numer XLIV - styczeń-luty 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 15>>>

 

O liczbach drugich i trzecich w literaturze

 

 

Zacznę od sprawy całkiem pobocznej, a jednak dość niezbędnej dla wywodu. Jak wspominałem na forum, miałem niezbyt miłą przygodę, najwyraźniej jakieś dobre dusze podpaliły nam w bloku podziemny garaż. Obyczaj typowo słowiański, nie ma się co obruszać. Otóż, sfajczenie się kilkudziesięciu, jak przypuszczano początkowo, samochodów, rzecz niecodzienna. Trudno się dziwić, że mieszkańcy wiecowali przed wejściem do czarnego jak komin garażu. Wiecowali na sposób inteligencki, coś se tam po cichu w grupce kilkunastu osób opowiadając. W pewnym momencie starszy pan, profesorem tytułowany, pociągnął mnie za łokieć i powiadomił konspiracyjnym szeptem:

– Telewizja idzie!

Niezależnie od tego, co było treścią, lecz informacja wypowiedziana i zaanonsowana w taki sposób zobligowała mnie do nieśpiesznego, acz stanowczego i skutecznego rozproszenia się. Rzecz w tym, że było to postępowanie na swój sposób oczywiste dla wszystkich obecnych. Ti Wi? Chodu!

Lecz ani trochę o środkach Musowego Przykazu czy Masowego Rażenia. Nie. O literaturze, meritum spraw, którymi nasze dzielne pismo chce się zajmować. Tu nastąpi właściwe zagajenie, wszelako poprzednią historię dobrze w pamięci sobie zachować. Zacznę od tego, że bynajmniej nie jest to sprawa autora, bynajmniej nie pojedynczego przedstawiciela gatunku. To zjawisko zbiorowe. W swoim czasie szlachetne i niosące nadzieję na przyszłość. Wiązało się ono z podstawową funkcją artysty, jaką jest poszukiwanie. Szukać można okularów, zgubionego scyzoryka, straconego czasu, a jednym z bardziej ryzykownych zajęć jest szukanie nowych form wyrazu. Działalność owa bierze się w dużej mierze z pozoru wandalistycznej działalności wszelakich teoretyków i zwyczajnych krytyków, której wynikiem jest rozbiór dzieła na czynniki pierwsze. Ostatnie jest swego rodzaju metaforą. Czynniki pierwsze to pojęcie z teorii liczb. Oznacza ono takie liczby pierwsze (w odróżnieniu od drugich i trzecich), które, przemnożone przez siebie, dadzą liczbę rozbieraną. Liczba pierwsza zaś to taka, co się dzieli bez reszty tylko przez 1 i przez samą siebie, na przykład 13. Liczby pierwsze nie dają się rozebrać na czynniki pierwsze. Ostrzegam od razu, że te drugie i trzecie, to nie są takie, co się dają rozłożyć na dwie lub trzy liczby pierwsze. Ich raczej nie ma, przez co tym bardziej odróżniają się od liczb pierwszych, które bardzo wyraźnie są. Jeśli komuś się zdaje, że coś bredzę, to może i ma rację, lecz owo bredzenie jak najbardziej może się przydać. Jak właśnie widać, można sobie dość sporo opowiedzieć o tym, czego nie ma, a co ewentualnie mogłoby być. Co więcej, można niebyt przeciwstawiać bytowi i podać pewne własności rzeczy nieistniejących kompletnie.

Sama świadomość, że taka działalność jest możliwa, że jej uprawianie może nawet nie jest do końca idiotyczne, a nawet wydaje się pouczające, powinna stanowić dostateczne ostrzeżenie. W maliny dać się wpuścić bardzo łatwo i w owym malinowym chruśniaku może być niektórym i dobrze, i bogato. Czymże zajmują się krytycy? Pisaniem o dziełach sztuki. A dzieła sztuki, zwłaszcza sztuki klepanej w klawiaturę (bez wątpienia, ostatnio mistrzów pióra już nie ma, żadne wydawnictwo nie przyjmie rękopisu, nawet z maszynopisem spokojnie można zlecieć ze schodów, choć w 99,9 procentach wypadków grzecznie wyprowadzą za bramę), są odbierane poprzez gust. Gusta zaś niedyskutowalne, czy jakoś tak, co oznacza, że po ryju człowiek zbierze po raz piąty, ale poglądów się uzgodnić nie da. Uczciwie mówiąc, możliwa jest tylko taka rozmowa merytoryczna, albo się podobało, albo nie, ewentualnie „tak sobie” czy „raczej nie”. Nieszczęście zaczyna się chyba w momencie, gdy ktoś słuchający owej merytorycznej opinii zada pytanie DLACZEGO?!

Nie mam pewności, że taka właśnie, w gruncie rzeczy szlachetna, jest geneza owego zjawiska, które prowadzi do dekompozycji pracowicie przez autora poskładanego dzieła. Nie wykluczone jest, że nieszczęście zaczyna się po owym pytaniu, gdy odpowiadający dochodzi do wniosku, że chętnie by przy okazji informowania, dlaczego mu się podobało lub nie, wyszedł jeszcze na kogo mądrego. Jeśli zaś w okolicy znalazł się już grupka takich, co się jej wcześniej wyjść udało, on chciałby do niej dołączyć. Takim sposobem powstaje teoria literatury. Nauka dziś wielce złożona, pokrętna i zajmująca ogromne tomiska. Nauka, o której pojęcie mam blade, wynoszone jeszcze ze szkoły średniej.

Niestety, nie ma pewności, że uprawiający ją rozkładają zgodnie z przytoczonym środkiem wyrazu, którego jednak bezbłędnie zidentyfikować nie potrafię, rozkładają na czynniki pierwsze. Jest moja poważna obawa, że wystarczająco często na te drugie i trzecie. I nic nie szkodzi, jak powiedziałem wyżej, że tychże zasadniczo nie ma. Niebytowi wszakże można przydać wiele cech, podyskutować o jego własnościach i bynajmniej nie będą to dyskusje całkowicie jałowe. Więc na gruncie matematyki te liczby drugie są dość wyraźną głupotą. Kochany czytelniku, podana na głupiego definicja nie musi być do końca głupia. Być może da się zajmować liczbami drugimi, które rozkładają się tylko na dwie liczby pierwsze, ale TO NIE MA SENSU. W jakim sensie sensu nie ma, to jest kwestia odrobiny dobrej woli. Na przykład, związki, które otrzymamy, okażą się chaotyczne. W sensie matematycznego chaosu. Nie da się wyprowadzić ogólniejszych związków. Nasza wiedza naprawdę do niczego, przynajmniej na tym etapie cywilizacji, się nie przyda.

Rzecz w tym, że właśnie gdy idzie o liczby, to zajmowanie się tymi drugimi, jeśli nawet nie przez przeciętnego człowieka, ale przez matematyka, jest łatwe do zidentyfikowania. Nie mówię już wprost, ale używam poetyckiego środka wyrazu, może przenośni, czy przerzutni. Nie znam się na tym. W przypadku teorii literatury, nawet z definicji zajmowanie się nie-bytami, jest w pewien sposób ekscytujące i pożądane. Nic nie szkodzi, że ogólna teoria nie-bytu prowadzi do NICZEGO. Wystarczy się zatrzymać parę kroków przed tym celem i wszystko będzie w porządku, inni, którzy się namordowali i głowili po nocach, którzy za nami doszli aż do tego miejsca, też nie będą tacy głupi, żeby posunąć się aż tak daleko. Też będą udawać, że tam dalej, to dopiero będzie!

Nie wiem, czy tak zwana CZYSTA FORMA jest przykładem wyniku teorii liczb drugich i trzecich. Raczej jednak nie wątpię, że pojęcie formy powstało na skutek chęci podyskutowania sobie o czym, dlaczego coś nudne lub ciekawe. Potrzebne było trudne słówko, które ów proces rozkładu na czynniki pierwsze lub drugie sformalizuje. Słówko, które może pomóc lub zaszkodzić, wyjaśnić lub zaciemnić, ale którego, dyskutując, przyjemnie używać. Trudno powiedzieć, czy jadalne czy toksyczne, czy politycznie poprawne czy nie. W każdym razie, owej czystej formy szuka się w całej sztuce. Zauważmy, że jest ona czymś niepokojąco bliskim nie-bytowi. Niejako z definicji wypatroszone i oczyszczone dokumentnie z wszelkiej treści, staje się dziwnym trafem celem wypraw krzyżowych artystów. Co to może być, nie bardzo wiadomo, wszelako jest ono realizacją pewnej idei, oderwania sztuki od utylitarnej funkcji informowania. I takie inne pitu, pitu, jak kto chce, to może sobie po sieci poszukać.

Odrywanie formy od treści czy uszlachetnianie formy poprzez oczyszczanie jej z treści było pomysłem z początków wieku ubiegłego, na uprawianie sztuki bardzo elitarnej i bardzo wysokiej. Jak wysokie C podczas wycia do księżyca. Cóż do tego może mieć sztuka popularna, z definicji rozrywkowa i zupełnie przeciwna elitarności? Ba, buntująca się przeciw owej elitarności! Jakże mogło dojść do takich związków, przecież to niemożliwe, chyba że na zasadzie dość (dostatecznie) doskonałego przeciwieństwa?

Nie! Dość niespodziewanie literaturze zwanej już to fantasy, już science fiction, udało oderwać o wiele skuteczniej niż liderom głównego nurtu, czy jak ich tam zwał. Sztuka komercjalna okazała się o wiele podatniejsza na zaimplementowanie sztuki samej dla siebie, niż tak przez wysokie C do księżyca. Jak? Ano, zauważmy, że skoro w hard SF rzecz dzieje się w przyszłości, to nikt nie ma pojęcia, jak owe przyszłość może wyglądać. Jest jednym z miliona możliwych realizacji rzeczywistości. A więc istnieje mniej więcej w jednej tysięcznej promila. Tak trochę, jak liczby trzecie. Jeszcze bardziej nie ma światów fantasy. Nie ma strzyg, wampirów, nie ma problemów psychologicznych i moralnych bycia wampirem. Ale, tak samo, jak o liczbach trzecich, da się o wampirach sporo powiedzieć. I tak, jak w przypadku liczb nazywanych jako większe niż pierwsze, trzeba się trochę przynajmniej wsłuchać w to, co o nich mówią, żeby zauważyć, że sensu to nie ma.

Bynajmniej nie sztuka sama dla siebie była przyczyną powstania SF, a swego rodzaju humanistyczny niepokój inżynierów. Ale wytwór tej motywacji okazał się o wiele bardziej wyrazistą formą jak treścią. Dokładniej, owszem światy Aldusa Huxley’a są przestrogą, lecz dla wąskiego kręgu publiczności. Dla szerokiego, to wyjątkowo dobrze przygotowana scena, FORMA pod szereg innych temu podobnych historii. Podobnie Tolkien jest wykładem także pewnych poglądów na zło, na sens związków człowieka ze społeczeństwem, ale któż, czytając, zwraca na to uwagę?! Tolkien okazał się znakomitą, diabelnie dobrze pasującą diabelnie wielu pismakom formą, w którą udało się wlać ich rojenia. Tolkien do tego stopnia zatkał wyobraźnię wielu tak zwanym tfurcom, że do dnia dzisiejszego bez krasnoludów zwalistych jak szafy żyć nie potrafią, mniej może już tęsknią za elfami, ale czary być muszą.

Osobliwą rolę właśnie pełni magia. Kiedyś, naiwny, sądziłem, że chodzi tu o ubarwienie historii. Nie. Świat magiczny to taki, w którym zawsze istnieje wentyl bezpieczeństwa. Jak autorowi coś nie wychodzi, jak mu nie staje wyobraźni, to zawsze możliwa jest magiczna wolta, rzucenie czaru, teleportowanie się z niebezpiecznego obszaru w suche i bezpieczne miejsce, w jakim bohatera producent zaleca przechowywać.

O ile podobne zastosowanie nauki w SF typu hard dawało już jakieś rezultaty, to magia okazała się o wiele bardziej skuteczna. Rezultaty są takie, że opowiadana historia przestała nie tylko mieć związek z realiami naszego świata. To pół biedy. Ona zaczęła łamać normalne zasady logiki. Pal diabli, że zasady fizyki, bo w świecie magicznym z założenia gdzieś te zasady daje się oszukiwać.

Wszelako zrobiono krok naprzód. Złamano wewnętrzną logikę utworu. Standardem horrorów jest to, że ktoś, kto znalazł się w suchym i bezpiecznym miejscu, zostanie nagle polany mokrą i zimną wodą. Po kij? Żeby ożywić akcję. Oczywiście czytelnik, widz, ma prawo czuć się zrobiony w jajo, olany przez autora, który, zaplątawszy się w sidła fabuły, którą sam wymyślił, robi cuda, żeby ratować własną du... czyli twarz autora, któren obiecał nas zabawić, a nudno, jak cholera się zrobiło.

Rzecz wszelako w tym, że i to da się zdzierżyć. W końcu znawca horrorów dojdzie i do tej wiedzy, że gdy się znajdzie w suchym i bezpiecznym miejscu, na wszelki wypadek będzie parasol otwierał, albowiem czas na zimny prysznic. Zostały, co prawda, złamane zasady wewnętrznej logiki, ale ciągle działają jeszcze zasady kompozycji, a te mówią, że jak jest sucho i bezpiecznie, to nudno. Tak więc nawet wówczas mamy do czynienia jeszcze z jakąś zasadą budowy utworu. Jest o niczym, niczego nie dotyczy, niczego nas nie uczy, dzieje się nigdzie i nigdy, lecz przynajmniej chce nas bawić. Trzyma się zasad jakiejś estetyki.

Dlaczego jednak ma? Konieczność przestrzegania czegokolwiek jest zawsze kłopotliwa dla kogokolwiek. Lepiej mieć tak zwaną całkowitą swobodę, nie? Oczywiście, że utwór, złożony z całkowicie dowolnie ułożonych liter, jest nieczytelny. Lecz cóż z wyzwalaniem się od terroru zasad? Możemy się pozbyć przynajmniej części zasad kompozycji, tych najbardziej kłopotliwych do realizacji. Jakich? Takich, które działają na całym utworze, które każą pisać kolejne sceny nie w dowolny sposób, ale pasujący do zamysłu całego utworu. Takich, które powodują, że czasami coś trzeba w diabły do kosza wywalić, choć na początku się zdawało, że takie piękne. Ostatecznie, fakt, że coś, co się pisze teraz, zależy od tego, co zostało napisane dwadzieścia stron wcześniej, ba! trzy akapity wyżej, krępuje tfurcę. A ów najbardziej potrzebuje tak zwanej swobody. Wolności tworzenia, albowiem jest artystą.

Jak wygląda efekt? W stosunkowo łagodniejszej formie mamy opowiadania, które się zaczynają, ale nie kończą. Także łagodną formą są „brazylije” czyli teksty w formie serialu, pochodzącego z tego wspaniałego kraju. To znaczy dwa sąsiednie akapity mają ze sobą związek. Dwa akapity, przedzielone trzecim, już nie bardzo. Te wszakże ani się nie kończą, ani nie zaczynają.

Ale ostatnio, to znaczy w okresie jakiś dwu lat, zaczyna się plenić styl, w którym mamy bezwładne połączenie czasami dobrze napisanych scenek, ale takich, które już zaczynają wzajemnie tracić ze sobą kontakt. Nie chodzi mi tu nawet o umiejętność posługiwania się językiem, ale o to, że piszący nie zdobył elementarnej umiejętności opowiadania po kolei. Nie o to nawet, żeby na przykład umieć coś nudnego pominąć. Co nieważne opuścić, ważne podkreślić, coś zostawić domysłowi. Nie, to baaardzo wysoka szkoła jazdy. Nad nią jest jeszcze poziom, wymagany za moich czasów w szkole, żeby absolwenta za muła nie brali: gramatyczne wypowiadanie się. Tego nigdy do końca nie opanowałem, ale że znamienici dziennikarze nie potrafią... No cóż, polska język, trudna język, z popieprzonym wołaczem, którego nikt nie potrafi, kłopotami przez „tę” lub „tą” narodową sprawę, z nadmiernym skomplikowaniem systemu końcówek. Nie, ja godzę się,, że w książce nie będzie gramatycznie, że nie musi być składnie, ale ja chciałbym, żeby było co najmniej na poziomie opowieści o filmie „momenty były?” – No masz...” Na takim, że najpierw ona jego, potem on z tą drugą, więc ta pierwsza to... Jak wrócimy do tego poziomu komplikacji, będzie dobrze.

Nie piję do konkretnych osób. Niestety, mamy do czynienia ze zjawiskiem. Występuje ono nie w jednym, ale w wielu tekstach, dotyka różnych autorów w różnym stopniu, bywa, że sam się łapię na takich ciągotach. Przemknęły takie perełki w klinicznej czystej postaci, po naszej „zakużonej”. Śmiem twierdzić, że skoro tak zwany debiutant wypuszcza coś takiego, to wziął mu się z czegoś wzorzec, a przynajmniej przekonanie, że to jest dopuszczalne.

Mam nawet pewność, wynikającą z dyskusji z pewnym autorem. Tenże zwrócił mi uwagę, na kulturowe zmiany zachodzące, że na przykład piszemy blogi (Który to pisze! Hę?). Blogi są przykładem miazgi fabularnej, pojęciowej i słownej. Skoro inni tak piszą, to znaczy, że tak należy. A miazgę na przykład Masłowska uprawia, i wszyscy się zachwycają.

Przykład idzie z góry. Oczywiście telewizyjny reality show. Bierzemy kilku z grubsza dowolnych palantów i pokazujemy ich w ti wi. Palanty nie mają nic do powiedzenia, do pokazania najwyżej własną du... ale okazuje się, że możemy to sprzedać.

Efekt jest taki, że młody człowiek dochodzi do wniosku, że byleby cokolwiek napisał, byleby wysłał, nie zapominając opatrzyć własną hm... godnością. I młody człowiek bardzo się złości, gdy mu napisać prostą prawdę: że się opierniczał, że odwalił fuszerkę, że problem nie posiadaniu, bądź braku talentu. Pierwszym krokiem do sukcesu jest użycie tego, co się w łepetynie posiada. Jak się nie użyje, to nigdy się nie przekonany, czy tam coś jest, nie mówiąc o tym, czy to siano, czy rozum, czy ów właśnie klucz do panteonu, czyli talent.

I cóż ja mogę zrobić na to wszystko? Zaapelować, żeby autorzy produkowali coś, co ma wstęp, rozwinięcie i zakończenie? Autorzy mi odpowiedzą, że taka robota im się NIE OPŁACA. Z banalnej przyczyny, skoro idzie, co idzie, to po co lepszy towar? Powiedzą mi jeszcze, że komputer daje to, że skoro już się coś wklepało, skoro istnieje sieć i możemy puścić w sieć i to jeszcze za darmo, to szkoda nie puszczać. Bo może autor ZAISTNIEJE? A dlaczego by nie? Skoro mamy idoli o buraczkowych fryzurach, o chamstwie wsiowej dziwki, skoro do publiki może się przebić KTOKOLWIEK, to dlaczego autor nie miałby się przebijać, zwłaszcza za pomocą czegokolwiek?

Mamy takie zjawisko, że masowa kultura cudownym sposobem od Przybyszewskiego i spóły (kto szefem w tej szajce, to ja nie wiem, niech się wypowiedzą humaniści) zassała pomysł: zróbmy tak, żeby trudno było się połapać, co jest, a co nie jest sztuką, zróbmy zamiast ładnego brzydkie. Zróbmy na odwrót, zamieszajmy, przewróćmy do góry nogami, zabełtajmy wodę. Sęk w tym, że Przybyszewski jednak artychą był, i jemu o coś chodziło, ale sam pomysł okazał się diabelnie handlowy. Masowy odbiorca, gardzący czasami jawnie ludźmi, czytającymi jakiegoś Joyce’a, łyka jak kluski z masłem na oko taką samą, tyle że kompletnie bezsensowną papkę podaną mu w MTV, czy w czasopismach „Dobra gospodyni i wyśmienita cichodajka”.

Szanowny autor patrzy na to wszystko i mówi sobie: no, ja też tak potrafię. Naprawdę nic trudnego, trzeba tylko nauczyć się w te guziczki z literkami trafiać, bo zauważyłem, że jak się guziczek naciśnie, to literka na ekranie wyskakuje. No, tyle trzeba mniej więcej umieć. I na start, ktoś wygrać musi, małe szanse, że ja, ale szanse mam znacznie większe niż w totku, no to zacznę trenować trafianie w literki. I zostanę może IDOLEM?

I cóż na to mogę? Co ja, mrówka, przeciw lokomotywie historii? Mogę ci, Autorze, zadedykować tylko tę reakcję mieszkańców mojego osiedla, którzy na widok przedstawicieli Tuby Masowego Rażenia dyskretnie, ale stanowczo spierniczali na bliższe ścieżki. Z jakichś powodów chcieli chronić swą prywatność, swe twarze, z jakichś powodów nie mieli ochoty na kontakt z sępami z kamerą.

 

Dziękuję serdecznie doktorowi Bogdanowi Barwińskiemu, za wymyślenie liczb drugich i trzecich.

 

Okładka
Spis Treści
Tomasz Pacyński
Literatura
Bookiet
Recenzje
On Cornish
Permanentny PMS
Galeria
Andrzej Zimniak
W.Świdziniewski
Adam Cebula
A.Mason
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
M.Kałużyńska
Andrzej Pilipiuk
Grzegorz Musiał
J.Świętochowski
Magdalena Kozak
M.Koczańska
Tomasz Zieliński
Adam Cebula
Adam Cebula
Adam Cebula
Monika Sokół
Magdalena Kozak
Aleksandra Janusz
S.Twardoch
Jewgienij Łukin
Piekara i Kucharski
Andrzej Pilipiuk
S.Twardoch
Miroslav Žamboch
Robin Hobb
Paul Kearney
Christopher Paolini
Michał Orzechowski
 
< 15 >