strona główna     -     okładka numeru     -     spis treści     -     archiwum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Marcin Wolski Na co wydać kasę
<<<strona 35>>>

 

Włóczędzy czasoprzestrzeni (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
Nasz Ulubiony Ciąg Dalszy!
Powrót do Antybaśni - jak zdobyć władzę nad czasoprzestrzenią?
Fakty i mity. Zbójcy i goryle.
Amiranda powróciła. Stopniowo, ukradkiem przeniknęła do naszej rzeczywistości. Bibelot o niejasnym pochodzeniu, moneta nie pasująca do żadnego kraju... Znaki i wydarzenia zwiastują koniec znanej cywilizacji. Rozpoczyna się desperacka walka o uratowanie ludzkiego gatunku.
Włóczędzy czasoprzestrzeni stanowią kontynuację Antybaśni z 1001 dnia, o której to książce krytycy pisali:
Autor odkrył alternatywną rzeczywistość, w której udatnie miesza wątek kryminalny z bajkowym. (Marek Arpad Kowalski, "Najwyższy Czas")
Genialna książka. Świetny efekt uzyskuje autor łącząc prosty język z wymyślną, bajkową średniowieczną scenerią. (Marzena Kowalska, "Wirtualna Polska")
Szeherezada po wolsku! (Karolina Wiśniewska, "Fahrenheit")
Wolski jako wytrawny satyryk z wieloletnim stażem dostrzega absurdy polskiej rzeczywistości i bezlitośnie się z nimi rozprawia. (Wojtek Zrałek-Kossakowski, "Nowa Fantastyka")
Patroni medialni: Wirtualna Polska, Nepo, Inny Świat, Poltergeist, Merlin.pl

I. Niebo koloru krwi

 

Najpierw zniknęły szczury. Potem przepadło dzikie ptactwo, gnieżdżące się w spękanych murach bramy portowej. Niektórzy mówili, że widzieli, jak stare kruki, zakładające tam swe gniazda od stuleci, przed świtem wybiły swe potomstwo i odleciały spiesznie ku górom. Po prawdzie noc teraz wiele nie różniła się od zaranka. Nawet o północy przy bezchmurnym niebie było jasno jak w dzień, jeno cienie zdawały się dłuższe, straszniejsze niż wprzódy. Ogon komety zamiatał już połowę nieba, zaś starzy ludzie, co bywało i dwie setki lat przeżyli, twierdzili zgodnie, że jak świat światem nie widziano takiego zjawiska, które oznaczać mogło jedno – straszliwy gniew bogów i rychłą zagładę ludzi. Takoż pojawiły się głosy bluźnierców, powtarzających zaufanym do ucha, iż potęga natury silniejsza jest od wszelkich bóstw, których srebrno-złote świątynie górowały nad miastem, przeto jeśli gwiazda spadająca uderzy w ziemski padół, tedy wszyscy bogowie i boginie, od największych po najpośledniejsze duchy gór, wód, lasów i powietrza, sczezną pospołu ze śmiertelnikami.

I cóż z tego, że Rada Mędrców uspokajała, twierdząc, iż niebezpieczeństwa nie ma żadnego, albowiem najpierwsi wróże widzą przed Państwem przyszłość świetlaną, tak na ten rok, jak i wszystkie następne lata cyklu Centaura. Ludzie wiedzieli swoje. Jak zwykle w takowych terminach, pełne były świątynie, do których udawali się optymiści wierzący w odwrócenie fatum, jak i lupanary bliższe pesymistom przekonanym, że i tak nie ma żadnego ratunku. Co prawda w one dni przedostatnie niewiele różniło wspomniane przybytki. Rytualne kurwy od Wielkiej Pramatki miały pełne ręce roboty, zaś niejeden grzeszny miłośnik tanich dziewek, ukończywszy swe igraszki, padał spocony twarzą na nierządne wyro, przepraszając w duchu zagniewanych geniuszów własnego domowego ogniska. Nie było dnia, by ktoś dobrowolnie nie rzucił się z trzygłowej skały w czarny odmęt Oceanu, co czyniono i w dawniejszych czasach, choć zawżdy pod przymusem, by przywołać deszcz, oddalić groźbę moru lubo wojny. Ta zresztą od dawien dawna nie zagrażała krajowi, albowiem ostatni krwawy konflikt zakończył się jeszcze przed narodzeniem dzisiejszych Mędrców. Wyspa, bo nikt o niej nie mówił inaczej, czasem przydając jedynie określenie Perły Wschodu czy Zachodu – zależy, skąd wiatry obserwatora przygnały – od stuleci panowała nad całym globem, morzami i innymi lądami, pogrążonymi jeszcze w mroku półczłowieczeństwa, gdzie, jak mawiano, jedni dwunożni ledwie z drzewa zeszli, inni zasię dopiero poczynali nieskładnie dłubać w ziemi, sposobić łuki czy malować po jaskiniach ochrą, sadzą i czym popadło. Malowali zwierzęta, ludzi, a niekiedy i bogów – albo Wyspiarzy, wśród tych barbarzyńców uchodzących za bogom równych. W rzeczy samej władztwo Najmędrszych zdawało się nie mieć granic. Jak świat rozległy, nad cieśninami lub na strategicznych przylądkach, kościstym paluchom podobnym, porządku światowego strzegły wyspiarskie kolonie i faktorie, bo choć Wyspa gardziła ciemnym aborygeństwem, to niby nienasycony lewiatan potrzebowała złota ze Wschodu i Południa, kamieni szlachetnych z Orientu, cyny z Północy, a niewolników ze wszystkich stron Ziemi. Wysyłała tedy swe długie łodzie, nieraz trzy rzędy wioślarzy liczące, a towarzyszyły im statki powietrzne, z wyglądu przypominające wielkie jaja, gorącym powietrzem napełnione, które niezmiennie budziły zabobonny lęk tubylców, nazywających je bądź wołami skrzydlatymi, bądź rydwanami niebieskimi.

Wielkie wrażenie na prostym ludzie Miasta zrobiła śmierć świętobliwego Deara, sędziwego męża, któren zamieszkiwał starą łódź zacumowaną na czwartym kanale okrężnym. Wedle naocznych świadków ów starzec, dwieście siedemdziesiąt wiosen liczący, nie tylko nożem z obsydianu pierś sobie rozciął i serce wydarł, to jeszcze samojeden truchtem do Wielkiej Świątyni Nieba je zaniósł i tam dopiero wespół z nim padł. Rytownicy tabliczek codziennych szydzili, iż to fizjologiczne niepodobieństwo i Dear musiał zanieść do sanktuarium serce wieprzowe lub baranie. Czemu w takim razie pomarł?

Małemu Meneherowi wszelkie pogłoski o rychłym końcu świata w zasadzie były obojętne. Siedział bowiem w więziennej klatce podle Czarnej Wieży, a śmierć nagła mogła dlań okazać się nawet lepsza od tej na raty. Jak na swe trzynaście, a może czternaście wiosen był drobny, wynędzniały, toteż niedawny werdykt skazujący go na dożywotnie galery oznaczał dlań jedno: ciężkie konanie. Inna sprawa, że od dawna już przyjaźnił się z kostuchą, oczywiście na ile możliwa jest przyjaźń dwójki szulerów toczących rozgrywkę fałszywymi kośćmi. Dotąd wygrywał, nie straciwszy ręki, nosa ani ucha. Teraz jednak nie mógł jej uciec.

Trudno powiedzieć, od kiedy toczyli ten pojedynek. Wczesne dzieciństwo małego rzezimieszka, podobnie jak jego pochodzenie, zasnuwała mgła podobna brudnym oparom, kłębiącym się ponad grzęzawiskami południowej rubieży, gdzie w szałasach na palach bytowała najgorsza biedota, uwiedziona złudnymi powabami wielkiego miasta, stolicy Świata Idealnego, boć rządzonego przez najmędrszych z mądrych. Nędzne sadyby rybaków, wyrobników lub zwykłych rabusiów cuchnęły zawsze głodem, występkiem i nienawiścią. Może ongiś Wyspa była rajem dla swych szlachetnych, błękitnookich i płowowłosych mieszkańców. Atoli od ponad wieku ze wszelkich zakamarków ziemi ściągała tu niewstrzymanie głodna, wielobarwna, nieokrzesana hołota, zaś dobrobyt i zniewieścienie autochtonów sprawiły, że tutejsze prawa stały się bardziej miękkie, władcy mało konsekwentni, a moralność relatywna.

Meneher rodziców swych nie znał, ale wnioskował z barwy własnej skóry, iż pochodzić musieli z zimnej, barbarzyńskiej północy, którą tak gardzili rodowici Wyspiarze o ciałach barwy królewskiego brązu. Samo imię Me-ne-her w narzeczu mieszkańców delty znaczyło: "Ten, co prędko ucieka". I było nader trafne. Odkąd pamiętał, żył jako ten szczur wodny, buszujący w śmietniskach między palami pod domami na przedmieściach, zakradający się na pola lub wpełzający do spichrzów. Był drobny, ale gibki, pływał jak żaba, nadto z łatwością imitował głosy ludzi i zwierząt, co bywało niekiedy wielce przydatne. Gdy żebrał, potrafił skruszyć najtwardsze serce, gdy kradł, czynił to bezszelestnie. A z opresji zwinnie się wywijał. Aż wpadł. Głupio. Zawsze wpada się głupio.

Nazywał ją w myślach Lilią, ze względu na smukłość, delikatność rysów i biel płci tak wielką, że spod skóry prześwitywały błękitne żyłki – prawdziwego jej miana dotąd nie znał. Może i lepiej, Wyspiarze nie wykazywali się specjalną inwencją w nadawaniu imion dziewczynkom – Ruda Kotka, Czarna Wrona czy Biała Petrela stanowiły szczyty rodzicielskiej pomysłowości. Poznał ją, gdy niepomny przestróg starszych złodziei zapuścił się w rejony Złotego Kanału, gdzie pomieszkiwali najbogatsi. Poznał ją... niewłaściwe określenie, prócz spojrzeń nie zamienili ze sobą ani jednego słowa. Ujrzał ją o wschodzie słońca, gdy półnaga, jeno w gieźle nocnym, czesała włosy, przeglądając się w wodzie kanału. Nie dostrzegła go pod pomostem, przynajmniej w pierwszej chwili. A potem, kiedy napotkała jego zachwycone spojrzenie, otworzyła usta. Ale nie krzyknęła, choć powinna. Ciekawość walczyła w niej z przestrachem. Wpatrywali się w siebie przez chwilę jak dwoje zwierząt pochodzących z różnych gatunków, niepewni – wroga postrzegli czy przyjaciela?

Nie zdzierżył jej spojrzenia. Umknął pierwszy, zanurkował w mulistą głębinę, a gdy wypłynął z piękną muszlą w ręku, już jej nie było. Pochłonął ją ogród pełen kwiatów i oswojonych papug, gdzie stał wielki dom o białych ścianach, zdobny srebrzystym zwieńczeniem.

Długo potem zachodził w głowę, czego szukała nad wodą o poranku. Przygody? Zakradał się tam jeszcze wiele razy, aliści więcej już nie wyszła, czasem tylko przez mur słyszał jej śmiech perlisty... Dom, najwyraźniej należący do jakiegoś notabla, był wyjątkowo dobrze strzeżony. Raz nocą, kiedy w przypływie szaleńczej odwagi zakradł się poprzez dachy, prawie dotarł do alkowy, w której spała. Niestety nieomal rozdeptał jedną ze służek śpiącą na tarasie. Uciekł ścigany krzykami "Złodziej, złodziej!", goniony przez pachołków i ujadające psy.

Nie potrafił już odzyskać spokoju. Dotąd czas upływał mu na zdobywaniu pożywienia i bójkach z innym bezdomnymi dzieciakami. Teraz myślał prawie wyłącznie o niej. Zdawał sobie sprawę z przepaści ziejącej pomiędzy dziewczyną z warstwy Mędrców a nim, mizerakiem o kondycji gorszej od niewolnika, boć niewolnik, zwłaszcza przyuczony, i jeść miał co, i ubierał się ochędożnie. Aliści przecie nawet synowie Mędrców, gdyby zabrać im stroje, fryzury i maniery, wyglądali dokładnie jak on. W dodatku głupi też nie był. Nim ukończył dziesięć lat, czas jakiś opiekował się nim sędziwy włóczęga, Lyrr. Znalazł skrwawionego i skopanego po jakiejś bójce gówniarza, opatrzył, przygarnął. Lyrr nie chciał nigdy mówić o swej przeszłości, wszelako jego słownictwo świadczyło, że pochodzi z warstwy Najmędrszych, zaś z drobnych niedyskrecji, jakie czasem mu się wyrywały, wynikało, że był nawet adeptem jednego z arcykapłanów. Po jego zgonie, zagrożony śmiercią, uszedł z Wyspy i dopiero po wielu latach powrócił nierozpoznany, żeby swe kości w ojczyźnie złożyć. A póki co, prowadził żywot włóczęgi, alkoholika i złodziejaszka, któremu wszakże zdarzały się szlachetne odruchy. Dwa lata opiekował się Meneherem i chłopak nie pamiętał, by stary odmówił komuś pomocy, rany innemu włóczędze nie opatrzył, zaropiałych oczu nie oczyścił lub zmarłemu bękartowi mogiły pod płotem nie wykopał. O jego śmierci powiadają różnie. Meneher nie był jej świadkiem, wybrał się akurat na nocne łowy krabów. Starego znaleziono rankiem martwego podle jakiejś winnicy, gdzie pewnikiem rozszarpali go psi strzegący posiadłości. Jednak zanim pogryzione zwłoki Lyrra znalazły się w ziemi, Meneher wymacał wąski otwór pod łopatką, ani chybi od sztyletu, nie pospolitego noża. Kto zabił Lyrra i czego szukał tam starzec, który surowych gron winnych nie lubił? Może chciał odwiedzić miejsce znane mu z dawniejszych czasów?

W każdym razie owe dwa wspólne lata wystarczyły, żeby nauczyć Menehera dwornej mowy, a nawet kreślenia prostszych znaków i sylabizowania tekstów. No i marzeń. Toteż chłopiec nieraz śnił na jawie, wpółdrzemiąc wśród sitowia, że oto staje przed Lilią w biało-złotej szacie, bawi słowem składnym, a ona przechylając głowę, uśmiecha się, pąs pokrywa jej jagody. Ujmuje go za rękę... Do opisania tego, co mogłoby nastąpić dalej, brakowało mu słów. Znał jedynie terminy plugawe, określenia sprośne, zaś intuicyjnie czuł, że to nie tak, że on i Lilia mogliby się miłować inaczej... I dlatego kradł już nie owoce i podpłomyki, jak dotąd. Zwędził jakiemuś strażnikowi chodaki ze srebrnymi guzami, potem zabrał szatę wytworną z jedwabiu, która suszyła się na tarasie pysznej willi. Przyszło mu to łatwo, wspinał się po dachach zwinnie jak wiewiórka. Jednak najbardziej godnym posiadania wydawał mu się wisior, wielka perła oprawna w złoto wisząca na szyi posągu Władcy Mórz. Gdyby ją ofiarował Lilii, spojrzałaby na niego jak na księcia zza gór...

Świątynia, za dnia ludna, wypełniona kadzidlanym dymem i bekiem ofiarnych jagniąt, których krew ściekała kanalikami wyżłobionymi w kamieniu, ponoć przed wiekami spadłym z niebios, o zmierzchu pustoszała. Tylko wieczysty wonny ogień łopotał na trójramiennym zniczu. Strażnicy snuli się coraz wolniej, wreszcie usypiali po kątach, znużeni mrokiem i ciepłem, które nasyciwszy za dnia mury, emanowało z nich nocą. Oczywiście Meneher słyszał o klątwie i zemście Włodarza Wód, jaka czekać miała na każdego zuchwalca, jednak nie robił sobie wiele z tego. Jego zmarły preceptor wpoił mu, że bogowie są wymysłem kapłanów, żerujących na łatwowierności pospólstwa, świat zaś, sfery gwiezdne, ludzie i zwierzęta to mechanizmy, takie jak koło wodne, rydwan czy kierat, jeno trochę bardziej skomplikowane.

Blisko było świtania i rozbłysła już gwiazda zaranna, Pramatce poświęcona, kiedy wąskim świetlikiem pomiędzy dachem a murem chłopiec wśliznął się do w świątyni. Strażnicy pochrapywali miarowo. Płomienie znicza rzucające zmienną poświatę na posąg sprawiały, że bóg zdawał się poruszać, a nawet potrząsać swym trójzębnym harpunem. Chłopak cicho splunął przez lewe ramię. Na wszelki wypadek, licho nie śpi! Śmiało zsunął się po żebrowanej poprzecznie kolumnie i zbliżył się do Włodarza. Zaczepiona zawczasu lina miała umożliwić mu odwrót. Klejnot połyskiwał na piersi brodatego olbrzyma jak odprysk żywego ognia. Spocony z emocji chłopak wspiął się na kamienną ławę i dotknął ramienia posągu. O Nieba! Targnął nim ból, wstrząs okropny poraził. Meneher stracił równowagę i padł półżywy, tłukąc dzbany z nektarem poświęconym Nieśmiertelnemu.

Zaraz go pojmali, związali, w loch cisnęli. Potem osądzili. Teraz czekał tylko, aż skompletują stosowną obsadę galery, na której przyjdzie mu dokonać żywota.

"Takie chuderlaki jak ty nie przeżywają dłużej niż miesiąc", poinformował go uprzejmie jeden ze współwięźniów. Może nawet się tak zdarzyć, iż Meneher wiosłować będzie, kiedy Lilia na górnym pokładzie podąży ku swemu oblubieńcowi, jakiemuś gubernatorowi Ziemi Czerwonej czy wielkorządcy Zielonego Zachodu. Chyba że kometa okaże się szybsza.

 

***

 

Wieczorne niebo zdawało się ociekać krwią, a ogoniasta gwiazda przypominała płomienną bliznę na granatowym brzuchu firmamentu. Milczały cykady, zaś drzewa na zboczach Xirionu, zazwyczaj o zmierzchu tak bogate w aromatyczne olejki, pachniały teraz zgoła inaczej – starością, kozim moczem, śmiercią... Brudnoszara mgiełka dymu z domowych palenisk, zmieszanego z oparami wstającymi znad wód, spowijała leżące na równinie wielkie Miasto, które z dawna zatraciło swój regularny kształt sześciu pierścieni, oddzielonych kanałami. W samym środku srebrzył się spiczasty dach świątyni Pramatki Bogów i Ludzi, zwieńczony ogromnym złotym posągiem kobiety na lwie, przedstawiającym Przedwieczną Habę. Lektyki, dźwigane przez ośmiu lśniących od potu Negrów każda, niby gąsienice spełzły ze wzgórz, przez gardziel Bramy Wichrów dotarły do środka Ogrodów i zatrzymały się przed okrągłym sanktuarium Mocy. Pasażerowie, siwi, choć zachowujący młodzieńczą sprawność mężczyźni, witali się w milczeniu. Nie używali imion – między sobą zwali się po prostu braćmi lub Sześcioma, zaś pospolici Mędrcy, lubo teoretycznie im równi, z najwyższą estymą tytułowali arcykapłanów panami Ognia, Wody, Ziemi, Wiatru, Powietrza i Krwi. Nazwy te w miejscowym narzeczu przywodziły na myśl prastare dźwięki, którymi kiedyś określano one prażywioły – Aaa, Ooo, Eee, Iiii, Uuu. Tylko prawdziwego miana Pana Krwi nie znano, albowiem śmiertelni nigdy nie mieli prawa go wymieniać.

Tragarze każdego z przybyłych nosili barwy przysługujące Najmędrszym: w złoto odziewali się słudzy Pana Ognia, w błękit – Wody, zieleń przypominała urodzajną Ziemię, szarość – wiatr wschodni idący od wielkich pustyń, biel zaś powietrze, a raczej chmury, podążające w tylko sobie znanych kierunkach. Natomiast niewolnikom Pana Krwi przysługiwała szkarłatna czerwień. Uwolnieni od zwykłych obowiązków arcykapłani, potomkowie sześciu synów Wypędzonego, żyli na co dzień w swych ogrodach w kotlinach zielonych gór, zasłaniających miasto przed borealnymi wichrami z północy. Ich powinnością było wspieranie rządzących radami, rozsądzanie w miarę potrzeb sporów, a raz na pięć lat przewodniczenie boskim egzaminom, które z Mądrych wyłaniały Najmędrszych, uzupełniając w ten sposób Radę Sześćdziesięciu rządzących Wyspą. Powiadano, że w mózgach arcykapłanów kryły się tajemnice starsze niż świat – wiedza o Niebie, bogach i Wnętrzu Ziemi tak wielka i straszna, iż gdyby użyczyli jej postronnemu, jego oczy zapadłyby się w głąb głowy, włosy by posiwiały, a język poczerniał jak porażony trucizną. Osiągnąwszy pełnię wieku, co podówczas oznaczało od siedemdziesięciu do stu lat, sami wybierali swych następców i kształcili ich, choć zdarzało się często, że adepci umierali wcześniej od mistrzów. Arcykapłani bowiem bywali długowieczni jak drzewo oliwne i jak ono aż po późną starość płodni.

– Bracia – zagaił bez większych wstępów Aaa, najstarszy z Sześciu, opiekun ognisk domowych, wdów i sierot – zebraliśmy się dzisiaj w trybie pilnym, albowiem nigdy jeszcze na tej Ziemi los ludzi nie był w równym stopniu zagrożony.

– Zgadzam się z mym bratem od Ognia – rzekł Pan Powietrza zwany Uuu, który wszystkimi naukami zawiadował. – Wszelkie obserwacje i wyliczenia trajektorii dowodzą, że kometa uderzy w Ziemię.

– Kiedy? – zapytał jak zwykle konkretny Pan Ziemi, nadzorca gospodarki i administracji.

– Za trzy dni, bracie.

– Czy przeanalizowano możliwe skutki onego upadku? – spytał Iii, arcykapłan Wiatru, wódz flot podniebnych i sędzia najwyższy.

– Tak.

– I?

– Są przerażające. Kometa posiada lodowo-kamieniste jądro, które częściowo eksploduje, pochłaniając z atmosfery gaz życia. Jeśli uderzy w morze, powstanie fala, która zniszczy całą cywilizację.

– A gdy trafi w ląd stały? – zapytał Eee.

– Skutki będą większe niż sto trzęsień ziemi i wybuch wszystkich wulkanów naraz. Ciemności pokryją ziemię. Na wiele lat nasza planeta pogrąży się w mroku, zagładzie ulegnie nie tylko cywilizacja, ale również większość roślin i zwierząt.

– Stare Nauki mówią – powiedział Pan Wody, zwierzchnik wszelkiej wodnej nawigacji – że w podobnym kataklizmie przed milionami lat wyginęły smoki, naonczas licznie zamieszkujące ten świat.

– Masz rację, bracie – zgodził się Iiii. – Prorocy przestrzegali przed tym. I prorokinie...

Co rzekłszy urwał. Na moment wszyscy zamilkli, stanęła im bowiem przed oczami pewna kobieta piękna i tak nieszczęsna, iż chociaż pół wieku upłynęło od tamtych wydarzeń, każdy, kto widział ją choć przez chwilę, nie potrafił wyrzucić tego konterfektu z pamięci.

– Co zatem możemy uczynić? – zapytał Pan Ziemi, odpowiedzialny za zarządzanie Wyspą. – Mamyż liczyć na cud, uspokajać ludzi, bagatelizując zagrożenie?

– Pojutrze wybrane grupy mędrców odlecą balonami ku najwyższym górom na innych kontynentach – powiedział Iii. – Tam przynajmniej niektórych nie powinny dosięgnąć fale.

– Od tygodni, w tajemnicy przed mieszkańcami, w bazie na Wyspie Żółwi budowane są niezatapialne arki, w których schronienie znajdą przedstawiciele elit – dorzucił Ooo. – Będą tam oczywiście miejsca dla nas i naszych rodzin.

– I to wszystko, co proponujecie...? – zasępił się Pan Ziemi.

Odpowiedziało mu głuche milczenie. Czyż mieli rozprawiać o modłach, zaklęciach i żywych ofiarach dla bogów, w których sami dawno przestali wierzyć? A Moce! Wiedzieli, że istnieją – że przenikają Wszechświat, a nawet go regulują – jednak nie potrafili nawiązać z nimi kontaktu. Niejeden w skrytości ducha rozważał, jakich strasznych grzechów dopuścił się cały ten świat i oni wraz z nim, by ściągnąć gniew Mocy. Boć sumienia czystego nie mieli. Ostatnie sto lat upadku moralności, zaniku dawnych surowych zasad i bojaźni bożej stanowiło nie lada obelgę rzuconą Odwiecznemu Porządkowi. Mężowie odchodzili od żon, gdy tylko zechcieli, kobiety spędzały płody, młódź urągała autorytetom, sztuka obumarła w jałowych eksperymentach... A tych, którzy jeszcze bronili dawnych cnót, okrzyczano wrogami mądrości i wypędzono na pustynie. Jak Lyrra, przed laty adepta na arcykapłana Powietrza, który dobrowolnie wybrał wygnanie.

I podniósł się Pan Krwi, który zwykle nie mówił nic, tylko słuchał, a gdy trzeba, gestami nakazywał podległym mu oprawcom spełnianie swoich powinności.

– Chyba nadszedł czas skruszenia pieczęci Sześciu Tajemnic – rzekł. – Może tam kryje się ocalenie.

Wiedzieli, o czym mówił: o wiedzy tajemnej, którą każdy przechowywał w swej głowie, przekazując następcom, oraz o dziesięciu złotych skrzyniach, które od tysiąca lat spoczywały w skarbcu, kryjąc tajemnice umarłych światów.

Nie udostępniali tej wiedzy postronnym, zgodnie z zaleceniem Wygnańców, którzy świadomi byli, czym jest zerwanie zatrutego owocu z Drzewa Wiadomości. Tylko Sześciu wiedziało, że Raj, w którym żyli praojcowie, nie był mitycznym ogrodem, gdzie wilk spał przy jagnięciu, a wąż pospołu z ptakiem. Że rozkwitała ongiś cywilizacja, wspanialsza od innych, licząca wiele tysiącleci, przy której wszystko to, co stworzyli na Wyspie, było jedynie skromną namiastką, cieniem na ścianie jaskini, rysunkiem dziecka, któremu na chwilę dane było zajrzeć do innego świata. Wiedzieli też, że tamta cywilizacja zginęła z własnej ręki, w morzu ognia tak gorącego, iż topiły się skały... Zdołała ujść zaledwie garstka.

Wygnańcy, uznając, zapewne słusznie, że całe zło bierze się z nadmiaru wiedzy, stworzyli dla swych potomnych legendy piękne, o raju, wężu i grzechu, nie dodając przezornie, iż to nie Archanioł zamknął im drogę powrotną, jeno śmiercionośne promieniowanie gamma.

Reszty dokonały wieki i mieszanie się Wygnańców z ludnością autochtoniczną.

Ponieważ długo zakazane było utrwalanie wiedzy na piśmie, dopiero w którymś pokoleniu zdecydowano się przywrócić proste ideogramy – hieroglify. Przekaz wiedzy nawet wśród arcykapłanów ulegał z wolna przekłamaniom i modyfikacjom, jak przy zabawie w krążącą plotkę, która wychodząc z ust pierwszego z uczestników, wracała doń po obieżeniu ludzkiego koliska zazwyczaj w zupełnie niepodobnej formie. Część informacji, która z arcykapłańskiego grona wyciekła na zewnątrz, zamieniła się w mity, czasem utrwalane w kamieniu, toteż jeszcze po tysiącach lat archeologowie zadawali sobie pytania, skąd w zamierzchłych, prymitywnych epokach znano metody transplantacji serca, kto objawił dzikusom kształt kontynentów bez pokrywy lodowej i jaka fantazja spłodziła obrazki przedstawiające polowanie na dinozaury.

Jednak czy cała wiedza zakazana mogła dziś w czymkolwiek pomóc? Cóż z tego, że Pan Powietrza znał historię swych odległych przodków, którzy latali kiedyś w kosmos i potrafili zmieniać bieg komet? Aktualna technika dostępna Wyspiarzom pozwalała jedynie na budowę balonów.

– Nie ma ratunku! – powtarzali kolejno arcykapłani.

– A wrócić? – zapytał naraz Pan Ziemi. – Przez tysiące lat promienie śmierci mogły stracić swą zabójczą moc.

– Jak to wrócić? – Pan Ognia zmarszczył brwi – Nikt przecież nie wie, skąd przybyli naprawdę Wygnańcy.

– Z innego wymiaru – oznajmił dumnie Pan Powietrza – uskokiem czasoprzestrzennym. Wszelako nikt nie wie, gdzie znajduje się taki uskok.

– To akurat ja wiem – ozwał się Pan Wiatru, co zdziwiło wszystkich, bo dotąd Iii nigdy nie przechwalał się swoją szczególną wiedzą. – Jest, nawet niedaleko stąd, Grota Czterech Wiatrów, zwana również Bramą Adama. Stamtąd wyszli Wygnańcy.

– To legenda jeno! Każde dziecko ją zna!

– W moim przekazie ta informacja należy do kanonu wiedzy zatajonej. Poza tym mam dowody na prawdziwość tej legendy. Pójdźmy tam, weźcie jeno, bracia, ze sobą ciepłe opończe, albowiem jaskinia zimna jest, jakby z lodu została zrobiona.

Poszli pieszo, nie mówiąc nic sługom ni swym adeptom, ścieżką śród cyprysów przypominających kondukt żałobników. Droga, wiodąca stromo w kierunku siodła między dwoma jaskrawo zielonymi wzgórzami przypominającym śpiącego dwugarbnego wielbłąda, była dobrze utrzymana. Raz w roku przechodziła tędy procesja niosąca w ofierze dwójkę pierworodzonych dziatek, dar Wyspy dla Niebios za Pierwszych Sześciu Wyspiarzy. Po obmyciu w świętej sadzawce składano je w grocie na wielkim, płaskim kamieniu, na którym, powiadano, po raz pierwszy spółkowali Wygnańcy. I pozostawiano na noc. Rano dzieci w grocie nie było. Legenda głosiła, iż porywał je Biały Kruk, pod którego postacią skrywał się Archanioł strzegący Bram Raju.

Pan Wiatru wiedział na ten temat więcej niż inni. Od lat on i jego poprzednicy zmagali się z onym fenomenem. Grota nie posiadała żadnego drugiego wyjścia ni otworu choćby, przez który mogłoby się przedostawać ptaszysko.

– A jednak wylatywał stamtąd – Iii, uniósłszy pochodnię, ukazywał pionową, pozbawioną nacieków ścianę kilkanaście stóp poniżej szczytu jaskini.

Sześciu stało z zadartymi głowami, a z ich ust unosiła się para, gdyż jaskinia była najzimniejszym miejscem na całej Wyspie. Stróże, na co dzień pilnujący groty, trzymali się na uboczu, zakłopotani niezapowiedzianą wizytą tylu dostojnych gości naraz.

– Sądzisz, bracie, że ściana się rozwiera jak w baśni o rubinowym skarbcu? – zapytał Eee.

Pan Wiatru przecząco pokręcił głową.

– To lita skała, badałem ją.

– A zatem?

– Wszelkie obserwacje lotu Białych Kruków dowodzą, że lecąc pod stałym kątem owe wielkie ptaki, bywa, z dzieciątkiem w szponach, nigdy nie dolatują do samej ściany. Znikają na trzy łokcie przed nią, jakby rozpływały się w powietrzu. Od pewnego czasu prowadziłem na ten temat eksperymenty. Chodźcie.

Powiódł ich stopniami wykutymi w skale aż pod samo sklepienie ogromnej groty. W świetle pochodni ujrzeli wielki hak wbity w strop i kłąb mocnej liny ukryty na kamiennej półce.

– Na Wszelkie Moce – wyrwało się Uuu – cóż tu robiłeś?

– Próbowałem sprawdzić moją teorię, wieszając na linie niewolników i kołysząc nimi, by pod kątem dokładnie takim jak kruk docierali w owe miejsce. Nie było to łatwe, należało wszak dobrać właściwą długość. Nieszczęśnicy często roztrzaskiwali się o ścianę, aż parę miesięcy temu... – urwał i patrzył z zadowoleniem, jak pozostała piątka wstrzymuje dech. – Aż któregoś dnia ujrzałem, jak niewolnik, dotarłszy do onego punktu, znika.

– Znika?

– Jako daktyl ciśnięty do mleka.

– A lina?

– Powróciła jak nożem ucięta. Nim jednak zdążyłem jej się przyjrzeć, rab wyłonił się z nicości, krzycząc przeraźliwie poleciał w dół i roztrzaskał się o kamienne łoże. Trzykroć powtórzyłem doświadczenie i trzykroć efekt był ten sam. Za trzecim razem znaleźliśmy nawet na ciele niewolnika ślady ptasich szponów, jakby zetknął się gdzieś tam z olbrzymim ptaszyskiem.

– Ale wszyscy zginęli? – zapytał Eee.

Pan Wiatru skinął głową.

– Wyłącznie wskutek upadku, albowiem powrócili żywi. Jeden z nich, strasznie połamany, nim skonał, zdołał nawet wypowiedzieć parę słów.

– Co mówił?

– Jak to konający: "Zimno, zimno, zimno".

– Ciekawe tedy, jak udało się uniknąć śmierci Wygnańcom, skoro twierdzisz, bracie, że również musieli wyłonić się z tego otworu? – zapytał pan Ognia.

– Badałem tę kwestię i znalazłem wytłumaczenie. Przed laty kilka łokci poniżej miejsca "wyłonienia" musiał istnieć mostek skalny, przez późniejsze trzęsienia ziemi zniweczony. Na nim ani chybi lądowali.

– Więc gdyby dziś istniało coś podobnego...?

– Pomyślałem i o tym. – Uśmiech rozjaśnił twarz Iii. – Postanowiłem się zabezpieczyć. Parę tygodni temu zamówiłem sieć, podobną tym, w które łowcy chwytają żywe zwierzęta. Sporządzono ją wedle mego zamówienia tak, by można było rozpiąć ją w jaskini. Dwa łokcie poniżej uskoku, by powracający opadł na nią jak na wiszące łoże i przeżył. Siatkę ukończono całkiem niedawno, czeka tylko, aby ją rozpiąć i wypróbować.

– Tylko kto się odważy? – westchnął Eee.

– Ja pójdę! – stwierdził dobitnie Pan Krwi.

Pośród Sześciu Szkarłatny Arcykapłan był postacią najbardziej zagadkową. Stosunkowo młody, dobijał sześćdziesiątki jeno. Za młodu wiele podróżował. Opłynął był wokoło Gorący Ląd, dotarł do lodowych krain Południa, a balonem okrążył świat cały. Jego poprzednik wskazał go następcą na łożu śmierci, mimo że po starszeństwie był dopiero trzecim adeptem w kolejności. Ze swoimi kolegami postąpił zgoła tradycyjnie. Objąwszy stanowisko darował im życie, poprzestając jedynie na oślepieniu i wyrwaniu języków, po czym całą czwórkę wyprawił w morze łodzią bez żagli i wioseł, polecając miłosierdziu Władcy Mórz. Skryty, rzadko ogród opuszczał, chyba żeby swój pałac w mieście odwiedzić, w którym skrywał ponoć córkę jedynaczkę przecudnej urody – czekając, aż wiek sposobny małżeństwu osiągnie.

Z pewnością należał do odważnych. Kiedy opasywano go liną, nie rzekł słowa, pobladł tylko z lekka i czekał, aż słudzy sanktuarium rozepną sieć. Nie raz w życiu zaglądał śmierci w oczy, walcząc z bestiami na Gorącym Lądzie czy doświadczając sztormów i zamieci. Teraz miał zmierzyć się z najstraszniejszym – bo nieznanym.

– Niech Wszelkie Moce cię wspierają, bracie – powiedział Iii i zaczęto kołysać liną. Zrazu przypominało to dziecinną huśtawkę, z ta różnicą, że bujający celowali na czarny ślad kopciem na przeciwległej ścianie uczyniony.

– I raz, i dwa, i trzy...

Wtem pan Krwi poczuł... trudno określić, co. Jakby zawrót głowy, jak wejście w mgłę, jak zderzenie z czymś miękkim, a zarazem elastycznym.

Jakbym przebijał hymen świata, pomyślał.

Znalazł się w tunelu, nie wiadomo, ciemnym czy jasnym. Nie dotykał go rękami ni nogami. Czy w ogóle miał nogi? Czuł, jakby cały jego organizm rozsypywał się niby rzeźba z piasku, tknięta oddechem pustynnego wiatru. Zadziwiające, żył ciągle, ale każda jego komórka stawała się osobnym, autonomicznym organizmem, podążającym w przestrzeń. Trwało to chwilę, bowiem i owe komórki czekał rozpad na mniejsze cząstki, które kiedyś jego przodkowie zwali elementarnymi. Nie odczuwał już bólu, raczej radość i nadzieję zespolenia się z Wszechświatem. Pogodził się z losem, czekał tylko na podmuch Mocy, która go rozproszy ostatecznie, rozwieje ku unicestwieniu, zapomnieniu, nirwanie...

Nic takiego jednak się nie wydarzyło. Wyzwoleńcza radość towarzysząca rozpadowi zmieniła się w dojmujący ból zespalania. Na moment stracił przytomność.

Ocucił go podmuch zimna. Pan Krwi otworzył powieki i natychmiast je zmrużył, oślepiony porażającą jaskrawością słońca. Jednocześnie igły chłodu wbijały się w twarz i dłonie, a lodowy podmuch przenikał go na wskroś mimo grubej opończy z wielbłądziej wełny.

Zgarnął na twarz gęstą czuprynę, a potem ostrożnie uchylił powieki. Spoglądając poprzez zaimprowizowaną zasłonę, doznał wrażenia, że już kiedyś tu był.

Wokół, jak okiem sięgnąć, ciągnęła się lodowa pustynia, z odległych gór spływały lodowce połyskujące różnymi barwami tęczy, bliżej piętrzyły się gigantyczne diuny śnieżne. Tak, oglądał kiedyś coś podobnego, gdy z galery zdarzyło mu się patrzeć na zimne lody Południa, ale naonczas miał za plecami morze i widział stada pingwinów nad brzegiem. Tu nie dostrzegał żadnych śladów życia prócz rosnącego na niebie punktu, który w parę sekund zmienił się w pierzastą bestię.

Arcykapłan obrócił się i skoczył w przestrzeń, słysząc za sobą łopot skrzydeł i krakanie potwornego ptaka.

 

***

 

Cele w Czarnej Wieży wybudowano tak obszerne, że dla wielu wyrzutków wydawały się wręcz komfortowe. Jednak wraz ze wzrostem przestępczości, która – kpiąc sobie z arcymądrego rządu i starannie edukowanego społeczeństwa – nijak nie chciała maleć, przestały wypełniać swoje zadanie. Między więźniami, ścieśnionymi w piwnicach jak sardynki, dochodziło do bójek, morderstw, a nawet buntów, toteż ostatnimi laty cele podzielono na mniejsze klatki, w których skazani oczekiwali na swój los pojedynczo lub we dwójkę. Być może istniał jakiś bilans masy przewidywanej na jedną klitkę, Meneherowi bowiem przypadł za współlokatora wielki sękaty mężczyzna z niedawno złamaną nogą, osobliwie małomówny. Przez dwa dni wspólnego pobytu nie powiedział ani słowa, znosząc w milczeniu cierpienia okrutne, jego złamanie bowiem było otwarte i już wdała się gangrena. Chłopak zastanawiał się nawet, czy jego współtowarzysz niedoli nie jest niemową, jednak trzeciego dnia, kiedy czubek z sąsiedniej klatki rzucił weń gównianym balasem, przemówił, choć ograniczył się do krótkiego i dosadnego: "Jebana macierz!". Poza tym mogłoby się zdawać, że cały czas śpi, gdyby nie oczy, wielkie i czujne, zda się przewiercające człowieka na wylot. Na dobre mówić zaczął czwartej nocy, kiedy blask komety i smród bijący z zaropiałej kończyny nie pozwalały usnąć młodemu współlokatorowi.

– Kochasz życie, Meneherze? – zapytał nieoczekiwanie.

– Kto nie kocha – odparł chłopak bez większego przekonania.

– Musi tedy martwić cię perspektywa rychłej śmierci przy wiośle?

– Pierwej kometa zabije nas wszystkich.

– Zapewne – ranny obrócił głowę ku niebu. – Wyroki Mocy bywają nieubłagane... A gdybym ci rzekł, iż jest możliwy ratunek?

 




 
Spis treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam (ientnika)
Galeria
Ludzie listy piszą
Permanentny PMS
Wywiad
W. Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Andrzej Pilipiuk
M. Kałużyńska
Adam Cebula
Adam Cebula
Piotr A. Wasiak
Adam Cebula
Tomasz Pacyński
M. Koczańska
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Tomasz Zieliński
Tomasz Pacyński
Zuska Minichova
Magdalena Popp
Natalia Garczyńska
Paweł Paliński
K. Ruszkowska
PS
Miroslav Žamboch
Anna Brzezińska
Robin Hobb
Marcin Wolski
 
< 35 >