numer XLVI - lipiec 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Recenzje
<<<strona 07>>>

 

Recenzje (3)

 

 


Historia niealternatywna

 

Najpierw była historia alternatywna w różnych wariantach, potem Młot i krzyż H. Harrisona, jednak bardziej rozkręciło się gdzieś w okolicach Pożeglować do Sarancjum Kaya. Aż w końcu fantastyczny światek przygarnął powieść historyczną na dobre, także w Polsce – wszak Narrenturm czy Uczeń czarnoksiężnika to książki na wskroś historyczne. Pierwsza część cyklu barokowego Neala Stephensona to także powieść historyczna, świetna i dobrze napisana. Autor spojrzał okiem pisarza-fantasty na historię Anglii oraz historię nauki, a to, co zobaczył, przewyższa fabuły wielu, wielu książek czysto fantastycznych. "Oko fantasty" dostrzegło rzeczy, które choć widoczne, przez innych pozostały niezauważone – na przykład niezwykle bliski związek z religią ludzi, których imiona kojarzą się z nudnym wzorami w podręcznikach fizyki. Na przykład to, że w owych czasach w zasadzie nie istniał podział na dziedziny nauki, gdyż "filozofia naturalna" ledwie odrosła od korzenia alchemii czy astrologii. To, że ówcześni uczeni nie bardzo wiedzieli nie tylko jak, ale też co mogą badać – dlatego postacie Stephensona rzucają się w wir najdziwniejszych doświadczeń, chcąc sprawdzić, jak działa świat. Czy też wreszcie to, od czego zdaje się zaczynać się właściwa oś fabularna cyklu – że spór na temat notacji rachunku różniczkowego może mieć reperkusje daleko wykraczające poza konflikt między dziwakami w zaplamionych kitlach.

 Dlaczego "zdaje się zaczynać"? Dlatego, że Stephenson dokonał dość niebezpiecznego zabiegu artystycznego – tuż po zawiązaniu akcji główny bohater zaczyna wspominać, przypominać sobie oraz rozpamiętywać. I tak naprawdę akcję Żywego srebra stanowią retrospekcje, opowiedziane na szczęście na tyle interesująco, że nie nudzą, stając się wręcz fabułą pierwszego tomu. Fabułą niezwykle ciekawą, bo też i dziejącą się w  czasach, przed którymi przestrzega stare chińskie przekleństwo - zaraz po upadku rządów Lorda Protektora i powrocie Stuartów na tron, podczas odbudowy Londynu po wielkim pożarze z 1666 roku i epidemii z roku 1665, z zatkniętą na tyczce głową Cromwella spoglądającą na miasto. Spoglądającą dosłownie i w przenośni, jako że główny bohater jest synem republikańskiego aktywisty wychowanym w purytańskim domu. Autor każe mu funkcjonować w Anglii po zwycięstwie rojalistów, w kraju rozdartym między umiarkowanymi protestantami a katolikami, w czasach wojny z Holandią, co w oczywisty sposób zwiększa atrakcyjność fabuły. Na uwagę zasługuje także trzecioosobowa narracja, prowadzona niekiedy ledwie równoważnikami zdań, co przydaje książce atmosfery obiektywizmu i chłodnej oceny faktów, tak cenionej przez bohaterów powieści.

Żywe srebro zatem, jakkolwiek czyta się dość mozolnie, jest książką napisaną z wielką klasą i ma w sobie niepowtarzalny urok Ligi niezwykłych dżentelmenów – w końcu nie co dzień można poczytać o spotkaniach panów Newtona i Hooka, czy o wrażeniu, jakie na Leibnizu wywarł Londyn. Znanych z historii „niezwykłych dżentelmenów” jest na kartach powieści dużo więcej – włącznie z budzącym postrach piratem Edwardem Teachem czy młodym Benjaminem Franklinem. Dzięki umiejętnemu doborowi postaci, miejsc i czasów, powieść Stephensona jest po trosze sensacją, po trosze kroniką, po trosze powieścią przygodową. Opowiada o historii Anglii w taki sposób, że nawet autorowi niniejszej recenzji (którego edukacja historyczna zakończyła się nader wcześnie, zastąpiona przez kłęby kabli, małe plastikowe kostki ze srebrnymi nóżkami oraz zera i jedynki), narobiła smaku na bliższe spotkanie z burzliwym wiekiem XVII na Wyspach Brytyjskich. Warto przeczytać, a choć nie jest powieść, od której nie sposób się oderwać, z wielką niecierpliwością oczekuję dalszych losów członków The Royal Society of London for Improving Natural Knowledge.

 

Marcin Witek

 

Neal Stephenson

Żywe srebro

MAG, 2005

Stron: 384

Cena: 25,00

 


Bo jatek było za mało...

 

Ostrożnie stawiaj kroki,
Po ludzkich stąpasz resztkach,
Omijaj ton wysoki,
Bo patos tu nie mieszka.
(Jacek Kaczmarski – Przechadzka z Orfeuszem)

 

Doczekałam się książki z dużym stężeniem jatki w jatce. Dużym do tego stopnia, że niektórzy recenzenci zamieszczają ostrzeżenia przed brutalnością krwawych scen dla co wrażliwszych czytelników. Oczywiście, takie przestrogi to dla mnie tylko zachęta do lektury, nic bardziej mnie nie cieszy bowiem, niż „walające się trupy (...) śród pola” (Homer, Iliada – w tłumaczeniu Franciszka Ksawerego Dmochowskiego).

Z prawdziwym zatem entuzjazmem sięgnęłam po zbiór opowiadań Szczepana Twardocha pt. Obłęd rotmistrza von Egern. Pierwszy i ostatni utwór znałam już z publikacji w Nowej Fantastyce i Science Fiction, pozostałe to nowości. Wspomniane jatki występują w tekstach, których bohaterem jest tytułowy rotmistrz – dowódca huzarów i szlachcic, młodzieniec pełen ideałów, postrzegający wojnę jako heroiczny epos. Konfrontacja marzeń z brutalną rzeczywistością wojny, pod której wpływem następuje przemiana Joachima von Egern, opisana jest w pierwszym opowiadaniu zbioru, dalsze losy, a w szczególności kwestie kary i potępienia podjęte są w kontynuacji – utworze Otchłań. Krwawe obrazy wojny i rewolucji nie pojawiają się już w Annie, choć pobrzmiewają tam jeszcze echa wystrzałów i jęki umierających. Jest to jednak opowiadanie łagodniejsze, o kobiecie, która zapragnęła czegoś więcej w życiu niż stabilizacji rodzinnej, historia szalonej i tragicznej miłości, podejmująca przy tym dyskurs o roli literatury.

Trzy opowiadania łączy to samo metahistoryczne uniwersum – zarysowane niewyraźnie, bez szczegółów, nieco oniryczne i rozmyte. To świat idei – rozumianych jako pojęcia o charakterze uniwersalnym i nadrzędnym w stosunku do konkretów – idei wojny lub rewolucji, które nie mają dat, nie mają przyczyn, lecz tylko przebieg. Znać inspiracje szekspirowskie, powracają motywy biblijne, przywołana jest nawet postać z innej książki – kapitalny Fechmistrz Artura Perez Reverte.

Wojna jest obecna również w ostatnim tekście – Cudzie domu brandenburskiego. Tym razem czas i miejsce akcji są skonkretyzowane: II wojna światowa i okres powojenny, Śląsk i Niemcy. Inny jest także nastrój – to utwór z wątkiem sensacyjnym i nawiązaniem do Nibelungów.

Pobrzmiewają w opowiadaniach echa zainteresowań autora – szermierką, bronią i rewolucją. Widać warsztatową sprawność w użyciu języka i interesujące zabiegi metastrukturalne – jak np. w utworze Anna, gdzie i bohaterka, i narrator, i czytelnik dokładnie wiedzą, jak skończy się ta historia.

Wydawać by się mogło, że wszystko jest w najlepszym porządku: autor posługuje się sprawnie warsztatem, stara się przekazać odbiorcy swoją wizję, a nawet schlebia gustom niżej podpisanej (nie celowo!) w kwestii krwi i flaków na stronach. Niestety, lektura zbioru nie sprawia satysfakcji, pozostawia jedynie uczucie głębokiego rozczarowania. Chociaż autor wyraziście rysuje postaci, fabularnie niewiele nimi rozgrywa – czuć, że najważniejsze są dla Twardocha oracje wygłaszane przez bohaterów lub narratora. To przegadanie denerwuje, słowotok jest nagminny i niepowstrzymany, co zupełnie rozmywa treść wypowiedzi i po prostu śmiertelnie nuży. Styl Twardocha wzbudza również irytację – jest nieodmiennie wysoki, patetyczny. Patos obejmuje także postaci wypchnięte przed pretekstową niekiedy fabułę – przerysowane, koturnowe i jak żywo przypominające mi pomniki stawiane na chwałę jedynego i słusznego ustroju. Ten monumentalizm w ujęciu męczy, ani na moment bowiem nie można odpocząć od powagi, ani na chwilę nastrój się nie zmienia, oscylując na wyżynach, gdzie przemawiali zdecydowanie ciekawiej i tysiąckroć bardziej przejmująco Achilles albo Hamlet.

Powaga zabija powoli (motto serwisu Joe Monstera) – i równie skutecznie, jak nuda. Przed obiema wypada mi ostrzec czytelników: albowiem i jedno, i drugie w nadmiarze znajdą w zbiorze opowiadań pt. Obłęd rotmistrza von Egern Szczepana Twardocha.

 

Małgorzata Koczańska

 

Szczepan Twardoch

Obłęd rotmistrza von Egern

Seria: Kuźnia Fantastów

Fabryka Słów 2004

Stron: 304

Cena: 24,99

 


Huthuthut i do przodu!

 

Trudno o bardziej pokojowo nastawione miasto-państwo niż Ankh-Morpork. Jedynym elementem obronnym jest napis, zdobiący bramę główną, który głosi: „DZIĘKUJEMY ZA NIEATAKOWANIE NASZEGO MIASTA”. Mieszkańcy wyznają słuszną zasadę, że zabijanie przybyszów jest wysoce niepraktyczne, z bardzo prostego powodu – wtedy można ich okraść tylko raz. Patriotyzm nie jest tu zbyt modny jako niedochodowy. Jest wiele ważniejszych wartości, na przykład złoto, złoto i złoto. A jednak, gdy z morza pomiędzy Ankh-Morpork i Al-khali wynurza się nagle tajemnicza wyspa Lesph, okazuje się, że patriotyzm nie zginął. Drzemie w głębi ludzkich jaźni i szepce zdradziecko „Nie pozwólcie tym brudnym szmatogłowym zająć ani skrawka WASZEJ ziemi!” Tak oto Ankh-Morpork staje w obliczu wojny. A ponieważ wojenne nastroje sprzyjają przewrotom, które wynoszą na szczyty zakompleksionych szaleńców, jedyny rozsądny człowiek, mogący zapobiec zamieszaniu, czyli Patrycjusz Havelock Vetinari, zostaje odsunięty od władzy przez spełniającego wspomniane kryteria lorda Rusta (dla przyjaciół Ronnie).

Na szczęście Vetinari dysponuje czymś lepszym od tajnej broni – człowiekiem zdolnym wyprodukować dowolną broń w ciągu kilkunastu minut, a zarazem kompletnie pozbawionym wyobraźni – Leonardem z Quirmu, i nie zawaha się go użyć. Musi chwilowo opuścić Ankh-Morpork i podjąć pewne działania w terenie z pomocą (nie do końca ochotniczą, eufemistycznie rzecz ujmując) kaprala Nobby’ego Nobbsa i sierżanta Freda Colona. Jednak niespecjalnie się tym martwi, jako że na miejscu zostawia kogoś absolutnie niezawodnego – komendanta Straży Miejskiej, sir Samuela Vimesa, przez niektórych nazywanego terierem Vetinariego. A Vimes już jest na tropie zbrodni i nie zamierza odpuszczać, dowodząc, że daleko lepszym określeniem niż terier byłby posokowiec.

Postać Samuela Vimesa, cudownego cynika, genetycznie obciążonego skłonnością do królobójstwa, jest zdecydowanie największym osiągnięciem Terry’ego Pratchetta (na niwie żywych, bo Śmierć pozostaje poza wszelką konkurencją). Vimes jest najprawdziwszy psychologicznie. Zgorzkniały, doświadczony przez życie, pozornie pozbawiony złudzeń co do świata i ludzi, z których każdy w jego oczach jest czegoś winny, pozostaje zarazem nieuleczalnym idealistą, który dałby wszystko, by nie musieć tej winy ludziom udowadniać, ale robi to, bo to jego praca (jest także pracoholikiem). Poza pracą chętnie oddawałby się innym nałogom, ale że żona jest bardzo stanowcza w kwestii alkoholu, kontentuje się cygarami. Słowem, składa się z samych wad, a jednocześnie nie sposób go nie lubić. Pod swoją komendą ma multigatunkową zbieraninę indywidualności, w tym zaginionego następcę tronu, człowieka wychowywanego przez krasnoludy, a związanego z wilkołakiem. Głównie ze względu na postać komendanta, cykl o Straży Miejskiej należy do najrówniejszych w uniwersum Dysku – tam, gdzie jest Vimes i jego gromadka, nie ma miejsca na nudę i niedoróbki.

Za to, jak zawsze u Pratchetta, jest miejsce na błyskotliwy humor i prawdziwe perełki w ilościach hurtowych (zachwycające są zwłaszcza sekwencje z udziałem Vetinariego, którego po raz pierwszy mamy okazję obserwować poza pałacem, w dodatku w zupełnie nowym wcieleniu.) Nie zabrakło go także na głębszą refleksję, której przedmiotem są tym razem szeroko pojęte stosunki międzynarodowe: tak polityczne gierki na szczeblu międzyrządowym, jak i oparte na prymitywnych stereotypach (baranie oczy!) uprzedzenia „szarych zjadaczy chleba” do wszystkiego, co pochodzi spoza ich granicy.

Wkraczając na grząski grunt polityki Pratchett bierze również pod lupę prosty, a zarazem zadziwiająco (i przerażająco) skuteczny mechanizm manipulacji. Wystarczy chwytliwe hasełko , na przykład „Za bogów, honor i Ankh-Morpork” (Opcjonalnie: „Za bogów, honor i zdumiewające rzeczy, które mama Nobby’ego potrafiła zrobić z kawałka sera!”, choć to, nie wiedzieć czemu, nie brzmi już tak chwytliwie.), by wzorowy lokaj poczuł się zobowiązany wstąpić do wojska i zacząć odgryzać ludziom nosy, by setki ludzi porzuciły swój zwykły, uporządkowany tryb życia i pozwoliły się poprowadzić jak bydło na rzeź, nie pytając, dlaczego, w dodatku z głębokim wewnętrznym przekonaniem, że robią dokładnie to, co należy.

Dla jednostek trzeźwo myślących, takich jak komendant Vimes, wojna jest tym, czym jest w istocie: przestępstwem. To tylko kwestia skali. Winnych trudniej dosięgnąć niż zazwyczaj, ale szybki wielbłąd upraszcza wiele spraw, przede wszystkim tę kluczową, czyli pościg.

Pościg to jednak nie wszystko, a obowiązek rzadko kiedy jest wystarczającym usprawiedliwieniem. Trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy się zatrzymać. Znać granicę. Rozumieć, że właśnie to, a nie kolejne veni, vidi, vici, jest prawdziwym zwycięstwem. Tym najważniejszym, nad samym sobą.

Każda kolejna książka cyklu potwierdza, że Pratchett jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Jest nawet lepszy od wina: tak jak ono uderza do głowy, ale w przeciwieństwie do niego, dostarcza nie tylko krótkotrwałej przyjemności, lecz także tematów do długotrwałych przemyśleń. Na zdrowie!

 

Agnieszka Chojnowska

 

Terry Pratchett

Bogowie, honor, Ankh-Morpork

Tłum.: Piotr W. Cholewa

Prószyński i S-ka, 2005

Stron: 360

Cena: 29,90

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Galeria
M.Koczańska
Konrad Bańkowski
A.Mason
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Hanna Fronczak
A.Chojnowska
Tomasz Pacyński
KC
J.Grzędowicz
Milena Wójtowicz
Neal Stephenson
Terry Pratchett
< 07 >