numer XLVI - lipiec 2005
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Magdalena Kozak Para-nauka i obok
<<<strona 15>>>

 

Sztuka swobodnego spadania część 3

Jak Pisarz Pacyński spadochronistą (prawie) został

 

 

To będzie wydanie specjalne, czyli wspominkowe. Z okazji wszystkim wiadomej.

 

Niedziela, 22 maja 2005

Ranek zajęty, zalatany. Właśnie kończą się Targi Książki, na których gorliwie buszujemy z Iką i z Packiem, uprawiając swoją niecną pisarsko-fahrenheitową politykę. Spotkanie tu, spotkanie tam. Rozmowy, interesy, przepychanki. Wreszcie koniec, nadchodzi czas na wypoczynek. Czas do nieba... Na razie tylko w przenośni.

Zabieramy więc mojego osobistego męża, Bartłomieja komandosa, i jedziemy do Chrcynna pod Nasielskiem. Trzeba wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem. A już dawno obiecaliśmy Packowi, że przelecimy go prawdziwym samolotem. Nie tym rejsowym, korporacyjnym pedalstwem, szwendającym się po pasażerskich lotniskach, tylko autentycznym, klasycznym złomem. A takie to właśnie ustrojstwa mają u nas „na polu” swoje gniazdo.

Docieramy parę minut po trzeciej. Wyglądam niecierpliwie przez okno samochodu. Oto przed nami zieleni się umiłowane lotnisko Sekcji Spadochronowej Aeroklubu Warszawskiego. Wszystko w porządku, start rozłożony, powiewają bannery. Wiatr układa rękaw równiutko w poziomie, bez żadnych dodatkowych wygibasów. Znaczy, idealna pogoda na skoki. Oddycham z ulgą i nadzieją. Nareszcie nadszedł ten czas.

Wysiadamy z samochodu i od razu udajemy się do kierownictwa. Honorom domu należy uczynić zadość, przedstawiam wiec Packa i Ikę Pingwinowi. Taki to wymyślny pseudonim nosi Arek Wantoła, guru i Kierownik Sekcji Spadochronowej AW.

Panowie podają sobie ręce, szczerząc się od ucha do ucha. Nareszcie się poznali. Pacek słyszał o Pingwinie dość sporo, a ten z kolei jest wielbicielem i szczęśliwym posiadaczem tomiku „Linii ognia”, z osobistym wpisem od Autora.

– W sama porę zdążyliście! – mówi Pingwin. – To ostatni wylot dzisiaj. Napieraliśmy cały weekend, i, niestety, właśnie skończyła nam się wacha.

Oj, to znaczy, że trzeba się zbierać i to szybko. Biegnę do manifestu, zaplanować siebie i Bartka na skok. No i Packa jako pasażera, do samolotu. Panowie zostają sami. O czym rozmawiają, nie wiem. Pewnie o samolotach, o czym by innym... Zboczeńcy.

Przebieramy się szybko w kombinezony, Bartek i ja. Omawiamy skok. Zrobimy sobie parkę z 2200 metrów, tak dla rozruszania się. Wyjdziemy razem, pospadamy chwilę, ustabilizujemy sylwetki, potem obrót w prawo, obrót w lewo, buziaczek. Rozejście na 1200, żeby mieć czas, jakby co.

Zakładamy spadochrony, wysokościomierze, czaporki. A potem zabieramy się za Pisarza Pacyńskiego. Przynoszę spadochron ratowniczy, Tomek musi go założyć, inaczej nie wpuszczono by go na pokład samolotu. Pacek wchodzi w uprząż, zakłada spadak na plecy. Oczy mu się świecą.

– Jakby co, ciągniesz za to. – Pokazuję mu uchwyt. – I pamiętaj, w świetle prawa polskiego, spadochron jest statkiem powietrznym. Rejestrowanym w Urzędzie Lotnictwa Cywilnego. W razie użycia, jesteś jego kapitanem – oznajmiam z namaszczeniem. – Zachowuj się!

– Ech, Madzik... – mówi Pacek, kręcąc głową. – Na pewno dobrze? – Pokazuje na taśmę piersiową, opinającą go z przodu. – Tak?

– Dobrze, dobrze. – Uśmiecha się na to Bartek w odpowiedzi.

Tomek wierzy mu na słowo. Bartek ma ponad tysiąc trzysta skoków. Pewnie wie, co mówi. Na pewno wie.

Idziemy na linię sprawdzenia. Baybus, praktykant instruktor, ogląda każdego uważnie: czy wszystko pozapinane jak należy, czy sprzęt na swoim miejscu, zwłaszcza nóż. Potem ustawia nas w szeregu, zgodnie z kolejnością opuszczania samolotu.

– Tysiąc dwieście, tysiąc dwieście... – Pokazuje palcem kolejnych skoczków. – Dobra. Potem dwa dwieście. To wy, tak? – Patrzy na nas, stojących wciąż razem. – Trójka z dwóch dwieście... – Zerka spod oka na pasażera, sprawdzając, czy uda się żart.

Dopadamy Tomka od razu, Bartek i ja, chwytamy za ręce, symulując trzyosobowe odejście od samolotu. Pacek uśmiecha się, aczkolwiek jest w tym element nieufności. W końcu on też ma spadochron na plecach i idzie do góry w tym samym wylocie... A wiadomo, co takim wariatom strzeli do łba? Może go zmuszą do skoku, zboczeńcy?

– Akurat! – Protestuje więc czym prędzej. – Chcielibyście... – Odsuwa się na bok, w trosce o swoje bezpieczeństwo.

– Parka z dwóch dwieście! – Zgłaszamy z udawaną rezygnacją.

Baybi kiwa głową.

– Madzia i Bartek – mruczy pod nosem, wpisując nas na planówkę. – Dwa dwieście, er wu dwa.

No cóż, nie udało się. Ale chyba i tak się nie spodziewał, że uda się kogokolwiek nabrać na tak prostacki trick.

– Dobrze... Trzy tysiące metrów. – Instruktor podchodzi do kolejnych skoczków, kontynuując odliczanie.

Samolot już czeka w pogotowiu, śmigło obraca się powoli. Stary Atonow drugi, że znakami Sierra Papa – Alfa November Victor. Ten sam, z którego oddawałam swój pierwszy skok, ładnych parę lat temu. Kurczę, jak ja kocham tego złoma. Ale to jak.

Idziemy ku niemu równym, żwawym szeregiem. Tuż przed samolotem odwracamy się jeszcze, machając do Iki. Ta siedzi na murku i odprowadza nas pełnym dezaprobaty spojrzeniem. No, dobrze, zdaje się mówić jej wzrok. Że wy jesteście wariaci, to wasz problem. Ale niech no coś się stanie Naczelnemu... Zjem was w kanapce i nawet nie obetrę ust.

Pacek wdrapuje się po drabince, ja i Bartek tuż za nim. Rozstajemy się, on siada na zawieszanej ławeczce pomiędzy pilotami, my przy drzwiach. Wysiadamy przecież jako zaledwie trzeci w kolejce, musimy więc być blisko wyjścia. Za nami, w głębi samolotu siadają ci, co idą na trzy tysiące. Burżuje.

Samolot turla się powoli po trawie, wreszcie dociera na wywałowany, trawiasty pas. Stoi przez chwilę, piloci czekają na pozwolenie na start.

Obserwuję Tomka od tyłu. A ten wgapia się w tajemnicze wskaźniki, którymi zawalona jest deska rozdzielcza samolotu. No tak, on przynajmniej się na nich wyznaje, nawet pomimo przykrego faktu, że podpisane są cyrylicą. Ja tam nie wnikam w takie drobiazgi jak obsługa samolotu. Przecież to tylko tramwaj, winda do nieba. Prawdziwa radocha rozpoczyna się poza nim.

Ale Pacek, zdaje się, uważa inaczej. Siedzi w kabinie pilotów, uśmiechnięty od ucha do ucha. Jak większość facetów, jest techniczny. Rajcują go maszyny.

AeN zaczyna toczyć się po trawie, coraz szybciej i szybciej... Wreszcie podrywa się do góry, niczym uszczęśliwiony ptak.

– Iiiihaaa! – ryczymy chórem, wszyscy skajdajwerzy na pokładzie.

Nie mam pojęcia, czy Pisarz Pacyński krzyknął też. Zapomniałam spytać. A potem już nie było okazji.

Antek nabiera wysokości, kołując nad Chrcynnem. Na sześciuset metrach Baybus podnosi się, otwiera drzwi. Wychyla się nieco na zewnątrz, beztrosko machając nogą. Do środka samolotu wpada ciepłe, rześkie powietrze. Nareszcie, bo śmierdziało już benzyną jak cholera. No i gorąco było w tych kombinezonach, fakt. Instruktor kiwa głową i siada z powrotem, usatysfakcjonowany.

Wreszcie docieramy na tysiąc dwieście metrów. Baybus wychyla się znowu, dając znaki pilotom. Trzeba dobrze naprowadzić samolot nad lotnisko, wziąć poprawkę na wiatr... Inaczej skoczkowie wylądują Bóg wie gdzie.

Pierwszy spadochroniarz staje w drzwiach. Szturcham Banana, siedzącego parę miejsc dalej, i pokazuję mu na migi, o co mi chodzi. Niech da znać pasażerowi, że to już.

Banaś kiwa głową, ciągnie Packa za koszulkę. Ten z oporem odrywa wzrok od magicznych urządzeń kokpitu. Co jest, aha, już wysiadają. Aha.

Skoczek wysuwa się za drzwi, eleganckie odejście na strugi, proszę bardzo, już znikł. Następny! Kolejny spadochronista staje w drzwiach. Poszedł!

Pisarz Pacyński kiwa głową, pełen uznania. A potem odwraca się do pilotów, z niekłamanym zainteresowaniem śledząc jakieś ich czynności. AeN drugi robi kolejny nawrót. To już wszyscy z tysiąca dwustu metrów, proszę państwa. Następny przystanek: dwa dwieście.

Krążymy nad polami i lasami połnocno-wschodniego Mazowsza. W dole pobłyskują nitki Narwi i Bugu, oślepiające odblaski śle Zalew Zegrzyński. Pod nami Serock, potem Nasielsk. Warszawa jawi się czasem w oddali, niczym zamglony sen.

Dwa tysiące dwieście metrów. Podnoszę się z miejsca, Bartek wstaje też. Podchodzimy do wyjścia. Tomek odwraca się, patrząc na nas z zainteresowaniem. Tak, tak, panie Redaktorze Naczelny, pański young padawan, tudzież Kot Redakcyjny, wraz z małżonkiem, zamierzają właśnie wysiąść z samolotu, który całkiem dobrze leci. Wariaci. To żeś pan sobie dobrał zespół, nie ma co.

Bartek wysuwa się na zewnątrz, trzymając dłońmi wewnętrzną krawędź drzwi. Podchodzę do niego, łapię go za uchwyt na ramieniu i za taśmę piersiową. Patrzę jeszcze raz na Packa, ten macha mi ręką. Uśmiecham się więc. Odwracam się do męża, kiwam głową powoli, miarowo. Bartek i ja znamy doskonale te sygnały, zgrani jesteśmy pod tym względem jak rzadko które małżeństwo. Ile to już skoków razem? Będzie ze dwieście, co?

– Ready... Set... Go!

Wyskakujemy z samolotu, lecimy w dół. Powietrze przyjmuje nas mięciutko. Tęskniliście? – zdaje się pytać. Układamy się na nim niczym na poduszce: – Mowa, jasne, że tak!

A Pacyński został na górze w tej metalowej, warczącej puszce. Frajer, nie wie, co dobre. Ech, ja go jeszcze przekonam, żeby spróbował z niej wyjść. Jeszcze kiedyś... Może następnym razem.

Bartek kiwa głową, na ten znak obracamy się oboje, każde wokół własnej osi. Trochę się rozjechaliśmy przy tym, zostałam nieco w górze. Nic to, dopiero początek sezonu, jeszcze się rozskaczemy. Schodzimy się i znowu obrocik. A potem buziak w powietrzu. A co.

Wysokościomierz zaczyna pikać, wysokim, spokojnym tonem. Z dwóch dwieście nie ma tak dużo czasu swobodnego spadania, raptem trzydzieści sekund. Koniec zabawy, trzeba się rozchodzić. Matka Ziemia się zbliża, z prędkością stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Już czas, mili moi. Już czas.

Machamy rękami, dając sobie sygnał do rozejścia. Odwracam się i pruję naprzód trackiem, przez pełne, przepisowe dwie sekundy. Zatrzymuje się, rozglądam wokoło. W porządku, nikogo w pobliżu, można się otwierać. Macham ręką ostrzegawczo, potem sięgam nią do tyłu, wyciągam pilocik z pokrowca. Rzucam go za siebie. No, chodź, stary, chodź.

Spadochron otwiera się miękko, łagodnie, bez żadnych problemów. Zawisam w uprzęży, rozglądam uważnie. Chwytam za kolki sterownicze, odblokowuję je. Czasza, rozpostarta nade mną, posłusznie mknie przez powietrze w żądanym kierunku. Wszystko jest okej.

Spoglądam w dół. Lotnisko tuż pode mną, pięknie. Bardzo dobry wyrzut, kolego Baybus, dziękujemy. A mąż, gdzie mąż? Jest, macha do mnie ze swojej czaszy, kilkanaście metrów w bok i w dół.

Zadzieram głowę do góry, śmiejąc się, uszczęśliwiona. Ciekawe, gdzie samolot z Packiem. Aha, tam jest, jaki malutki. Białoniebieska plamka niemalże niknie na tle wszechobecnego błękitu. No tak, poszli przecież na trzy tysiące. Ledwo ich widać.

No, ja tu gadu gadu, a czas już się przymierzać do lądowania.

Robię jedną zwitkę, potem drugą, ustawiam się pod wiatr. Patrzę, gdzie jest „beer line”. Linia piwa, po jej naruszeniu stawia się skrzynkę browca pozostałym skoczkom. Trzeba lądować poza nią, nie za blisko startu. To nie jest bezpiecznie. Ani też elegancko w stosunku do innych. Tak komuś świszczeć spadochronem nad głową, a fe!

Jest beer line, okej. Ustawiam się w przyzwoitej odległości. Teraz tylko trzeba wyczuć odpowiedni moment, zaciągnąć kołki sterownicze, płynnie i równo... Voila. Jesteśmy na ziemi.

Czasza opada na ziemię, podnoszę ją i zarzucam sobie na plecy. Idę w kierunku startu, Ika podbiega do mnie czym prędzej.

– Pięknie lądowałaś, kochanie! – oznajmia, po czym melduje wzburzona: – A ten gówniarz tam, z boku, to tak na ciebie patrzył i patrzył, i mówił: o ten to się na pewno przewróci, o!

Patrzę na rzeczonego gówniarza. Ma z dziesięć lat, śledzi niebo z przejęciem. Pewnie rodzice go zabrali na piknik na lotnisku, realizując ciekawy pomysł na spędzenie ciepłej, majowej niedzieli.

– Wiesz, jak jest, skoki są w gruncie rzeczy potwornie nudne – oznajmiam z uśmiechem. – Ludzie głównie szukają sensacji. Niech się taki chociaż przewróci, no!

Ika kiwa głową z uśmiechem. Ciekawe, czy uda mi się ją namówić na skok, kombinuję w duchu. No bo jej syn, Mati to na pewno będzie chciał. A ja mam taki głupi nawyk, lubię się dzielić tym, co dobre, z ludźmi, na których mi zależy.

Docieramy na start, zwalam spadochron na stół. Oho, Bartek już tam jest. I jego spadak też.

– Piąteczka! – Śmieje się mąż. – Ale było, co?

Przybijamy piątkę, wzmacnianą buziakiem.

A na płycie ląduje już ekipa z trzech tysięcy. To zaraz i samolot wróci. No, ciekawe, co nam teraz powie nasz drogi Pan. Bo w tamtą stronę to milkliwy był nad podziw. Zupełnie, jak nie on.

Antek ląduje, wybiegamy mu z Iką naprzeciw. Oczywiście, zachowując bezpieczną odległość... Ale i tak Siwy, Kierownik Lotów, spogląda na nas spode łba. Nie lubi niepotrzebnego szwendania się po płycie, oj, nie.

Pacek wysiada z samolotu, oczy mu się śmieją.

– Suuper! – obwieszcza z przekonaniem, przytulając Ikę. – Ty wiesz, Madzik, ile ci piloci mają z wami roboty? – nadaje jak najęty. – Jak oni się muszą namęczyć, żeby wytrymować ten samolot po wyskoczeniu jednego spadochroniarza! Bo to balast się zmienia, i to dosyć gwałtownie...

Patrzę na niego z podziwem. Wytrymować, no proszę. Jakie fajne słowo. Cudzoziemskie pewnie, bo ładnie brzmi.

– Aaahaaa... – mówię przeciągle, nawet nie próbując udawać, że cokolwiek z tego rozumiem.

Ika też się nie sili na uczoną konwersację o technikaliach. Przytula się do Packa i już. Ten patrzy na nas z odrobiną rozczarowania. No tak, baby. I o czym tu z nimi rozmawiać? Nawet się na trymowaniu nie znają... Ale za to w samolocie było super.

– Fajnie! – potwierdza Pacek z entuzjazmem. – Naprawdę fajnie! Uwielbiam te Antki, świetne samoloty. Niby taka stara konstrukcja, ale genialna. Coś w nich jest!

Idziemy przez start, ja przedstawiam gości znajomym, kablując dyskretnie Packowi i Ice do ucha. A ten tutaj to emerytowany instruktor antyterrorystów, to były chłopek UOPek, ten gość to z GROMu, ten z BORu... A o tych tutaj nie wiem nic. Może będziemy gadać, jak skończą swoją robotę i będą już mogli powiedzieć, o co chodziło. Teraz nie.

Tomek uśmiecha się, trafił swój do swoich. Też jest tygrysem przecież, co z tego, że głównie w książkach. To siedzi w głowie, i tak naprawdę tylko tu. Za większość z tych ludzi nie dałoby się pięciu groszy na ulicy. Błąd, duży błąd.

No, dość tego dobrego, czas się zbierać. Pakujemy manatki. A teraz do „Leśnego” na obiad. Mają tam najlepszą pomidorówkę w okolicy.

– Wiesz co, Madzik – mówi Pacek poważnie. – Chyba zrobię ten skok w tandemie. Tak mi się wydaje, że warto. Musi być fajna sprawa, wśród tych chmur.

– Mówisz i masz, Panie! – Uśmiecham się w odpowiedzi. – Mówisz i masz.

Tydzień potem Tomek Pacyński umiera nagle. Nie potrzebuje już żadnego sprzętu, żeby przebywać wśród chmur.

 

Mamy taki spadochroniarski zwyczaj. Kiedy ktoś ma jakąś uroczystość, na przykład robi setny, dwusetny czy tysięczny skok, śpiewamy mu na pokładzie „Sto lat”. Wszyscy, jak jeden mąż.

Kiedy pieśń się kończy, mam czasem dziwne wrażenie, jakbym wciąż ją słyszała. Ale nie uszami, tylko w głowie. Cichuteńki chór, jakby ze starej przedwojennej płyty, śpiewa to „Sto lat” jeszcze raz, idąc za nami w ślad.

To bardzo głupie, przyznać się do tego publicznie, bo mimo wszystko trąci jakąś schizą. Ale rozmawiałam o tym z innymi skoczkami, podczas długich, nocnych nasiadówek przy ognisku, kiedy trzeźwa rzeczywistość nieco poluźnia swój uścisk. I można już mówić prawdę... O ile, oczywiście, się chce.

Ustaliliśmy sobie wewnętrznie, że to ludzie powietrza śpiewają. Ci, którzy już odeszli, a teraz przyglądają się z uśmiechem nowym pokoleniom. Dzielimy przecież tę samą pasję. Tę samą miłość do powietrza, czy to uprawianą w blaszankach, czy na szmatach. Byle tam w górze, wśród błękitu. Ten żywioł jest wspólny i dotknął kiedyś w samo serce każdego z nas.

Widziałam dobrze, że i Tomka dotknął też. I to nie raz.

Więc wiem jedno: przy najbliższej uroczystości będę nasłuchiwać bardzo uważnie. I mam szczerą nadzieję, że tam, w tym chórze, usłyszę również Jego głos. „Sto lat” zaśpiewa komuś Pacyński z przekonaniem.

Non omnis moriar. Jak każdy z nas.

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Galeria
M.Koczańska
Konrad Bańkowski
A.Mason
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Magdalena Kozak
Adam Cebula
Hanna Fronczak
A.Chojnowska
Tomasz Pacyński
KC
J.Grzędowicz
Milena Wójtowicz
Neal Stephenson
Terry Pratchett
< 15 >