strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Anna Brzezińska Na co wydać kasę
<<<strona 33>>>

 

Śmierć Czarnoksiężnika (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Półwysep to marmurowe miasta Wybrzeża Mew, które są podobne do chmur z białego kamienia. To również wysokie, dzikie góry, Monti Serpillini, gdzie pasą się kozy o niepokojąco poprzecznych źrenicach i żyją smoki, znające wszystkie pragnienia ludzkich serc. A także Archipelag Purpurowej Piany, zabarwiony krwią martwych gigantów. Ale przede wszystkim Półwysep jest krainą magii i potężnych demonów - kerubów, tronów, serafów - przyzywanych przez magów z dziewięciu sfer nieba i zmienianych w niewolników. Magia - podobnie jak sztuka czytania, pisania i rachunków - jest domeną mężczyzn, gdyż aby spętać demona, należy określić jego pozycję na kopule nieba oraz wypowiedzieć zaklęcie. Wiedźmy zwabiają demony własną krwią, gdyż próby zgłębienia zakazanej wiedzy czarodziejów przez kobiety są nieodmiennie karane śmiercią. Jednak czasami magia staje się zbyt potężna, by trzymać się ludzkich reguł.
Półwysep to świat pełen piękna i niewiarygodnego okrucieństwa, świat, w którym miłość często oznacza zniewolenie, magia obraca się przeciwko swoim władcom, a wolność okazuje się jedynie złudzeniem.

"Nigdy nie ufaj obietnicom wiedźmy, darom przybysza z północy, wschodnim wichrom ani zaklęciom czarnoksiężnika z Askalonu", powtarzano od wieków na Półwyspie. I nie bez przyczyny. Pomimo klątw mnichów i napomnień władców, stregi wciąż sprowadzały na manowce naiwne wieśniaczki, które przybiegały do ich domostw z czarnymi kurami albo koszami fig i winogron. Kiedy przygrzało pierwsze wiosenne słońce i śniegi na traktach zaczynały topnieć, z południowych zboczy Monti Serpillini rok w rok zbiegały hordy dzikich, monstrualnych plemion, potomków demonów. Wschodnie wichry, jeśli pochwyciły nieostrożnych na głębokim morzu, rwały żagle rybaków i popychały na podmorskie skały ich małe, bezbronne statki. Askalon zaś nieodmiennie słynął ze swoich magów.

Niegdyś zasobna republika kupiecka, znana z błękitnego szkła, purpurowego barwnika i suszonych dorszy, podczas Guerre dei Gierofanti podupadła niezmiernie i straciła na znaczeniu. Senat Askalonu nie opowiedział się po żadnej ze stron, ufny w bogactwo miasta, jego dumną flotę i potężne, cyklopowe mury, które broniły go przed nieprzyjacielem. Nie docenił wszakże furii rozsierdzonych magów. Po jednej z bitew, które spustoszyły tę część Costa dei Gabbiani, brzeg cofnął się dobre dwa stajania w głąb morza. Z czasem magiczne wichry ustały i pył opadł, ale przy pogruchotanym nabrzeżu portu długo tkwiły pękate buzza i kupieckie cocci. Smród gnijących wodorostów mieszał się z wonią butwiejących kadłubów, których nigdy już nie udało się zepchnąć na wodę.

Potem przyszła zaraza. Morowe powietrze znad portu opadło na rybackie dzielnice, przytulone do muru miejskiego i stłoczone u podnóża portowej latarni. Śmierć przychodziła szybko i we śnie, jakby miłosierny Pan postanowił dokończyć dzieła demonów. Rybacy nie próbowali uciekać. Za zamkniętymi drzwiami chatek z jasnego łupku wyczekiwali tego, co nieuniknione. O świcie kobiety w czarnych żałobnych szatach przemykały się do studni i odchodziły pospiesznie, ze wzrokiem ku ziemi, by nie napotkać spojrzeń sąsiadek. Nocami z opustoszałych domostw dobiegał płacz dzieci i gasł bez śladu, zanim się rozwidniło. Wreszcie wszystko ucichło. Tylko wiatr kołysał rozwieszonymi na drągach sieciami, aż zetlały na słońcu i rozpadły się wniwecz, a morskie ptaki kołowały nad niegdysiejszym portem, krzycząc z zadziwienia i smutku nad upadkiem Askalonu. Na koniec w nadbrzeżnej dzielnicy pozostały jedynie duchy i obłąkany kapitan portu. Jednak przed zimą i on powiesił się na koronie latarni, skąd niegdyś witano nadpływające statki i światłem wskazywano im drogę.

W obliczu owej katastrofy Askalon jakby skupił się w sobie i cofnął na zachód, ku górującemu nad miastem Monastero del Sole, gdzie mnisi w szarych szatach śpiewali na chwałę Najwyższego. Jedni wierzyli, że dźwięk dzwonów uchroni ich przed morowym powietrzem. Drudzy chcieli zapomnieć o spadzistej skale nabrzeża, która opadała ku bezkresnej przestrzeni, pełnej wyschłego mułu i gnijących alg – zupełnie jakby nie mieli jej oglądać do końca swoich dni, odciśniętej nieodwracalnie na wewnętrznej stronie ich powiek. Jeszcze inni z zapałem skorzystali z nieszczęścia ziomków, przenosząc się do opuszczonych kupieckich siedzib, a wiele pozostało ich w Wysokim Mieście po tym, jak najbogatsi obywatele spakowali resztki majątku na wozy i wyruszyli z przeklętego miasta na zachód w poszukiwaniu lepszej odmiany losu.

Zaraza nie zlękła się jednak bicia dzwonów ani pokutnych procesji, które po wielekroć obchodziły mury miejskie. Nie pomógł również mag sprowadzony przez niedobitki senatu aż z północnych księstw, gdzie wciąż celebrowano resztki pradawnej wiedzy hierofantów. Pokiwał głową nad ruinami portu, wymamrotał kilka zaklęć, ale tylko wicher podniósł się po nich znad rumowiska okrętów, połamał resztki falochronów i na nowo rozniósł nasiona zarazy po Wysokim Mieście. Czarnoksiężnika przegnano bez zapłaty, a rychło po nim, przed porą jesiennych wichrów, odjechali nieliczni ocalali kupcy i co zasobniejsi rzemieślnicy.

Najubożsi jednak i najbardziej uparci pozostali. Nie wypędziły ich ani dotkliwy chłód zimowych miesięcy, ani napady grabieżców, którzy rabowali majątek zmarłych, ani niedostatek, który nastał z wiosną. Nie byli wszakże liczni i na wiele lat życie w Askalonie skupiło się pomiędzy Porta dei Grifoni, Monastero del Sole, Palazzo Forti, siedzibą senatu oraz ruinami Torre delle Candele, w której niegdyś mieściła się miejska zbrojownia. Wszystko to stanowiło niewielki czworobok, zaledwie kilka wąskich uliczek wybrukowanych kamieniami wokół Piazza della Fontana Rossa.

Wędrowcy, którzy zawitali do Askalonu – co nie zdarzało się często, gdyż po Guerre dei Gierofanti trakty niepostrzeżenie odsunęły się od miasta i zarosły piołunem – z zadumą przyglądali się cyklopowym murom, wysokiemu klifowi suchego nabrzeża i rozległej połaci wyludnionego Niskiego Miasta, Citta Bassa. Potem zaś nieodmiennie pytali o magów. Albowiem pomimo wszelkich klęsk i tragedii, Askalon słynął ze swoich czarnoksiężników.

Mieszkańcy przyjmowali wścibstwo przybyszów z pobłażliwością. Bosonodzy chłopcy za kilka miedziaków pokazywali zeszkloną czarną skałę, jedyną pozostałość po palazzo, w którym swego czasu Umberto Nero usiłował zgłębić tajemnicę wiecznego ognia. Potem prowadzili obcych na cypel latarni morskiej, gdzie przy szczątkach falochronu tkwił rząd wapiennych golemów: w jednym z nich ponoć kołacze się dusza Jacopa di Campogrigio, który postanowił osiągnąć nieśmiertelność, na zawsze splatając się z kamieniem i demonem. Na końcu zaś – ku przepastnej wyrwie tuż za Palazzo Forti, powstałej w miejscu, gdzie dawno temu stał Nesso di Lupi, kiedy postanowił sprząc swe demony ze stalą w pojedynczą nić wystarczająco długą, aby dosięgła księżyca, jako że postanowił okiełznać go i ściągnąć na ziemię.

Co tu ukrywać, magowie Askalonu prędzej czy później okazywali się dziwakami i szaleńcami. Owszem, mieli moc: rzadko kto mógł się równać z ich potęgą. Ale przybywali do dumnej republiki kupieckiej, gdzie nie było żadnego księcia ani innego pana, nie po to, aby nią zawładnąć, lecz aby w spokoju trawić czas na najdziwniejsze eksperymenty. O resztę nie dbali. Powiadano, że kiedy magiczna nawałnica pustoszyła miasto, ówczesny mag Askalonu, niepomny na zagładę współziomków, tkwił w swej wieży, wyliczając trajektorie lotów błyskawic, które miały strzaskać górską grań i obrobić ją w kształt jego twarzy. Nie oderwał się od obliczeń nawet wtedy, gdy wieża zaczęła trząść się i pękać pod naporem magicznych wichrów, ani wówczas, gdy upadła z łoskotem, grzebiąc go w rumowisku.

Tacy właśnie byli magowie z Askalonu. Ich dumne zamierzenia sięgały poza sferę nieruchomych gwiazd, lecz zaklęcia ustawicznie szły na opak. Ostatecznie popadali we władzę własnych demonów albo pochłaniała ich zawierucha rozpętanej magii. Ale właśnie ostatni z nich miał stawić czoło całej potężnej armii Arimaspi, którzy przepłynęli morze na okrętach o szkarłatnych żaglach, aby bezpowrotnie zniszczyć Półwysep.

 

***

Magiem Askalonu był w tamtych czasach mistrz Benilde. W mieście nie wiedziano, skąd pochodził ani czym się w przeszłości parał. W kilka dni po śmierci poprzedniego czarnoksiężnika nadjechał traktem z zachodu na wózku zaprzężonym w dychawicznego osła i bez zbędnych słów wprowadził się do pustej wieży. Nikt mu nie przeszkodził. Nawet w najgorszych czasach warto było mieć własnego czarnoksiężnika.

Przez ćwierć wieku po przybyciu do Askalonu mistrz Benilde nie zmienił się nadmiernie. Od początku był człowiekiem wiekowym i przygiętym do ziemi, z czasem zaś wychudł tylko i rysy jego twarzy zaostrzyły się jak u sępa. Z rzadka się odzywał, a zagadnięty, mamrotał jedynie pod nosem. Sam sprzątał swoją wieżę: nie najął żadnej z miejscowych wdów do pomocy w gospodarstwie i w ogóle niechętnie zadawał się z kobietami, stąd kumoszki u studni gadały czasem z urazą, że skrywa w swym czarnoksięskim obejściu nie wiedzieć jak plugawe tajemnice.

O poranku mistrz Benilde nieodmiennie pojawiał się w swoim kramie na rynku przed Palazzo Forti. Rozkładał flakoniki, tygle i miseczki z najdziwniejszymi ingrediencjami, rozwieszał pęki ziół, które napełniały powietrze osobliwym aromatem, owijał się zetlałym błękitnym płaszczem i zapadał w drzemkę. Nie miał wielu klientów, więc z rzadka tylko udawało mu się zakryć miedziakami dno w drewnianej czarce, gdzie wrzucał zarobek, ale też w Askalonie wszystkim żyło się ubogo. Koło południa zaciągał w kramie zasłony i w skupieniu opróżniał miskę flaków z fasolą, przyniesioną przez głuchoniemego chłopaka od matki Bonacety, szynkarki. Kiedy niebo zaczynało ciemnieć, pakował swoje wyroby na niewielki wózek i z wysiłkiem ciągnął go ku wieży. Po zmierzchu nikt go nie oglądał. Słowem, wiódł życie obyczajne, pracowite i skromne. Niemal bogobojne. Nie oszukiwał na wadze, nie wikłał się w miejskie spory, nie uwodził cudzych żon i nie napastował młodych chłopców. Mieszkańcy Askalonu bardzo go sobie chwalili, a kilku zacnych obywateli liczyło skrycie, że sędziwy mistrz przyjmie ich synów do terminu. No, wprawdzie nie bywał w świątyni, lecz nikt nie śmiał tego po czarnoksiężniku oczekiwać.

Monastero del Sole zawiadywał podówczas fra Gioele. Prócz niego w klasztorze pozostało zaledwie sześciu mnichów o twarzach pobrużdżonych jak wiekowe kamienie, z których wzniesiono opactwo. Wciąż jednak wystarczało im siły, by o poranku rozkołysać wielki dzwon na wieżycy i – jak w czasach świetności Askalonu – witać jego biciem wschodzące słońce, znak Pańskiej łaski. W niedzielę zaś mnisi szeroko otwierali drewniane – gdyż przepiękne spiżowe wrota zrabowano dawno temu – wierzeje klasztornej kaplicy, a fra Gioele wspinał się wokół filaru po kręconych schodkach, rześko postukując cisową laską i mamrocząc pod nosem w roztargnieniu. Ale kiedy w końcu stanął w maleńkiej kazalnicy w kształcie konchy małża, jego wzrok wyostrzał się nagle. Choć większość czasu spędzał za murami klasztoru, czy to przeglądając listy zimowych zapasów, czy pieląc grządki w ogrodzie, fra Gioele jak nikt inny znał sprawy mieszkańców Askalonu. Był człowiekiem niezmiernie łagodnym i pełnym namysłu, lecz nawet najbutniejsi spomiędzy miejskich rzezimieszków zwieszali pokornie głowy pod spojrzeniem jego bystrych, szarych oczu. Kochano go jednak powszechnie i niezmiernie szanowano – także za to, że nie opuścił zdruzgotanego Askalonu, choć były zasobniejsze miasta i klasztory bardziej obfite w ziemskie bogactwa.

Po skończonym nabożeństwie fra Gioele wygładzał płótna na ołtarzu, zdejmował odświętną szatę, burą i bezkształtną, gdyż srebrne nici, którymi ją ozdobiono, pokruszyły się z czasem i zaśniedziały, po czym zamykał wielkim kluczem wewnętrzną część kaplicy i wzdłuż klasztornego muru schodził w dół, do tawerny starej Bonacety. Mistrz Benilde zwykle już czekał. Latem przysiadali na wewnętrznym dziedzińcu, osłoniętym winoroślą i różanymi krzewami, zimą zaś za przepierzeniem we wspólnej izbie. Alchemik zamawiał dzban porzeczkowego wina, mnich pykał fajkę. Mieszkańcy Askalonu, początkowo nieco zdumieni ich dziwną komitywą, przywykli z czasem do widoku dwóch starców, tak samo wysuszonych wiekiem i odzianych w bliźniacze zgrzebne płaszcze. Ci zaś siedzieli w milczeniu, póki zachodzące słońce nie powlokło czerwienią ścian Palazzo Forti.

Tego dnia jednak fra Gioele pojawił się wcześniej, niż miał we zwyczaju, a gromkie postukiwanie jego laseczki z daleka obwieszczało, że humor mu nie dopisuje. Wszedł z zasępioną twarzą, ledwie odpowiedział na pozdrowienie gospodyni, która, zdumiona, upuściła patroszoną rybę do kubła z wnętrznościami. Alchemik podsunął braciszkowi kubek wina.

– Sirocco trzeci dzień wieje – rzucił w przestrzeń – i niesie niepokój.

– Nie gańcie niepotrzebnie wichru! – skarcił go fra Gioele. – Ludzie głupi, ot co!

Mistrz nic nie odpowiedział. Czekał, aż mnich uspokoi się nieco.

– Słyszeliście, że onegdaj pomarła matka Natalina? – podjął opat.

Alchemik skinął głową.

– Zatem pewnie i o tym słyszeliście, że ledwie dychającą sąsiedzi ułożyli ją na drzwiach, wynieśli daleko za mury na skonanie?

– Ano, zwyczajnie, jak się czyni ze stregą.

Mnich sapnął przez nos z irytacji.

– Chcieli rozgrabić jej dobytek i tyle. A że była stara, uboga i samotna, nikt się za nią nie ujął i nie ukrócił bezprawia.

– Owszem, była uboga i samotna. – Alchemik złożył dłonie na krawędzi stołu. – Ale też parała się magią i sprowadzała na ludzi demony, a one, jeśli raz skosztują czyjejś krwi, powracają po niego w godzinie śmierci. Nic dziwnego, że się sąsiedzi zlękli, aby i oni nie ucierpieli, kiedy nadlecą po duszę starej.

– Brednie! – Fra Gioele uderzył kubkiem w ławę. – Nikt nie jest władny odebrać nieśmiertelnej duszy, żaden demon ni człowiek, bo nie oni ją dają i nie od nich pochodzi. Błądzi, kto twierdzi inaczej, i myli się okrutnie.

Mistrz Benilde spoważniał.

– Jak wam się zdaje, ojcze, dlaczego magowie, nawet najpotężniejsi, ci z dawnych czasów, stronili od magii krwi? Dlaczego trawili czas na żmudnych obliczeniach, na przeszukiwaniu starych ksiąg, skoro obok istniała łatwiejsza ścieżka, ścieżka wiedźm? Wszak wystarczyło utoczyć kilka kropel krwi, by demony zbiegły się jak kocięta do mleka, gotowe spełniać wszelkie życzenia.

– Nie mamcie mnie, mistrzu Benilde. – Fra Gioele pokiwał głową. – W istocie niewiele was różni od streg, oj, niewiele. Szczycicie się swoją sztuką, choć niejeden z tych dawnych mistrzów nie wzdragał się przelać krwi własnego dziecięcia, aby choć trochę przedłużyć nikczemne bytowanie. A i czarną posoką potrafiliście poić swoje czary, czego widocznym dowodem jest most nad Abisso delle Ondine i wiele jeszcze innych rzeczy.

– Mylisz się, ojcze – odparł czarnoksiężnik. – Owszem, zdarza się, że utrwalamy krwią czary, ale nie plugawimy się, dobrowolnie oddając esencję swego życia demonom. Nie zawieramy z nimi paktów, tylko wiedzą i sztuką naginamy je do własnej woli...

– Wszystko to z pychy – przerwał mnich. – Z nieokiełznanej, przemożnej próżności, która każe sięgać dalej, niż należy. Nie uczyniono nas władcami demonów, ich zaś nie przypisano do naszego świata. Gdyby zamysł Pana był inny, chadzałyby po ziemi niczym zwierzęta. Ale naznaczono im własną domenę pomiędzy gwiazdami i tam powinny pozostać. Sztuka czarnoksiężników jest pogwałceniem porządku świata. I kiedyś przyjdzie wam, magom, okrutnie za to zapłacić.

Alchemik ze spokojem wysłuchał tyrady: toczyli ten spór wystarczająco długo, by zacietrzewienie wygasło, zastąpione przez melancholijną pewność, że żaden z nich nie przekona drugiego.

– Pycha nie ma nic do rzeczy – odezwał się w końcu. – Strach nie rodzi się z nadmiernej dumy, tylko z wiedzy. Ze znajomości natury demonów, które są podstępne ponad wyobrażenie i nieprzychylne śmiertelnikom. Także tym, z którymi zawarły pakt przypieczętowany krwią. Bo nie jest prawdą, że demony można obłaskawić kilkoma kroplami posoki. Zawsze zwrócą się przeciwko swoim panom. Zawsze. Dlatego właśnie musimy je chwytać i wiązać materią. I dlatego też ludzie wolą wynieść konającą stregę na pustkowie. Nie chcą, by demony dopadły kogokolwiek prócz niej, kiedy powrócą po swoją zapłatę.

– To była tylko stara kobieta – rzekł powoli mnich. – Wprawdzie zdziwaczała i rozum się jej lekko pomieszał ze starości, ale zwyczajna stara kobieta, która utraciła wszystkich podczas zarazy. A oni – potoczył ręką po wnętrzu tawerny, gdzie z wolna zaczynali się schodzić mężczyźni – wywlekli ją z ostatniej pościeli i porzucili na wzgórzach jak dzikie zwierzę. Gdybym tylko wiedział...

– Nie usłuchaliby was, ojcze. Zanadto się boją demonów. Wasz Pan jest daleko. Demony każdej nocy krążą nad ich dachami.

Fra Gioele zadumał się.

– Cóż to za ułomność natury ludzkiej, że wolimy zmieniać duchy ponadksiężycowego świata w ułomne monstra, nienawidzące naszego rodzaju, potem zaś, na łożu śmierci, krzyczymy ze strachu przed nimi.

Mistrz Benilde uniósł głowę znad dzbana z winem, a jego twarz spochmurniała.

– Z rzadka opowiadamy tę historię, ale choć raz słyszał ją każdy czarnoksiężnik Półwyspu – zaczął z namysłem. – Był niegdyś mag o imieniu Celio, który jak wy pragnął dojrzeć w demonach coś więcej niż nasienie zniszczenia. Pochodził ze starożytnego rodu i odziedziczył po ojcu miasto, niewielkie, lecz zasobne, obwarowane mocnymi murami i pełne starożytnej magii, jako że każde pokolenie władców dorzucało coś do jego wspaniałości, wplatając kolejne demony w kształt pałaców, parków oraz akweduktów i pętając je na zawsze własną krwią. Kiedy Celio po śmierci ojca przywdział książęcą koronę, wszyscy spodziewali się, że obróci swój kunszt na pożytek miasta i korzyść współmieszkańców. Tak się jednak nie stało. Skoro tylko minął czas żałoby, Celio obwieścił zdumionym mieszczanom, że pragnie wyrzec się wszelkiej magii i wyzwolić spętane przez przodków demony.

– Może był po prostu zacnym człowiekiem – zauważył kąśliwie fra Gioele.

– Nieżyczliwi powiadali, że pragnął zostać mnichem – odparł z leciutkim uśmiechem mag – lecz ojciec pod karą topora zakazał mu przyjęcia zakonnych szat. Na pewno jednak przychylał ucha szarym braciszkom i oni nakłonili go do tak szalonego pomysłu. Daremnie poddani i matka błagali go o namysł, przedkładając, że pozbawiwszy miasto wszelkiej obrony, w istocie wystawi je na pastwę innych magów. Celio trwał w swoim uporze nawet wówczas, kiedy się okazało, że niektóre z zaklęć, wiążących demony, były tak starożytne, że nie dało się ich już odtworzyć.

– Ha! – mruknął pod nosem fra Gioele. – A więc jednak te zaklęcia można odwrócić pomimo śmierci maga.

– Zawsze znajdą się głupcy, którzy będą usiłowali tego dokonać – przyznał obojętnie mag. – O ile mi wiadomo, żadnemu się nie powiodło i Celio nie był w tym wyjątkiem. Ale uczynił coś, czego nie próbował przed nim żaden mag. Wbrew wszelkim ostrzeżeniom nakarmił demony własną krwią i przekazał im swoją moc, aby napojone do syta mogły odlecieć z podksiężycowego świata. Kiedy dokończył dzieła, wyrzekł się wszystkiego, co mu pozostało, wyruszył z miasta na pustkowie i pod obcym imieniem został pustelnikiem.

– Godne dopełnienie litościwego czynu – skwitował mnich.

– Gdyby został, dawni poddani rozszarpaliby go na strzępy, bo litościwy czyn Celia sprowadził na nich ubóstwo, strach i na końcu niewolę, gdy po upadku cyklopowych murów, niegdyś podtrzymywanych przez demony, sąsiedni władca złupił miasto, a mieszkańcom narzucił ciężki haracz. Nie w tym jednak rzecz. Celio zaszył się na jałowych skałach nieopodal Golfo delle Lacrime, gdzie pokutował żarliwie, prosząc o wybaczenie za niegdysiejsze czary. Rychło otoczyła go sława niezmiernej pobożności i rybacy przypływali do niego z całej okolicy, aby pobłogosławił ich sieci. Także kiedy zapadł na zdrowiu, wielu ludzi ściągnęło do jego groty, by być świadkami odejścia świątobliwego starca. Srodze się zawiedli. Skoro tylko zamknął oczy, demony nadleciały z wysokiego nieba po jego duszę i rozerwały wszystkich, którzy pozostali przy Celiu.

Mnich, dotąd słuchający uważnie, wyprostował się na krześle i bystro popatrzył na czarnoksiężnika.

– Niejedną taką bajkę słyszałem w klasztorze – rzekł. – Ludzie wciąż przychodzą narzekać, że demon kozę z pastwiska porwał, sieci poszarpał albo dziecię zniweczył w kobiecym łonie. Zanadtośmy skłonni normalną rzeczy kolej albo i nasze błędy tłumaczyć niegodziwością demonów.

– Nie chcecie, tedy nie wierzcie. – Czarnoksiężnik wzruszył ramionami. – Wasza rzecz, czy chcecie ufać demonom. Z nimi nie można zawrzeć paktu, są przewrotne i nikczemne z samej swojej natury.

– Nigdy żadnego nie spotkałem na swojej drodze. I pewnie tak pozostanie, bo od dawna nowy mag nie zawitał na nasze odludzie, a wyście, mistrzu, zbyt mądrzy, by ściągać na nas zgubę.

Wprawdzie nie wierzył, aby mistrz Benilde zdołał przywołać prawdziwego demona, ale nie chciał sprawić mu przykrości i nie powiedział tego głośno.

Alchemik odchrząknął, czyszcząc gardło.

– Po co miałbym to uczynić? – burknął, zupełnie jakby wyczuł myśli mnicha. – Żeby, jakoście mówili, kozę zaginioną odnaleźć albo ryby do sieci zaganiać? Nie, na takim odludziu żyjemy, że nam ani demony, ani inne grozy niestraszne.

W dziesięć dni później pod murami Askalonu stanęli Arimaspi.

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 33 >