Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Fahrenheit Crew Bookiet
<<<strona 04>>>

 

Bookiet

 

 

Tropami alchemików

Co ta książka ma wspólnego z fantastyką? Lepiej zapytać, co ta książka, u diabła, w ogóle tu robi?! Bo to książka zasadniczo kucharska. Nie lubię kuchni, w każdym razie nie specjalnie, nie czytam książek kucharskich. Ale Ta Jedna. Kontakt z nią zawdzięczam Zbyszkowi Ceglarskiemu, który zagościł już kiedyś na łamach naszego pisma jako autor. Cóż w niej szczególnego? A czy powstało Wam w głowie, że istnieje nauka zwana "gastronomią molekularną"? Pomysł godzien pisarza hard-sf, ale żeby tak na poważnie? A skoro molekularna, to znaczy, że ma coś wspólnego z nanontechnologią, z metodami chemii fizycznej. Ale bynajmniej nie to mnie wciągnęło w lekturę. Otóż zwyczajny opis narzędzi potrzebnych w kuchni. Zawsze mnie intrygowało: po czorta drewniana łyżka?! Miałem kiedyś koncepcję, co do jej egzystencji w kuchennym wyposażeniu, że nie pochłania ciepła. No bo jak na przykład sypać makaron, to nie wolno przerywać wrzenia wody. Wszelako obliczenia przekonały mnie, że nie ma to sensu. Tak zrodziło mi się poczucie alchemiczności drewnianej łyżki. Coś, co się stosuje nie wiadomo dlaczego, tak jak pory zbierania ziół, czy mieszanie herbaty w prawą stronę, którego to pilnował detektyw Sherlock Holmes.

Drewniana łyżka ma szereg wad, kiepsko się ją myje, może się od niej drzazga oderwać. Z doświadczenia wiem, że przedmioty wielokrotnie używane, zwłaszcza narzędzia, muszą być "silnie umocowane". Jeśli mimo wad ciągle funkcjonują, to jest jakiś poważny powód. Tym bardziej problem banalnej łyżki kuchennej mnie gnębił. No i właśnie: czyż jest większa przyjemność niż wyjaśnianie tajemnic alchemików? Powód banalny, ale wyjaśnienie już nie całkiem: bo metalową można się poparzyć, gdy się długo miesza jakąś gorącą potrawę. Banał straszliwy, ale że decydujący, zrozumiałem, gdy sobie poczytałem dalej: aby osiągnąć właśnie ten smak, nie jakiś przypadkowy, ale zamierzony, wszystko musi przebiec zgodnie rytuałem. Inaczej diabli wezmą na przykład wartość gradientu temperatury. Nie możesz sobie łychy odstawić, wsadzić łapy pod kran, i mieszać dalej. Po prostu, nie spodziewałem się, że gastronomia wymaga aż tak wielkiej precyzji. Równie ekscytujące jest śledztwo, jakie autor prowadzi w sprawie konieczności dokładania żółtek w porcji po dwa do potrawy. Autor bynajmniej nie zachowuje się jak kuchta, lecz eksperymentuje jak rasowy badacz. Jak w dobrym kryminale pewne rzeczy pozostają w zawieszeniu, niewyjaśnione do końca. Owszem, powstaje pewne teoria na temat owych żółtek, lecz niesprawdzona do końca. Coś zostaje dla czytelnika.

Nie jest to bynajmniej tylko książka kucharska, to książka popularyzująca naukę. Pomiędzy przepisami na kurę po tajlandzku a pierożkami prowansalskimi, dowiadujemy się o dyfuzji, czym jest naprawdę glut w mące i jak się zachowuje w cieście, a przy okazji poznajemy także coś, co się zowie metodą badawczą.

 

Baron

 

 


 

Herve This

"Odkrycia kulinarne"

Tłum: Joanna Stypułkowska

Prószyński i S-ka, 1998

Stron: 307

 

 

 

Wszystkie drogi prowadzą na dworzec

"Dworzec Perdido" Chiny Mieville’a to książka, wokół której krążyły najróżniejsze opinie. Tu i ówdzie internetowe recenzje określają ją jako mieszankę Tolkiena i Dickensa. W Polsce zyskała uznanie Jacka Dukaja, widzącego w niej objawienie i ratunek dla fantasy. Zdecydowanie jest to książka nietypowa i niewątpliwie warta uwagi. Powieść pełna jest rozmaitych pomysłów, z których żaden nie jest pozostawiony samemu sobie. Autor nie zapomina założeń, jakich dokonał w akcie kreacji, co bywa rzadkością, zwłaszcza przy takim nagromadzeniu pomysłów.

Świat przedstawiony jest niezwykle rozległy – przemyślany i nafaszerowany pomysłami. Continuum zamieszkują rasy, które różnią się od siebie bardziej niż w tradycyjnym zestawie „ludzie, elfy, krasnoludy, hobbici”. Zamiast opierać się na jednej mitologii, Mieville zapożycza poszczególne rasy z różnych kultur. I tak, oprócz ludzi, są jeszcze człekokształtne orły garudy (od wierzchowca boga Wisznu), skarabeuszogłowe khepri (od boga starożytnego Egiptu o tym samym imieniu), po wodne stworzenia vodyanoi zapożyczane gdzieś z mitologii słowiańskich.

Jednak najciekawszy bohater, o którym warto wspomnieć osobno, to miasto – Nowe Crobuzon, centralny punkt świata powieści. Świetny styl Mieville’a ożywia metropolię, z łatwością kreując ulice przepełnione ludźmi, targowiska i wielkomiejski motłoch. Tutaj główni bohaterowie będą musieli zmierzyć się ze złowrogimi ćmami, żywiącymi się ludzkimi snami. Zarówno kasta rządząca miastem, jak i główni bohaterowie będą podejmować kolejne próby (które będą jednocześnie coraz bardziej pomysłowe) pokonania ciem, by w końcu doszło do ostatecznej bitwy na tytułowym dworcu, gdzie splotą się wszystkie wątki.

„Dworzec Perdido” daleko odchodzi od typowej dla fantasy powieści drogi. Gdyby skupić się tylko na fabule, nieodmiennie pojawi się skojarzenie z utworami Stephena Kinga: powieść obyczajowa przeradzająca się w grozę.

Książkę można śmiało uznać za wybitną i warto ją polecić wszystkim – jako odtrutkę na typowo średniowieczną fantasy, jako fascynującą lekturę, jako prozę łączącą wartości, zarówno mainstreamu jak i fantasy. Można to nazwać pograniczem, w którym oprócz abstrakcyjnych praw fizyki nie zabraknie elementów steampunku (maszyny różniczkowe i analityczne, dorożki, silniki parowe i broń skałkowa), powieści obyczajowej, powieści przygodowej oraz horroru.

Warto czekać na więcej. Autor przyznaje, że „Dworzec Perdido” zaczął od kreacji świata. Akcja kolejnych powieści również ma miejsce w przeogromnym świecie książki. Same zajawki kolejnych książek dają do zrozumienia, że Mieville nie opiera się na tych samych schematach i za każdym razem podchodzi do świata z innym pomysłem.

 

Lafcadio

 

 


 

China Mieville

Dworzec Perdido

Tłum. Maciej Szymański

Zysk i S-ka 2003

Stron: 656

 

 

 

Nierzeczywistość przysłowiowa

Kolejna książeczka, która jest wszystkim znana i o której obowiązkowo trzeba napisać, bo wiem, że nie wszyscy czytali. Powód jest prosty: treścią nie intryguje, bo wszystkim się zdaje, że o czym ona jest, doskonale wiedzą. Książka, która w swoim czasie była drukowana nielegalnie i potajemnie rozprowadzana, która niejako do swej treści przez życie miała dopisywane kolejne rozdziały. Ciekawą rzeczą jest, że niezwykle barwna postać autora jest znana wszystkim z pseudonimu literackiego. Eric Arthur Blair – jak informuje notka na tomiku – urodził się w Indiach, kształcił w Eton, pracował jako nauczyciel, księgarz, by wreszcie w 1936 roku stanąć czynnie w obronie Republiki Hiszpańskiej. Debiutuje w roku 1933 autobiograficznym utworem "Down and out in Paris and London". Jego najbardziej znaną książką (fantastyczną?) stanowiącą wręcz synonim, jest „1984”. Tak zwana rzeczywistość orwellowska jest sformułowaniem dobrze akceptowanym przez słowniki: uwzględnia ją nawet linuksowy aspell. Ta rzeczywistość towarzyszyła mi przez kawał życia.

Historię rewolucji wywołanej przez zwierzęta na folwarku znają w zasadzie wszyscy. Wszyscy wiedzą, jak się zaczęło i skończyło. Nie ma więc po co czytać, tym bardziej, że autor w swoich prognozach niewiele się pomylił: imperium Jedynie Słusznego Ustroju Społecznego runęło. Ostały się na świcie niedobitki, na wyspie bronionej przez brodatego Fidela, jakiś kłopot stanowi Północna Korea. Chiny powoli żeglują w kierunku kapitalizmu, choć niewątpliwie nie są krajem demokratycznym, choć ich gospodarka niepokoi, to czasy ekspansji komunizmu mamy już raczej za sobą. Ustrój i potłuczone pomysły, przeciw którym autor wojował, runęły. Cel został osiągnięty.

Zapewne dlatego, że tak wielu ludziom się tylko wydaje, że treść książeczki znają, tak często iście bolszewickie pomysły się odradzają. Nieważne jaki jest cel: jakże często pod hasłami walki z resztkami bolszewickiego ustroju, sięga się po bolszewickie metody. Totalitaryzm to prawie norma myślenia. Według starej zasady z innej, do bólu znanej i niepoważnej książeczki, wygłoszonej przez niezbędnego dla politycznej poprawności czarnoskórego bohatera. Dobrze, kiedy Kali kogoś wziąć za mordę.

To jeden z powodów, dla których po niewielki tomik sięgnąć warto, innych też się kilka znajdzie: choćby taki, że to naprawdę świetnie napisana książka. Tak zwane arcydzieło literatury światowej, z galerią celowo dobranych, znakomicie opisanych postaci, z przemyślaną, prowadzącą do zamierzonego celu akcją. Pewnie kiepski argument, w czasach gdy rynek zdobywają zeszyty wypełnione na pół komputerową grafiką i tekstem zamieszczanym w dymkach. Może lepszym jest to, że posiadany przeze mnie egzemplarz dobrze wejdzie do kieszeni kurtki, jest lekki, więc da się czytać nawet w pociągu?

 

Baron

 

 

 

George Orwell

„Folwark zwierzęcy”

Tłum: Bartłomiej Zborowski

Alfa, 1988

Stron: 141

Jak chichocze wiejskie podwórze?

Jak kiedyś napisał tłumacz Radosław Kot (nie jestem niestety w stanie podać dokładnego cytatu), konstrukcja książki fantasy jest bardzo prosta. Najpierw należy odnaleźć bohatera, potem wplątać go w czary, zawiązać intrygę, a potem już tylko powoli ją rozplątywać. Proste, prawda? Problem w tym, że niektórzy intrygę rozplątują stanowczo zbyt powoli. Bohatera mamy – jest nim chłopiec stajenny Rap, podkochujący się w księżniczce Inosolan (jakie odkrywcze zestawienie bohaterów!). Pewnego dnia Rap odkrywa, że posiada zdolność dalekowidzenia. Ojciec Inosolan, król Krasnegaru jest posiadaczem magicznego Słowa. Gdy władca umiera, przekazuje je córce w spadku. A że Słowo w tym świecie jest towarem chodliwym i rzadkim, magowie oraz ich poplecznicy starają się porwać lub przekupić Inosolan, aby je zdobyć. Czegóż w tej książce nie ma? Są pościgi, porwania, dworskie intrygi, podróże wzdłuż i wszerz kontynentu, walki, mroczne knowania czterech magów rządzących światem. Całość byłaby może strawna, gdyby nie to, że bohaterowie niekiedy podejmują decyzje urągające wszelkiej logice, że prowadzą bzdurne, niczego nie wnoszące dialogi, że akcja nie płynie wartko tylko ciągnie się, z przeproszeniem, jak smród za pospolitym ruszeniem. Bohaterowie, podzieleni początkowo na dwie grupy, snują się po całym wielkim kontynencie (oczywiście, mijając się w drodze). Zwiedzają ziemie zamieszkane przez ludy do złudzenia przypominające muzułmanów (tylko czemu, u licha, jedzą szynkę?), Murzynów (tylko z całkowicie czarnymi oczkami), wikingów... Szkoda, że mapki dołączone do poszczególnych tomów zazwyczaj nijak się mają do treści i nie można na nich znaleźć miejsc opisanych w książce. Całość liczy sobie cztery kobylaste części, punkt kulminacyjny dzieła przypada mniej więcej na połowę tomu czwartego, a pozostałe dwieście kilkadziesiąt stron autor raczył poświęcić na smętne, rozwlekłe domykanie wątków, z miłosnym na czele. Książka jest fatalna pod względem edytorskim. W lekturze przeszkadza spora ilość literówek, a także wpadki tłumacza. Kto wie, co może oznaczać zdanie: „Zachichotała niczym zdumione wiejskie podwórze”?

Dlaczego nie czytać? Szkoda czasu. Dlaczego nie kupić? Szkoda pieniędzy. No, chyba że ktoś ma ochotę pretendować do miana literackiego masochisty. Jak ja. Ostrzegam tylko bywalców księgarń – niedawno ukazało się wznowienie cyklu w tym samym, jakże uroczym tłumaczeniu.

 

Ellen

 

 

 

Dave Duncan

Cykl "Człowiek ze Słowem":

„Zaklęta wnęka”

„Kraje Baśni zatracone”

„Groźne wiry morza”

„Król i prostak”

Alfa 1995-1997




Jeszcze jedna historia

Przygoda z banalną książeczką nakłoniła mnie do szeregu refleksji, czym właściwie jest kultura. Tradycyjnie zbieram różnego rodzaju makulaturę, trafiają się w niej dzieła wybitne, takie sobie i kiepskie. Z opisaniem wybitnych kłopotu nie ma. Zazwyczaj autor ma bogatą biografię w Internecie. Z kiepskimi nie ma także kłopotu: najlepiej czytelnika przestrzec przed nimi, a na okładce książki znajdują się wystarczające dane dla sformułowania odpowiedniego komunikatu. Z tymi takimi sobie, owszem, jest. Dlaczego? Uczciwie mówiąc, można o nich napisać kilka zdań: wciąga, nie wciąga, fantastyka, przygoda lub romans, albo kryminał. To właściwie koniec. Zajmowanie się tymi produkcjami ma sens tylko wówczas, gdy są one osadzone w jakimś kontekście. Gdy wiemy, że autor żył w jakichś ciekawych czasach (czy są jakieś nieciekawe?), co napisał jeszcze, z czym wojował, albo co starał się ludziom wpoić. Jeśli tego nie wiemy, książka staje się marnym przeżuwaczem czasu. Nic więcej. Uświadomienie sobie tego banału zajęło mi jednak trochę czasu. Zapewne dlatego, że zawsze się staram jednak w nawet banalnym tekście czegoś doszukać. Zawsze jest za nim ciężka robota, czy to pisarczyka... czy redaktora wojującego z nim dramatycznie. Zawsze (prawie) daje się z niej wydusić jakieś wiadomości rzeczowe czy obserwacje. Czasami nawet głupoty są cenne, pozwalają bowiem sformułować w czym problem. Ale też prawda banalna jest taka, że obecnie pokazują się pokłady książek, których inspiracją w bardzo małym stopniu jest życie, za to w druzgocącym inne książki. Rezultat jest taki, że człowiek porusza się w świecie całkowicie wymyślonym. Potrzebne mu to najwyżej do pogadania z innym zajadłym pożeraczem literatury. Ale... proszę mi wierzyć, nie bardzo. Wiem, bo wielokrotnie pisałem wypracowania o lekturach, których nie czytałem. Okazywało się, że powtórzenie kilku banałów całkowicie wystarcza dla uzyskania pozytywnego w skutkach towarzyskiego kontaktu z ciałem pedagogicznym. Inaczej mówiąc, niewielka jest niezbędna wiedza o przedmiocie literackiej dyskusji, by otoczenie uznało cię za kompetentnego.

Ralph Barbour jest jakimś niszowym autorem. Do tego zagadka: zamiast tłumacza mamy nazwisko człowieka który "opracował na podstawie oryginału" książkę. Czyżby prawdziwy autor? Nie udało mi się nawet stwierdzić, czy to Ralph Henry Barbour. Nie wiem, za krótko szukałem. Zapewne to on. Dostępne w sieci fragmenty innych utworów sugerują to, zgadza się czas w którym żył, ale pewności nie mam. Wydawca nie raczył umieścić oryginalnego tytułu, można się tylko domyślać, jak brzmi. Ale nie jest to istotne. Uświadomiłem sobie, że uczciwie na temat tomiku liczącego 158 stron mogę napisać kilka zdań. Ciekawy? Owszem nieco, tematyka "morska", lecz osobliwością jest czas, w jakim się akcja rozgrywa. Zazwyczaj morskie historie to albo okres jakiejś wielkiej wojny, albo czasy piratów i korsarzy, czyli wiek XVI – XVIII. Tu mamy zupełnie inne realia, inną technikę, inną skalę zdarzeń. Autor prawie na pewno wziął je z życia, zdają się mieć pewną wartość poznawczą. Nie najgorszy jest warsztat literacki, chwili uwagi jest wart choćby sposób wprowadzenia głównego bohatera. Uważniejszy czytelnik dostrzeże, że pierwsze i ostatnie kartki książeczki wiążą się ze sobą, spoiwem zaś jest nie do końca naiwny dydaktyzm. Albowiem książka jest o chłopcu, który wżyciu ma pecha, a bardzo chce się uczyć. Złośliwie powiem, że naszkicowanie takiej postaci w miarę przekonywujący sposób i przy okazji zarysowanie konfliktu jednostki z otoczeniem na tymże tle, przekracza tak bardzo możliwości naszych dzielnych współczesnych twórców... że szkoda, że tego nie próbują. Albowiem kochamy dziś wszelkiej maści Wielkie Katastrofy, Skandale i Wsypy. Gdyby który spróbował, byłoby co oglądać! Cóż jeszcze? Wartka, w miarę zorganizowana i prowadząca do zamierzonego celu akcja. Jakaś refleksja nad ludzkim losem, nad tym, co dobre, a co złe, nad oceną innych. Książeczka przeznaczona zapewne pierwotnie dla skautów wg współczesnych kryteriów chyba dla ciut bardziej wyrobionego czytelnika.

 

Baron

 

 

 

Ralph Barbour

"W szponach korsarzy"

Opracował na podstawie oryginału:

Kamil Rowiński.

Wydawnictwo Morskie Gdańsk, 1990

Stron: 158

 

 

 

Japoński Hitchcock

O filmie na podstawie tej książki było głośno. Najpierw pojawiła się wersja japońska (która liczy sobie około trzech części), a i Amerykanie z braku dobrych scenariuszy postanowili zrobić remake we własnych realiach. Nadeszła więc pora, by książka dotarła i do nas.

Właściwie, w dobrym horrorze potwór powinien być jeden, albo wcale nie powinno go być. Ważny jest strach. Ale żeby ten strach poczuć, nie wystarczy potwór – trzeba jeszcze uwierzyć w istnienie bohatera, utożsamić się z nim. W filmie byłoby to prostsze, ilekroć oglądam horror, zauważam, że twórcy próbują wywołać strach u widza przez epatowanie obrzydliwością i wzbudzanie obrzydzenia. Metoda skuteczna, ale na dłuższą metę umniejszająca znaczenie psychologii bohaterów, a i dająca niewątpliwą szansę na uzyskanie większej ilości sieczki. W literaturze nie tak łatwo zasugerować tę obrzydliwość. Opisy scen brutalnych często zamiast odpowiedniej reakcji, rodzą dystans do opisów. Tym samym, dobry horror w literaturze jest sztuką nie każdemu dostępną.

Jak łatwo dojść do wniosku: mało jest powieści grozy, które w trakcie czytania potrafią zmusić serce do szybszego bicia, choćby przez moment. Sam mógłbym wymienić tylko „Smętarz dla zwierzaków” Kinga. „Ring” wypada tutaj jeszcze lepiej. Akcja powieści kręci się wokół tajemniczej klątwy umieszczonej na kasecie wideo. O ile w filmie kaseta była legendą miejską, o tyle w książce żadna plotka czy legenda o złowrogiej taśmie nie istnieje. Główny bohater, tropiąc przyczynę dziwnych i niewyjaśnionych śmierci, musi się ścigać z czasem, by uniknąć własnej. Fabuła jest świetnie skonstruowana. Autor wie, jak zwodzić czytelnika, po mistrzowsku buduje suspens, podsuwając różne tropy, myląc ślad zwrotami akcji. Wszystko rozgrywa się zgodnie z zasadą Hitchcocka, by na początku było trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło. I co najważniejsze, udaje się znakomicie.

Podobnie jak wiele książek japońskich, „Ring” została napisana stylem zwodniczo prostym, wycyzelowanym do perfekcji, o czym świadczy niemal całkowite wyzwolenie z metafor i zbędnych słów, a jednak niezwykle sugestywnym. Do tego doskonałe zakończenie, niejednoznaczne, świetnie wpasowane w fabułę.

Jest to wybitna na gruncie horroru powieść. Bardzo świeża, bardzo pomysłowa. Czas poświęcony na jej lekturę trudno byłoby uznać za stracony.

 

Lafcadio

 

 

 

Koji Suzuki

Ring

Tłum. Katarzyna Jakubiak

Znak 2004

Stron: 324

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 04 >