strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 17>>>

 

Dziadowski lament w temacie postępu

 

 

Temat, który mnie nie opuszcza. Ano tak to i jest z człowiekiem, że czem skorupka za młodu nasiąknie... A nasiąknęła za sprawą potłuczonej, kiepskiej literatury podówczas niezbyt poprawnego pisarza dla gminu, niejakiego Stanisława Lema, który był porzucił główny nurt dla próżnej krotochwili. Nasiąknęła pragnieniem nowych czasów. Swego rodzaju przesadnym nabożeństwem do postępu. Tenże postęp za tych "moich czasów" (co oznacza, że obecne są już czyjeś, nie moje własne) był bardzo leniwy. Zasadniczo mnie nie dotyczył. Na przykład osobnik przeniesiony z powiedzmy średniowiecza, do wsi Przedborowa w końcu lat sześćdziesiątych zobaczyłby zaledwie kilka szokujących go rzeczy. Na przykład pług. Telewizor, elektryczną pralkę. Ale, jak sądzę, po miesiącu dziwowania się poczułby się u siebie. Świat ów bowiem preferował, tak i jak średniowieczny, posiadanie osobistej siły fizycznej. Bez niej nie dawało się wykonać większości robót. Dziś już miałby więcej powodów do frustracji. Za sprawą upowszechnienia się zaledwie kilku rozwiązań technicznych, takich jak podnośnik hydrauliczny, który wszedł był na dobre do użytku w latach siedemdziesiątych (co poniektórzy mogą się spierać w kwestii owego "na dobre" i forsować inne daty) ładowacz do gnoju w różnych wykonaniach, siła fizyczna w gospodarstwie rolnym została w swym znaczeniu znacznie ograniczona. Nastąpił postęp. Dziś w znacznie większym stopniu decyduje głowa i to w porównaniu na przestrzeni zaledwie jakiś trzydziestu lat.

Kwestionowaniem tego, że ów postęp następuje, zajmuje się od lat cała grupa frustratów. Ludzi, którzy mieli kiedyś jakieś znaczenie, bądź spodziewali się go uzyskać, a go nie mają. Są w śród nich zwyczajni kłamcy, którzy opowiadają rzeczy, o których wiedzą, że są nieprawdą, są tacy, którzy wierzą w to, co mówią, są wreszcie ci, którzy posiadają rzeczywiście jakieś umiejętności, bądź przepadłe zawody, tacy, którym kiedyś naprawdę było lepiej, a których usług inni już nie potrzebują. Tych ostatnich z różnych powodów jest najmniej.

Labiedzenie nad upadkiem obyczajów, nad nieuchronnymi zmianami, jakie w świecie się dokonują, należy chyba do najbardziej upierdliwych dolegliwości ludzkiego charakteru, jeśli już w ogóle są w tej materii takie, które pod upierdliwość nie podpadają. Otóż słówko to mi wyjątkowo pasuje, cokolwiek da się tu określić, to określając czynność pojękiwania nad nowymi czasami, trzeba powiedzieć o upierdliwości.

Starzy nowych czasów nie rozumieją. Koniec kropa. Wydaje się im, że jak na przykład kiedyś w sklepie można było kupić dobre buty, to i dziś się da. Otóż kupiłem takie buty, które z niewielkimi przerwami nosiłem ciut mniej niż dwadzieścia lat. Były to drogie, te dwadzieścia lat temu, buty turystyczne. Jak na turystyczne, drogie, ale tańsze od innych. Diabli wiedzą, ile to kosztowało, ale mogłem sobie na nie pozwolić bez ruiny kieszeni.

Przykre w sumie doświadczenie: bo teraz szukam butów, może nie tak dobrych, ale gdzieś w połowie może. I już słyszę "dziadku, takich jak przed wojną, to już nie będzie". Bo podobno przed wojną były jeszcze lepsze buty. Miał z takiego sortu podobne, bo już powojenne mój tatuś i nosił chyba z trzydzieści roków. Te okresy, mówiąc prawdę, przerażają mnie trochę. Przypominają bowiem o istnieniu butów zwanych "trumniakami", które rzeczywiście nadziewano umarlakom. Były robione z byle czego i chodzić się w nich nie dawało, choć właściciel, zwłaszcza na świeżo, wyglądał w nich ponoć wcale elegancko.

Otóż zdarzyło mi się nabyć coś takiego, co mi się zdaje jest znakiem nowych trendów w trumniarstwie i nowej mody, gdy chodzi o wyprawianie na tamten świat. Bo to najwyraźniej trumniaki dla turysty. Na przykład, jak się młodo rozwali miłośnik sportów ekstremalnych, to pewnie w trumło – jak u mnie niektórzy mawiali – kładzie się go w tym. Buciska z grubsza wydają się pancerne, z wysoką cholewą, grubą podeszwą, słusznymi sznurówkami i na futerku. Że tanie były, zaledwie 90 zł, zapytałem:

– Pani, a to czasem nie trumniaki z ceraty?

– Dobre buty, tylko że koniec sezonu, bierz pan, okazja...

No i wziąłem. Dlaczego? Bo miałem za sobą już doświadczenia z butami drogimi. Takimi kupowanymi w firmowych sklepach, zajmujących się handlem dla górskich łazików i wspinaczy. Tamże za sumę cztery i trochę raza większą można nabyć buciory, i owszem bardzo dobrze wystarczające na jedną wyprawę. Poniekąd i słuszność, bo średnio 10 % uczestników wyprawy w tych butach pozostaje już na zawsze, i jak wspominają himalaiści, dzięki zjazdowi lodowca można sobie pooglądać czasem takie buty wraz z wystającymi z nich resztami właściciela. W sumie, jemu nic już z tego oglądania, nie ma powodu, by buty wystarczały na przykład dla szczęśliwego znalazcy, zwłaszcza że na przykład w czasie zjazdu lodowca następuje rozdzielanie prawego od lewego na odległość kilku kilometrów. Parę, podejrzewam trudno znaleźć, tak że w warunkach himalajskich to coś, czyli trumniaki turystyczne, jest w sumie wynalazkiem niezłym.

Otóż sęk w tym, że ja butów używam do chodzenia do pracy. Chodzę już około 20 lat i jeszcze mi się nie zdarzyło, żebym się zabił i został zasypany przez lodowiec. Może mnie tramwaj rozjechać, ale nie musi, w sumie kłopot i dla tramwaju, i dla motorniczego. Z tejże przyczyny szukam butów do chodzenia po mieście. I szczerze mówiąc przydałyby mi się takie buty, co wytrzymają długo. Niekoniecznie 20 lat, ale powiedzmy ze cztery.

Próby prowadzone z różnymi modelami spełzły na niczem. Ciężko się rozczarowuję do różnych genialnych firm, sklepów i rozwiązań technicznych. Okazuje się, że ostatnio zasadniczo za różne różniaste, różniące się razy kilka kwoty, można kupić różne modele trumniaków. Bywają takie dla uczestników klabbingu, dla miłośników tańca, dżogingu czyli latania po zawał. Różne, ale trumniaki. Dlatego specjalnie się nie zastanawiałem: ryzykuję dziewięć dych, kwota powiedzmy warta lepszego zainwestowania, ale pies mordę, i tak nie ma pomysłu, jak zainwestować w dobre buty.

Producent mnie zaskoczył. Takiej ceraty jeszcze nie widziałem. Buty okazały się godne swej ceny. Przyszwa pokazowo połamała się, przerwała, łamie się pokazowo dalej. Mam oczywiście gwarancję na buty. Negocjacje ze sprzedawcą wykazały, że wartość gwarancji jest równa wartości papieru, na jakiej została zapisana. Ćwiczyłem te sztuki już nie raz. Owszem, można zatruć życie sprzedawcy za pomocą takiego papiera. Owszem, poleciałem z tak zwaną mordą. Pani w sklepie popatrzyła smętnie na towar, usiłowała najpierw wziąć mnie na przetrzymanie, aż w końcu stwierdziła:

– No, ale pan w nich chodził!

Przyznałem się, że chodziłem. Okazało się że:

– Panie, ale to są buty do nart i do stania w śniegu.

Tym sposobem zostałem pouczony, że buty nie służą do zasadniczo do chodzenia. Szczerze mówiąc, podejrzewałem to, pytając, czy nie trumniaki. Ponieważ była to już moja któraś z rzędu reklamacja butów, stanowczym ruchem zabrałem buty. Poniekąd producent i sprzedawca przeliczyli się. Procedura bowiem jest taka, że buty idą gdzieś do reklamacji, a ty kliencie, nie masz prócz dziurawych skarpet niczego na nogach. Kupujesz nowe buty. Może nie zawsze, ale często-gęsto. Reklamację może i załatwią. Ale nowe buty kupiłeś. Może nawet nie w tym sklepie, może nie w tej sieci, nie tego producenta. Ale średnio rzecz biorąc, ponieważ przy reklamacji buty zabierają, albo chcą zabrać, możesz i owszem się wyawanturować i czasami opuścić sklep z parą butów nowych, równie kiepskich, lecz zwykle, lecz średnio ktoś, jakieś buty z powodu reklamacji i tak kupi. Otóż buty zabrałem i zdecydowałem się chodzić w dziurawych. Okazało się, że choć paskudnie to wygląda, działa całkiem nieźle.

Fanatycy organizacji konsumenckich załamią ręce. Sęk w tym, że nie mam ochoty na poprawianie świata. Chcę robić dobrze sobie. Świata napoprawiałem się już dość i niekoniecznie to na dobre wyszło. Ponadto chcę poprawiać skutecznie.

Rzeczy mają się tak, że konsumenci organizują się w celu zabezpieczenia swoich interesów, producenci główkują, jak zniweczyć te zakusy. Akcja w ramach tego systemu, bez jego przełamania, kończy się kiepsko dla konsumenta. A ja postanowiłem wypróbować nową strategię postępowania.

Otóż gwarancja jest jednym z mitów kapitalizmu. Gwarancja to jest coś, za co trzeba dodatkowo zapłacić. Owszem, jest, bywa trochę gwarancją, ale coraz bardziej staje się instrumentem marketingu, konkurencyjnej walki. Egzekucję praw nabytych gwarancją można uczynić na tyle dokuczliwą, że klientowi przestanie się to opłacać. Postanowiłem sprawdzić, jak się mają ścieżki rezygnacji z praw gwarancyjnych. Okazało się, że ma się nieźle: co prawda wyrób stracił wygląd, ale w butach przeznaczonych do stania w śniegu można chodzić. Nie muszę nic robić, tracić złotówki.

Zamiast awanturować się, postanowiłem poświęcić czas na szukanie butów. Bo to mi się bardziej opłaci niż wspomniane wyżej poprawianie świata. Światu i owszem, opłaciłoby się, gdybym zaczął się awanturować, ale niech on sam o siebie wreszcie zadba.

Banalna prawda, jeśli koszty mają się jakoś do czasu pracy, to przy pewnym ich poziomie spodziewany wysiłek włożony w zwieńczoną sukcesem reklamację przekracza wysiłek potrzebny na uzyskanie kwoty niezbędnej do zakupu nowych trumniaków.

Naszła mnie kiedyś myśl, że Europa tak naprawdę nigdy się po II wojnie światowej nie podniosła. To znaczy: tryumfalnie ogłoszono zakończenie odbudowy na ten przykład Wrocławia. Chodzę sobie i patrzę po tym mieście i widzę szerokie place. Kiedyś tam stały budynki, dziś dzikie pola. W centrum to nawet ładnie, gdy się taka szeroka panorama przed człowiekiem otwiera. Ale gdy spojrzymy na pola wzdłuż ulicy obecnie Powstańców Śląskich, to może ogarnąć nas niepokój. Wiatr hula, aż miło. Pusto, za bardzo pusto jak na miasto. A co ciekawe, tu i ówdzie da się odkryć kawałek ulicy. Właściwie znikąd donikąd. Bo tu, gdzie wiatr hula była kiedyś zwarta zabudowa. Tędy szło główne natarcie. No i nic nie zostało po mieście. Gdzieś przemknęła mi przed oczami, było to pewnie z kilkanaście lat temu, informacja, że Wrocław nie osiągnął jeszcze sumarycznej kubatury budynków takiej jaką miał przed wojną. Prawda, czy nie w oczy rzuca się co innego. W miejscu kamienic postawiono betonowe baraki. Tak zwane spółdzielcze bloki. Była najweselsza zona obozu, więc musiały w niej powstawać co chwila nowe baraki. Nie mieszkania, baraki. W porównaniu z tymi, które zawierały przedwojenne kamienice.

Trzeba by zrobić szczegółowe analizy, by dojść do jakichś wiążących wniosków. Bez nich mogę zaserwować tylko subiektywne wrażenia. Mieszkałem bardzo długo w tak zwanym starym budownictwie. Przedpokój o powierzchni kilkudziesięciu metrów kwadratowych, łazienka o powierzchni pokoju, wreszcie wysokość pomieszczeń: ponad trzy metry. Bez sensu? Może, nie będę się spierał. Ale fakt, że po prostu człowiek miał poczucie zbytku, przestrzeni, a puszczenie bąka dzięki prawie dwa razy większej objętości nie równało się konieczności ogłaszania alarmu chemicznego (maski włóż!).

Owszem, w zimie nie były to pomieszczenia zbyt ciepłe. Wynikało to w dużej części z technologii ogrzewania i technologii wytwarzania stolarki budowlanej. Także duża wysokość nie sprzyjała ogrzaniu pomieszczenia, ciepłe powietrze zbierało się pod sufitem. Miały te budynki wiele wad. To prawda. Jednak było w nich zwyczajnie dużo miejsca. Tak zwyczajnie. Wchodziły duże szafy, regały z książkami, szerokie małżeńskie łoża. Były tam takie dziwne pomieszczenia, jak garderoba czy spiżarka.

Były też czasy, gdy tłumaczono współczesnemu, powojennemu człowiekowi, że to wszystko nie jest mu potrzebne. Po cholerę mu spiżarka, jak sobie zawsze może pójść do sklepu i kupić świeże? A działkę, to najlepiej niech obsieje rajgrasem. Tylko (Jezus Maria!) niech ten człowiek nie kombinuje gdzieś na boku. Nie daj Panie Boże, niech nie zgromadzi jakichś zapasów, nie wyhoduje czegokolwiek na działce, bo w cholerę pójdą plany sprzedaży, produkcji, wszelkie te dzieła armii księgowych. A w ogóle mieszkanie nie ma służyć do mieszkania w nim, podobnie jak buty do chodzenia. Owszem, jak w butach sobie możesz postać w śniegu, tak i z funkcji zwanej mieszkaniem w mieszkaniu wybraliśmy dla ciebie niektóre możliwości: możesz na przykład pospać sobie i pooglądać telewizji. A jakby goście przyjechali, to do hotelu i do restauracji, mieszkanie nie do przyjmowania gości!

Oto nieodrodny kundelek Biedy obszarpany i zaparchacony. Zależność na niego wołają. Jeśli mierzyć bidę powojenną stopniem uzależnienia, to stojąc nad przepaścią, zrobiliśmy krok naprzód, jak powiedział jeden z wodzów PRL-u. (A który?) Choćby gdy chodzi o sprawy najprostsze: pada ogrzewanie budynku, gdy w elektrowni wyłączą prąd. Jesteśmy na pasku arabskiej ropy, na pasku kompanii naftowych, gazowych. A na wsi można było kiedyś palić drzewem. Owszem, dziś bogaci ludzi mogą sobie na to pozwolić, żeby tanio mieszkać na wsi i albo zapłacić za drewno opałowe, albo samemu dla rozrywki, żeby zamiast tracić kalorie na siłowni, zażyć ciut wysiłku fizycznego na powietrzu, pościągać trochę chrustu i gałęzi do domu. Bardzo bogaci mają własne turbozespoły produkujące i prąd i ciepło, zasilające na przykład pompy cieplne pobierające energię do ogrzewania z otoczenia. Sprytni i niezależni używają wymienników ciepła, które pozwalają urwać kilkadziesiąt procent kosztów ogrzewania.

Niezależność kosztuje, albo pieniążki, albo czas. A tak naprawdę niezależność jest pewną cechą, kto wie, czy nie wrodzoną, a w każdym razie trudną do nabycia. To coś, co bywa postrzegane jako bogactwo, ale co tak naprawdę jest właśnie niezależnością. Jest chęcią posiadania niezależności. W każdym razie to jest tak, że trzeba się o to coś starać, zabiegać, tak czy owak. Świadomie unikam tu używania pojęcia kosztów w określonej walucie. Dyskusyjne jest nawet to, czy zawsze można mówić o czasie pracy.

Banalny przykład. Linux. Dla sporej części informatyków, ciągle hobby, a co więcej, wyraźny krok wstecz. No bo jak inaczej nazwać pracę w trybie tekstowym jak za czasów wspaniałych kart graficznych zwanych Herkules? Ja tymczasem dzięki temu, że zamiast rozwiązywać krzyżówki, chodzić na siłownię, czyli korzystać z amerykańskiego modelu konsumpcyjnego życia, po pierwsze, spędziłem czas przyjemnie, po drugie, zarobiłem całkiem konkretne pieniądze. Zarobię jeszcze w przyszłości. Choćby dlatego, że pełno jest speców od programów spod okienek, natomiast takich, co mieliby choćby średnie pojęcie o aplikacjach pingwinich – mniej. Do napisania artykułu o Photoshopie rwie się całe stado redaktorów (inna sprawa, kto z nich potrafi...) kiedy pada hasło GIMP, ekipa się przerzedza, kiedy pada hasło Xfig, czy Gnuplot, na placu boju pozostają pojedyncze sztuki. Tymczasem znam już osoby, które się przekonały, że ustawa o piractwie komputerowym, to nie jest abstrakcja.

Przeczytałem kiedyś reklamę bodaj Philipsa. Nie jest ważne, o jaką firmę chodzi. Pisało tam, że 30 % urządzeń sieciowych jest zwracanych z tego powodu, że nabywcy nie potrafią ich zainstalować. Coś koło tego. No i co na to firma? Że "cyfrowy świat powinien być tak prosty, jak pudełko, w którym go dostarczono". Taki slogan. Niby poetycka przenośnia z tym cyfrowym światem w pudełku.

Czym więc zajmują się wielkie firmy? Dostosowywaniem "cyfrowego świata" do poziomu idioty. Z całym szacunkiem, ale jeśli ktoś kupuje na przykład kartę sieciową to przynajmniej powinien wiedzieć, kto potrafi zainstalować. Swoją drogą, postawienie komputera biurkowego w sieci w dowolnym systemie sprowadza się dziś albo do uruchomienia usługi dhcp, cokolwiek to znaczy sprowadza się zazwyczaj do JEDNEGO kliknięcia myszą (pomijając kliki potrzebne do przedarcia się do tego właściwego okna konfiguracyjnego), albo do podania takich skomplikowanych parametrów jak adresu IP, adresu, bramy adresu serwera DNS. Doprawdy jest to kilkadziesiąt razy mniej skomplikowane niż wypełnienie przeciętnego formularza PIT.

No więc Linux nie jest dla ludzi. PIT-y dla ludzi. Urządzenia sieciowe... dla speców? Prostota pudełka celem wielkiej firmy. Jak wiesz, pudełko po przyniesieniu towaru trafia do śmietnika. Podobnie, jak już kiedyś pisałem, po pewnym czasie odkręca się boczne kółka przy rowerze, kiedy dzieciątko się już nauczy trzymać na nim równowagę. Jeżdżenie z tymi kółeczkami, to krzyż pański gdy się już umie. W szczególności, na rowerze z kółeczkami pojechać daleko się nie da, trudno dalej jak kilkaset metrów. I owszem wywrócić się nie można, ale też i jeździć.

Mam na co dzień porównanie funkcjonalności tego prostego cyfrowego świata dla rozumnych inaczej i tego dla speców. Na przykład taki protokół komunikacji sieciowej, co się objawia ikonką "otoczenie sieciowe". Klikasz i... nic. Niczego w otoczeniu sieciowym nie ma. Trwa to kilka, kilkanaście minut, ten protokół tak ma. Osobliwie inny taki dla speców jak ów rowerek z kółkami, ale ten trudny, czyli tylko z dwoma dużymi, bez bocznych, przez swą nieznośną skomplikowaność powoduje, że po wpisaniu adresu IP mogę się zalogować do komputera choćby i w Australii i na nim pracować. Mogę nawet na nim wydrukować swoje dokumenty, choć nie wiem po co.

Gdyby mi płacili od interwencji przy komputerze, od awarii, to ten prosty jak pudełko cyfrowy świat, w szczególności z genialnym protokółem DHCP byłby dla mnie żyłą złota. Niestety, mi nie płacą, a jak się ten świat wali, to muszę ratować. Szczerze mówiąc, wolałbym się zajmować czym innym, choćby właśnie pisaniem takich marud. Dlatego nie dziw się że wieszam na nim psy, tak jak powiesiłbym na producentach butów, które służą znakomicie do stania w śniegu, ale nie do chodzenia.

No to tak: masz nowoczesne mieszkanie, nie masz spiżarki. Nie zapłaciłeś za jej zbudowanie, albo nie poświęciłeś czasu na jej zbudowanie, czy jakieś rozwiązanie problemu przechowywania, zapłacisz dostawcy towaru. Masz nowoczesny system operacyjny w standardzie cyfrowego świata prostego jak pudełko: może działa, ale tylko w zasadzie i najbardziej nadaje się tam, gdzie większość opakowań. Jeśli nawet działa, to nadaje się do najprostszych operacji, kosztuje i przede wszystkim uzależnia, a jak znajdziesz się w potrzebie, to i tak będziesz niestety musiał poznać zawartość pudełka, chyba jednak z innej firmy, która, o ile ma się do czegoś przydać, musi być jednak ciut bardziej od niego skomplikowana.

Strasznie marudzę. No to spróbujmy czegoś bardziej optymistycznego. Bo przecież w świecie robi się porządek. Państwa się demokratyzują. Jest coraz bezpieczniej. Jest. Do końca XIX wieku Europa lała się na okrągło, od kampanii napoleońskich zaczynając. I wojna światowa była tak naprawdę zakończeniem epoki arystokracji i spokojnie można ją do tego okresu zaliczyć, ale gdyby nawet nie, to gdy uświadomimy sobie, że w II połowie XX wieku był na naszym kontynencie tylko jeden lokalny i etniczny konflikt, że został przerwany skutecznie międzynarodową interwencją, że szlag trafił kochany obóz państw socjalistycznych i bez jednego wystrzału w diabły zawalił się podział świata na dwie wrogie sobie połowy, to doprawdy, jest to ewenement w dziejach świata.

Panuje porządek prawny. W jego ramach producent butów i ja, czyli nabywca mamy równe prawa, a nawet nabywca jest równiejszy, bo ma gwarancję. Ot, zwróciłem kiedyś uwagę na to, że handlują gwarancjami. Dodatkowy rok na twardy dysk 20 – 30 zł. Człowiek ze wsi, wiadomo nieufny, zacząłem kombinować. Opłaci się? Sprawdziłem awaryjność owych dysków. Tak zwany średni czas międzyawaryjny, parametr MTBF dla Segate wynosi 500.000 godzin. Rok ma 8760 godzin czyli wychodzi że ze 100 sztuk na 3 lata średnio padnie mniej więcej 5, może 6. Trochę na przełaj liczone, przy dość pochyłych założeniach dotyczących pomiaru tego parametru MTBF ale wielkość wydaje się rozsądna. Z tego wynika, że cena gwarancji powinna wynosić jakieś 5, 6 procent produktu. Zwykle na dysk dostajemy 3 lata, zaś sam dysk kosztuje około 3 stów na przykład. No to za gwarancję na te 3 lata płacimy 18 złotych. Za rok powinniśmy zapłacić 6. Dobrze liczę? Trudno powiedzieć. Bo nie wiadomo, jak wygląda zależność współczynnika awaryjności od czasu.

Tak czy owak, sprawa wygląda pochyło, bo albo ten MTBF nie jest wiele warty, albo na gwarancji strzygą nas jak owieczki.

Tak więc, za porządek prawny płaci nabywca, czyli ja płacę. I co więcej, jest podejrzenie, że jestem na tym poważnie straty. Bo licząc w tył, skoro za 1 rok gwarancji płacę 20 zł, to za 3 lata 60 zł co stanowi 20 procent ceny. Tak czy owak, jeśli walnie mi się twardziel, to nawet wówczas, gdy mam wszystko gdzie zakonserwowane, nawet gdy zadziała gwarancja, stracę czas. Jeśli komputer potrzebny mi jest do pracy, to gwarantuję: kupię w międzyczasie dysk. Kupię, bo nie mogę sobie pozwolić na przestój, choćbym pisał za darmochę do Fahrenheita. Bo jeśli będę 2 tygodnie bąblował w oczekiwaniu na gwarantowaną mi naprawę, to zawalę z dostawą tekstów narobię kłopotów innym ludziom. Nie mówiąc już o tym, że nie mogę sobie za bardzo pozwolić na odcięcie się od poczty elektronicznej. A więc zadziała to dokładnie tak, jak z butami: jeśli buty służą do chodzenia, a nie stania w śniegu, to trzeba je kupić, jak się zrobi dziura. Gwarancja i owszem, jest gwarancją.

Postęp staje się istotą bytu części działów gospodarki. Na przykład procesory. Co roku muszą być szybsze wydajniejsze. Już mamy 64 bitowe. I już nam widmo zagłady zagląda w oczy, bo się nie daje zwiększać prędkości taktowania. Szybkość światła jest za mała. Impuls elektryczny nie wydala biegać z jednego krańca płytki do drugiego, a płytka ma na przykład 15 milimetrów. Nie daje się upchać na niej więcej elementów, bo długość światła za wielka i wychodzi na to, że w komputerach to my niedługo niebożaki powymieramy...

Choć jest ratunek i o nim się głośno mówi: dwurdzeniowe procesory, czyli raczej dwa procesory na jednej płytce. Tiaaa. Dlaczego nie ma we mnie entuzjazmu? Pisałem już o tym kilka razy: że technologie fotolitografii zaczęto opracowywać już w latach siedemdziesiątych. To raz. Dwa: taki drobiazg, żeby z dwu rdzeni był jakiś zysk, potrzeba trochę roboty programistów. Istnieje całkiem spora grupa problemów, gdzie za żadne skarby dwa rdzenie do niczego się nie nadają. To takie zagadnienia, w których do wykonania następnego kroku potrzebujesz wyniku poprzedniego. Ogromna kupa problemów, gdzie wykonuje się tak zwane obliczenia równoległe, nadaje się cudownie dla maszyn wieloprocesorowych, tylko szkopuł jeden: trzeba program przygotować tak, by miały one sensowne zajęcie. To nie jest proste zagadnienie i generalnie większość programów na takie niespodzianki nie jest przygotowana. Można powiedzieć, że dokładnie przeciwnie, są nieliczne, które dość kulawo z owej wieloprocesorowości skorzystać potrafią.

Owszem, nad przemysłem informatycznym wisi fatum: tanienie. Nie dało się tego zatrzymać, jak lat temu kilka komp kosztował 2, 3 patole, to dziś da się kupić za 1,5 i to oczywiście o znacznie lepszych parametrach. Można by jeszcze pójść w stronę na przykład niezawodności. Żeby mogło długo chodzić i żeby nie było wentylatorów, które mogą się ukręcić... Też wyszłoby, że średnio taniej. Bo te skubany nabywca kupowałby rzadziej, zwłaszcza jak się nieokrzesaniec jeden nauczy jakichś niechrześcijańskich sztuczek i zapewni sobie wsteczną kompatybilność oprogramowania. I na przykład nie będzie się przejmował, że nowy system operacyjny który potrzebuje dziesięć razy mocniejszej maszyny właśnie wyszedł. On go zwyczajnie zignoruje...

No właśnie, zignoruje, okaże się zacofanym. Chodzi w swoich butach, zamiast stać w nich w śniegu, przemieszczać się samochodem, popaść w długi z powodu pobrania karty płatniczej z możliwym debetem, zamiast chodzić na siłownię i płacić za nią, i płacić za benzynę, zdziera zelówki w tych butach, co się do tego nie nadają. Dziadowina, co wspomina przedwojenne śniegi i labiedzi, że takich już nie ma.

A cóż ja mam w tym wybrzydzaniu za cel? Postęp stał się z hobby czytelników fantastyki naukowej, dodajmy tego nurtu hard SF, bożkiem całego otaczającego nas świata. Niestety, problem w tym, że dokonywanie postępu jest trudne. Generalnie trzeba się namyślić, mieć bardzo wiele szczęścia, wykonać wiele roboty. Nade wszystko trzeba wiedzieć, po cholerę i w którą stronę postęp. A zazwyczaj inżynierowie wiedzą, w którą to stronę, i wiedzą doskonale, że iść tam i ryzykownie, i bardzo ciężko. Więc postęp symuluje się zmianami. Miałeś buty do chodzenia, masz buty do stania. Gdybyś zaczął lamentować, to wyjaśniamy: te do chodzenia są dużo droższe, te do stania, dużo tańsze. Poza tym, na te do stania masz gwarancję. Nie? Nie rozumiesz, łobuzie jeden, że dostajesz gwarancję?

Miałeś mieszkanie w którym można było wyczyniać różne rzeczy, masz takie... no coś w nim można. Tańsze. Jest postęp? Nie widzisz? W starym mieszkaniu potrzebowałeś do ogrzania więcej tańszego paliwa, w nowym mniej droższego. Postęp.

Koncepcja jest taka, że niekoniecznie ten kierunek do przodu jest określony. Do przodu to tam, gdzie my pokażemy, a pokażemy tam, gdzie nam wygodnie. Na przykład chciałbyś pewnie taki nowy lepszy komputer, na którym możesz więcej zrobić? My ci damy komputer, który ma więcej operacji na sekundę w testach. My wiemy, że ty być chciał na przykład takiego bardzo taniego laptopa, którego byś nosił bez strachu, że ktoś go zwinie, bez narażania się na dźwiganie, bo lekki, zasilany z dwu bateryjek R14 i z klawiaturą nie do zaklepania, na którym siedziałoby tylko podstawowe oprogramowanie. My wiemy, że ty, zacofany człowieku, używasz komputera do edycji tekstów, czasami do pisania programów, ale jesteś zacofany, my ci pokażemy, do czego komputer ma być. Na przykład do noszenia w kieszeni marynarki i od czasu do czasu zapisywania w jego pamięci z dotykowego ekranu, bo nie ma klawiatury numeru do znajomych. Żeby im gały z wrażenia powypadały.

Nic mądrego nie mam do powiedzenia może ponad to, że jednak w tej mętnej wodzie można się stosunkowo łatwo zorientować, gdzie przynajmniej tył. Mimo usilnych wysiłków ludzi, którzy nigdy nie mieli żadnych innych ideałów poza zarobieniem kasy, mimo tego, że producenci zgodnie z prawem Kopernika, wycofują dobre towary, a na ich miejsce starają się wsadzić gorsze, powoli się dokonuje postęp. Miedzy innymi dla tego, że pakudni naukawce szybciej wynajdują i opracowują rzeczy dobre, nim księgowym uda się je popsuć.

Nawet jeśli nie ma postępu, to sama świadomość, że jest regres, też jest więcej warta od błogostanu ślepej konsumpcji. Wbrew panującemu hałasowi już to zielonych, już to obrońców tradycji, czy życia poczętego, harcerzy, bikiniarzy, cyklistów, masonów i zdrowej skrajnej prawicy, dość łatwo ustalić, że skoro był homo sapiens na Księżycu, a teraz go nima, to regres. Jeśli procesor się kręci szybciej a możemy i wolniej i szybciej to postęp, choć nie wiadomo jeszcze po co.

A poza tym wiosna idzie i nie będzie trzeba chodzić w butach do stania w śniegu.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 17 >