak chcą, byleby nazwiska nie przekręcali za bardzo. Minie kilka miesięcy, ukaże się jakaś książka... Wiem, podejrzliwość moja jest chyba już chorobliwa. Ale za „świadomość marki” płaci się ogromne pieniądze. Psa z kulawą nogą ruszają poglądy niejakiego Cebuli, w związku z tym pies z kulawą nogą zwraca na niego uwagę. Umiejętność wywołania ostrej zadymy wokół własnej osoby jest wstępem do kariery. Z tejże przyczyny staram się nie wymieniać żadnych nazwisk więcej, niż zdaje mi się to zupełnie niezbędne. Gdybym kandydował do jakichś państwowych urzędów, to pewnikiem napisałbym sam na siebie paszkwil, wydał w zaprzyjaźnionym wydawnictwie. Prosta kalkulacja wskazuje, że właśnie tak zrobić trzeba. Jeśli nie napiszę donosu sam na siebie, w ramach kampanii wyborczej na pewno zrobi to ktoś z przeciwników. I tak mnie obsmaruje, a kasa trafi do jego kieszeni. Zdecydowanie rozsądniej wykonać tę robotę samemu, o ileż taniej zbierać haki na siebie, o ileż solidniej możemy to zrobić! Tak czy owak, będziemy obrzuceni łajnem, ale w tym drugim przypadku, przynajmniej będziemy mieli z tego jakiś konkretny zysk. Jeśli na skutek samobójczej publikacji przepadniemy w wyborach, to przynajmniej zostanie nam w kieszeni honorarium autorskie za „Prawdziwe oblicze Adama C.” autorstwa niejakiego Barona. Prawda?

Porzucając wszelkie wątki polityczne, wróćmy do sprawy zasadniczej, czyli literatury. Zastanówmy się, czy nie pasuje do tej sytuacji, jak ulał schemat światów równoległych? W jednym nasz historyk, w drugim generał Czempiński. W jednym zajadli, ale na swój sposób szlachetni pracownicy, nazwijmy dla efektu, kontrwywiadu, w drugim „paragraf 22”: prywata i cała komunistyczna bryndza. W jednym szara ludzka masa, w wytartych socjalistycznych paltocikach, ciułająca ówczesne złotówki, które przy najbliższej okazji należy zamienić na dolary albo jakikolwiek towar, który rzucili do sklepów. Także pracownicy SB, wydani na łaskę owych rzucających, którymi byli nie jacyś mityczni „oni”, ale szarzy pracownicy zaopatrzenia, emanacja zdychającego systemu, w którym ośrodkiem rzeczywistej władzy był sklep mięsny. W drugim świecie spersonalizowana monolityczna instytucja-maszyna, produkująca niezwykle ważne dokumenty. W jednym rozpaczliwe zbieranie „żopoochrannoj bumagi” w drugim najwyraźniej wierność do ostatniej chwili Systemowi, w którym urzędnicy nie zmieniają postępowania, mimo że widać, że naokoło wszystko się wali, aż do dzwonka czerwonego telefonu. Wierni, oddani gotowi na wszystko.

Ten szary, komunistyczny, większość z nas jeszcze doskonale pamięta. A ten drugi, to co? Czy to świat Franza Kafki? Ani trochę. Koszmarom praskiego dziwaka znacznie bliżej do tego z komitetami kolejkowymi. Świat pana historyka jest o wiele mniej skomplikowany, o wiele bardziej komiksowy. To chyba najwłaściwsze słowo.

Odkrycie to łaziło za mną od dłuższego czasu. Świat urzędowy, generowany przez instytucje, alienuje do kultury popularnej i to dodajmy, podlejszego gatunku. Pamiętam dyskusje na temat tego, skąd się wzięła WRON, którą mieszkańcy najweselszego baraku w obozie natychmiast przerobili na „wronę”. Biorąc pod uwagę techniki marketingowe na elementarnym poziomie, przyjęcie owej nazwy było co najmniej samobójem, w każdym razie wielką niezręcznością propagandową, dzięki której dosłownie w ciągu kilku dni od ogłoszenia stanu wojennego powstały takie pioseneczki jak „Zielona wrona”. Do „WRON”-a jakoś nikt się nie przyznał, w każdym nie znam nazwiska autora, zapewne wykluło się na jakiejś naradzie w oparze zbiorowego szaleństwa.

Komiksowo rodzi się w każdym ustroju, byleby był tylko urząd. Na mojego czuja, poseł, który kazał zapuszkować u zarania III RP rodziców i ukochanego swej córki, miał taki właśnie ogląd rzeczywistości. Siedząc w parku przy puszce piwa z kumplami, nie sposób czegoś takiego wymyślić. Nie sposób w tak pięknych okolicznościach przyrody nie zauważyć, że wycięcie takiego numeru MUSI się źle skończyć, gdy wkoło kapitalistyczna, żądna sensacji prasa. Do takiej głupoty potrzebny jest zadymiony gabinet, sterta pism, z których trzy czwarte nie mają sensu, i zakłócone poczucie rzeczywistości.

Nie zapomnę migawki telewizyjnej z udanej akcji policji przeciw piratom. I oto, jako jeden z koronnych dowodów winy pokazano CROM-y z PCWorlda. Tak oto dowiadujemy się, że policja zdaje się żyć w rzeczywistości Kosiarza umysłów Matrixa czy jakiejś innej superprodukcji. Czasami wydaje się, że odzyskuje kontakt z naszym światem, gdy rzecznik policji wspomina o implantacji informatycznej bezradności w toku kształcenia dzieciarni, ale za chwilę dowiadujemy się o rozbiciu nadzwyczaj groźnego gangu warezowego, cokolwiek słówko to znaczy, i znów zanurzamy po uszy w kiepskim komiksie.

Konkluzja? Kochani, przecież to my produkujemy owe wizje. My! To nasza chora wyobraźnia wypuszcza tych niezłomnych agentów, najsprytniejszych hackerzy, wizje wszechwładnych maszyn-instytucji. No, to... Jakby tak inteligentniej tym urzędom podsuwać, z czuciem, jakby tak umówić się miedzy nami autorami? Wiecie, co mam na myśli? Wiecie! Oczywiście, ruszyć głową, to przejmiemy władzę nad światem. Choćby dla sportu.

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 13 >