Fahrenheit XLVII - wrzesień 2oo5
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Adam Cebula Publicystyka
<<<strona 13>>>

 

Świat według hamburgera

 

 

Pacek nabijał się z amerykańskiego jedzenia. Powiem szczerze, że z początku mnie to dziwiło. Żarcie jak żarcie. U mnie na wsi nie rzadko były za cały obiad ziemniaki z omastą, czyli słoniną z cebulą i kwaśne mleko.

Co by nie gadać, pyszne żarcie. Przekonałem się o tym, gdy wylądowałem we Wrocku. Pyszne są także świeże placki ziemniaczane. Mam swój własny patent: dużo cebuli, na miskę cztery główki. Pyszne są placki, samodzielnie zrobione.

No, cóż wiem, co zaraz napiszę, muszę się zacząć tłumaczyć. To ma być luźna publicystyka, takie pogadywanie sobie. Niestety, straszliwie nie lubię, gdy sprawy zostają zawieszone na domysłach przeczuciach czy wyczuciach, a zwłaszcza nieomylnej intuicji. Lubię konkrety, wymierne zmierzone i mierzalne. Dlatego z humanistycznym celem w oczach natychmiast nurknę w morze technologii.

Temat mi się ukonstytuował niejako z zupełnie innej okazji, bynajmniej nie placków. Odnalazłem pudło ze starymi ruskimi filmami. Kupowałem je kiedyś za grosze, żeby "mikrofilmować" fragmenty z różnych książek. Na tamte, dość dawne czasy, gdy nie było skanerów (były, ale diabelnie drogie), gdy bajt pamięci był także diabelnie drogi, był to chyba bardzo dobry pomysł. Jednak nie na tyle dobry, żeby mi się chciało więcej niż dwa lub trzy filmy wypstrykać. Obróbka kończyła się na negatywie, ale potem trzeba było czytać z użyciem rzutnika albo przeglądarki. Tak więc przeszedłem znowu na pracochłonne ręczne notatki i filmy zostały. Obecnie dochodzą do piętnastu lat i właściwie należałoby je wywalić. Skąpstwo kazało spróbować. Wsadziłem film do kasety. Wyjaśniam, że onegdaj sprzedawano filmy luzem. Bywały na szpulce, bez kasety, tak zwany ładunek dzienny, owinięty światłoszczelnym papierem, bywały "ciemniowe", najtańsze, bez rolki. Ładowało się je do rozbieralnych kaset. Mam jeszcze takich kilka, więc musiałem spróbować, co z tego wyjdzie. No i... Pierwszy film koszmarnie przewołałem. Drugi wyszedł jako tako. Trzeci okazał się w fazie zdechnięcia. Zadymiony, znieczulony. Ledwo, ledwo. Zdjęcia takie nie mają w epoce fotografii cyfrowej żadnej wartości. Wsadziłem jednak do skanera, zeskanowałem i wykonałem na nim kilka magicznych operacji, jak "rozciągniecie histogramu". Wynik okazał się na tyle zachęcający, że zacząłem kombinować dalej. Istnieje taka szlachetna technika fotograficzna, izohelia, uprawiana gdzieś od lat trzydziestych (podobno Witold Romer 1932). Polegała ona na bardzo pracochłonnym kopiowaniu zdjęcia, wielokrotnie na bardzo kontrastowym papierze z różnymi czasami naświetlania. Faktycznie, byłą to robota dla plastyka, który miał doskonałą wyobraźnię i wiedział, co chce uzyskać. Otóż rezultat to zdjęcie, w którym mamy zamiast łagodnych "fotograficznych" przejść tonalnych, ostre plamy, czy to jednolitej szarości, czy w późniejszej technice izohelii barwnej, koloru. Żeby cos takiego wykonać, trzeba było się narobić. Dziś wystarczy wykonać na komputerze na przykład dla GIMP-a wykonać polecenie Warstwa=>Kolory=>Redukcja kolorów. I pstrykając na przycisku, wybrać satysfakcjonującą dla wyniku ilość. Robota, która trwała kiedyś całymi godzinami, jest wykonana w kilka sekund. Faktycznie, za pomocą komputera mogę jeszcze wykombinować inne rzeczy. Na przykład dodać krawędzie, zmieszać dwa obrazy, wykonać bardzo precyzyjne retusze. Generalnie, komputer pozwala mi skutecznie udziwnić zdjęcie. Tak, żeby na przykład kompletna fotograficzna klapa wyglądała na "świadomy zabieg artystyczny". Generalnie komputer pozwala mi potencjalnego odbiorcę wpuścić w maliny.

Skutkiem oszczędności czasu jest taniość. Współcześnie "izohelie" i inne techniki można uprawiać na kilogramy. Dla zabawy można przerobić każde zdjęcie. Co więcej, będzie ono wyglądało bardzo podobnie do izohelii wykonywanej fotograficznie.

Pierwsze izohelie trafiły do albumów zawierających zbiory najcenniejszych fotografii. Co wszelako ma wspólnego to wszystko z hamburgerem?

Hamburgery robi się z podłego mięsa. Masowo, tanio, bo maszynowo. Hamburger jest w sumie dość bezpiecznym jedzonkiem. Struć się trudno, o ile wszystko przebiegło zgodnie z technologią. Współczesna technika pozwala właśnie na taką sztuczkę: podłe mięcho, masowa tanie garkuchnia, w sumie da się zjeść. W sumie bezpiecznie, w sumie można na tym żyć. Coś z niczego, tanio szybko, maszynowo, automatycznie. Bardzo dobry wynalazek prawda?

Wszelako Pacek coś do hamburgerów miał. Podłe.

Opowieści na gruncie fotograficznym ciąg dalszy. Kręciłem się jak pies wokół jeża . Przychodziłem do sklepu, oglądałem, pytałem, odkładałem, brałem znowu. Znowu odkładałem, aż w końcu nabyłem coś cholernie anachronicznego. Coś, co nabywa się tylko chyba po to, żeby dać upust snobistycznej kolekcjonerskiej chęci. Aparat Kijev 6S, bynajmniej nie z tych ostatnich, ale z tych pierwszych, bez światłomierza. Znawcy znają go pod przezwiskiem "ruski hassel". Podróbka czy nie, do dzisiejszych konstrukcji nie ma prawa do pięt dorastać. Gdzie mu tam, prymitywowi, do tych maszyn z mikroprocesorem najnowszej generacji na pokładzie, z setką funkcji, kilkunastoma punktami automatyki ustawiania ostrości funkcjami pomiaru światła błyskowego, które praktycznie nie pozwalają fotografowi spieprzyć zdjęcia. Czy wiecie, jak działa anachroniczny już TTL? To sterowanie błyskiem lampy przy pomiarze światło poprzez soczewki (Trough The Lens). Otóż wewnątrz jeszcze analogowego aparaciku siedzi sobie fotodioda, która odbiera światło odbite od filmu. "Swobodny" błysk lampy trwa ok. 1/1000 sekundy. Co to oznacza? Lampa błyskowa, to prosta rura z rozrzedzonym gazem, podłączona poprzez elektrody do kondensatora o sporej pojemności. Impuls wysokiego napięcia przyłożony do zewnętrznej elektrody (trzeciej) inicjuje wyładowanie. To po prostu rodzaj krótkiego zwarcia. Pomimo tego, elektronika jest w stanie wydzielić odpowiednią porcję ładunku przepływającego poprzez palnik i przerwać wyładowanie, gdy już wystarczy. Ta technologia, której nie byłoby bez nowoczesnych układów energoeletronicznych, tyrystorów wyłączalnych, to połączenie wielu dziedzin techniki, optyki, automatyki, technik próżniowych i czort wie czego jeszcze, że w rezultacie karkołomne rozwiązanie jest tanie jak barszcz. Otóż, amatorskie korpusy oferują dziś już za kilkaset złociszów E-TTL odmianę technologii, która pozwala uniknąć wpadek z pierwszym planem, naświetleniem nie na ten obiekt, który chciało się sfotografować. Tu pomiar jest wykonywany poprzez czujnik, który jednocześnie ustawił ostrość. W Canonach błyska w wizjerze czerwony punkcik, wiadomo, że jeśli fotograf złapał prawidłowo ostrość na twarz osoby fotografowanej, to także na tę twarz powinno zostać wykonane naświetlenie. Aparat zapamiętuje, który punkcik błysnął, następnie wykonuje przedbłysk za pomocą lampy, mierzy czujnikiem, który przed chwilą służył do ustawienia ostrości teraz światło (zapewne tak zwana dioda kwadropulowa). Mikroprocesor przelicza światło, dopiero teraz podnosi się lustro (czujnik ostrości zostaje zasłonięty, dlatego potrzebny jest przedłysk) i wykonywane jest zdjęcie. Współczesne aparaty potrafią ci wyciąć jeszcze jeden numer: gdy jest jasno, naraz podnosi się lampa błyskowa. To znak, że na planie są za wielkie kontrasty, aparat będzie usiłował doświetleniem zniwelować je.

Otóż Kijev nie ma żadnej elektroniki. Ani ćwierci. Po zakupie okazało się, że jak to Kijevy miały, zarzuca klatki. Zaniosłem go do tak zwanego specjalisty, a on stwierdził, że w najgorszym razie "to można wyklepać". Znaczy wóz drabiniasty, kowal naprawi.

Po kij mi taki antyk? Zali jestem zbieraczem starodawnych złomów, garnków pękniętych mieczy na amen zardzewiałych, łyżek zaśniedziałych do cna? Otóż, nie. Bynajmniej, chcę tym czymś robić zdjęcia. Nie upieram się, że ma to sens.

Trzeba wyjaśnić jeszcze jeden niuans: Kijev to tak zwany średni format. Po dawnemu mówiąc sześć na sześć centymetrów. Starodawni fotografowie pamiętają filmy na szerokich rolkach owijane papierem, które ładowało się do Druha. Otóż średni format był w starych aparatach, w nowoczesnych mały obrazek. Dziś i on ginie pomału pod naporem cyfrowych matryc.

Filmy małoobrazkowe miały kilka przewag nad średnim formatem. Po pierwsze, wchodzi tego więcej, 36 klatek, podczas gdy na tamten na przykład 12 (6x6). Po drugie, kasetki poręczniejsze, załadowanie aparatu szybsze, większe bezpieczeństwo, trudno zaświetlić film. Po trzecie, sam aparat wyraźnie mniejszy poręczniejszy, zabranie go ze sobą nie wymaga plecaka do dźwigania. Gdyby kto miał wątpliwości, Kijeva raczej nosić w plecaku.

Tak więc mały obrazek oznaczał wygodę, prostą obsługę, w końcu automatyzację nastaw, aż do "pstryknij i zapomnij" (przez analogię do standardu pocisków samosterujących "wystrzel i zapomnij"), czyli tzw idioten kamera’s w których silniki elektryczne kręcą obiektywami, naciągają migawkę i ustawiają przysłonę. To mały obrazek to umożliwił, bo mniejsze mechanizmy, mniej energii elektrycznej, lżejsze baterie.

Jak się łatwo domyślić, skoro kupiłem aparat, muszą do niego być dostępne do dnia dzisiejszego filmy. A skoro są filmy, pewnie jest jakiś powód, dla którego ludziska się meczą z tymi dinozaurami techniki. Jaki?

Jakość zdjęcia. Gdyby ktoś miał wątpliwości, składa się na nią wiele rzeczy. Fotografia cyfrowa na przykład pozwala uniknąć zmory zdjęć analogowych, wszelkiego rodzaju zabrudzeń, kłaczków, muszych pstrzyn i zarysowań. Nie ma zacieków, glonów z labów oszczędzających na wybielaczach, w których się zalęgły już żyjątka. Nie ma ziarna... choć są piksele.

A co takiego może być w fotografii analogowej? Rozdzielczość. Na wielu forach można przeczytać ostrzeżenie, że wszelkie rozważania o rozdzielczości mają sens, gdy robimy powiększenia 30x 40cm, wielkie fotogramy, dzięki którym możemy zostać uznani Artystami, albo cóś takiego z naciskiem na to cóś. (Chyba przez o z kreską, bo niby od „coś” słowo pochodzi). Jeśli chodzi o zdjęcia u cioci na imieninach, możemy sobie to wszystko podarować. Ale czasami na każdego fotografistę nachodzi taka chwila, że chciałby zrobić zdjątko... ładne. Ozdobne. Niekoniecznie, pamiątkowe, ale takie... no właśnie, ładne. I wówczas zaczynają się schody. Pomijam tu zjawisko, nazwane prawie oficjalnie "sprzętowymi onanistami" (z przeproszeniem publiczności). Otóż czasami zdjęciu brakuje czegoś. Czasami jest rozmazanie faktury, wycięcie szczegółów. I zdechł pies, jak tego ni ma, zdjęcia ni ma też. Są takie wredne tematy, banał, panienka w mechatym sweterku, kiść drobnych kwiatów, czy nawet daleki krajobraz. Żeby wzrok po nim błądził, musi mieć po czym, dalekie domki czy drzewa nie mogą stanowić jednolitej masy. Fotogram czy nie, trzeba zrobić to porządnie.

Pisałem już chyba, jak się ta rozdzielczość cyfry do analoga ma. Właściwie można by poprzestać na jednym parametrze: rozdzielczości samych filmów. Dziś liche mają rzędu 80 linii na milimetr, dobre 140. Co to są owe linie? Ano robi się testy, fotografuje się tablice np. zawierające kwadraty wyrysowane z coraz gęściej ułożonych linii, na przemian białych i czarnych. A potem patrzymy na negatywie, na których jeszcze te linie są widoczne (czasami z pomiarem kontrastu pomiędzy nimi). Przyjmuje się, że 100 wyciąga przeciętny negatyw, pomijając jakość obiektywów. Ponieważ dla odwzorowania linii potrzebujemy najmniej 2 pikseli, to jakość cyfrówek zacznie doganiać analogi przy matrycach gdzieś około 33 mln pikseli. Pozamiatane?

Cyfrę mamy z głowy. A co ze średnim formatem? Pomału. W przypadku małego obrazka ograniczeniem rozdzielczości jest suma spadku kontrastu wynikająca z rozmazywania obrazu poprzez film i obiektyw. Opinie są różne ale dla standardowej optyki, tak zwanej zmiennoogniskowej, wyduszenie 80 linii/milimetr jest dobrym osiągiem. Zwróćmy uwagę, że nie ma powodu, by nie stosować równie dobrych obiektywów dla cyfrówek co i dla analogów. Jednak z cyfrówki przy tym samym obiektywie mamy szansę wydusić tyle samo szczegółów, gdy rozmiar matrycy jest co najmniej taki, jak klatki filmu. Dodajmy, że tak zwane obiektywy stałoogniskowe dają nam już w pobliżu owych 100 linii/mm, choć znajdą się tacy, co się przysięgną, że 90 linii się nie przeskoczy. Zostawmy to.

W średnim formacie rozdzielczości starych obiektywów są szacowane na ok. 50 w centrum kadru. Przyjmijmy dla uproszczenia, że wymiary małego obrazka są dwa razy mniejsze. Co to oznacza? A tak na oko, że zarejestrujemy tyle szczegółów za pomocą właśnie antycznego Kijeva, ile da się za pomocą bardzo dobrego aparatu małoobrazkowego, z bardzo dobrą optyką i kliszą. Możemy zapomnieć o ziarnie, o aberracjach chromatycznych. Ano z praw optyki wynika coś takiego, że niezbyt rewelacyjny obiektyw dzięki większym rozmiarom zgubi swoje wady.

Ot, fajnie byłoby, gdyby nie to, że cena filmu dwa razy wyższa, wychodzi z niego trzy razy mniej zdjęć, w sumie zabawa sześć razy droższa. Nie fajnie.

Wszelako z jakiś powodów fotografiści uprawiają sztuki jeszcze bardziej ekstremalne, fotografię wielkoformatową. Czyli eksploatują tak zwane miechowe aparaty na kasety, dodajmy jednorazowe kasety, dokładnie tej samej konstrukcji, jaką posługiwali się ci z końca XIX wieku. Różnice owszem są: mamy lepsze obiektywy, lepsze migawki, jednak sztuka dramatycznie pracochłonnej i dramatycznie materiałochłonnej, a co za tym idzie, drogiej fotografii jest nadal trenowana.

Różnica pomiędzy formatem średnim a wielkim polega tylko na dalszym podniesieniu rozdzielczości zdjęcia. Gdy poczytywałem sobie o tejże technologii, zapadła mi w pamięć jedna porada, jeśli chodzi o obiektyw, to jakiekolwiek "szkło" wyprodukowane w ostatnich trzydziestu latach i wystarczy.

Otóż w tych "ostatnich trzydziestu latach" w optyce dokonało się całkiem sporo, na przykład opanowano technologię soczewek asferycznych. Stało się to na przełomie lat 80/90 (mniej więcej). Wcześniej soczewki miały powierzchnie będące wycinkami sfery, a to ni czorta nie gwarantuje, że promienie pobiegną gdzie trzeba, zwłaszcza te odległe od osi obiektywu (lustra teleskopów od dawna mają kształt np paraboloidy obrotowej). Sztuka projektowania obiektywów była więc sztuką kompromisu: wiadomo było, że obraz się rozjedzie, trzeba było kombinować tak, żeby owo rozjechanie (czyli nieostrość) było jak najmniej widoczne. Także całkiem niedawno opanowano technologię nowych szkieł optycznych, dających wyjątkowo małą aberrację chromatyczną, dopracowano powłoki antyrefleksyjne. Wszystko to razem oznacza, że dzięki nowym technologiom jakość obiektywów w tych ostatnich trzydziestu latach wyraźnie wzrosła.

Ot, jakiekolwiek szkło. Co oznacza, że wszelkie wady i zalety wielki format zostawia daleko za sobą. Sposób na wykonanie perfekcyjnych zdjęć znamy od stu lat z kawałkiem. Może z tą perfekcyjnością przesada, materiały z dawnych lat, delikatnie mówiąc, nie były najlepsze, obiektywy "cudownie rozmywały", ale technologia była znana, zwiększyć rozmiar aparatu fotograficznego i z głowy.

Czymże więc zajmowali się producenci sprzętu optycznego przez powiedzmy ostatnie sto lat? Psuciem dobrej technologii. Najpierw wywalono z aparatu matówkę. Uniemożliwiała wsadzenie do niego błony zwiniętej w rolkę. Zrobił się problem nastawiania ostrości. Załatwiło go dopiero skonstruowanie lustrzanki jednoobiektywowej. To znaczy dopiero wówczas wróciliśmy do komfortu tego fotografa z czarną kapą na głowie. Potem zmniejszono format, do masowo produkowanego filmu 35 mm. Rozdzielczość fotografii poleciała na pysk, do dnia dzisiejszego nie odzyskała tego, co można było wydusić ze średniego formatu. Oczywiście wcześniejsze zrezygnowanie z dużego formatu także spowodowało utratę jakości, ale wówczas przechodzono na 6x9, przez co dawało się robić znakomitej jakości odbitki "stykówki". Było to chyba mniej zauważalne.

Cyfra jest kolejnym etapem tego procesu. Oczywiście ta historia fotografii jest tendencyjna. Oczywiście, w międzyczasie nastąpił dramatyczny skok jakościowy materiałów, optyki, urządzeń pomocniczych, zwłaszcza światłomierzy i automatyki właściwie dziś już zastępującej fotografa.

Do tego Kijeva mam "lesz miarkę" jak się czasami nazywa żargonowo światłomierz z możliwością pomiaru siły światła błyskowego. Droższy jakieś osiem razy od aparatu, biorąc ceny komisowe. Światłomierz służy do wykonania ceremonii pomiaru światła. Ceremonii, drogi czytelniku. Tak naprawdę, to w większości wypadków wystarczy jeden pomiar światła padającego. Wszelako mając go w łapie, obmierzamy stan kontrastów na planie. Sztuka ustawienia ekspozycji polega na tym, żeby cały plan zdjęcia zmieścić w zakresie odwzorowania kliszy, a dokładniej jeszcze, by to, co trzeba znalazło, się w określonym miejscu tej skali. Klisza czy matryca mają określoną zależność zaczernienia od ilości światła, jaka na nią pada, i oczywiście od pewnej ilości w górę nic nie widać (fotograficy mówią bezszczegółowa biel) i poniżej pewnej wartości także nic nie zobaczymy (bezszczegółowa czerń). Pomiędzy tymi wartościami możemy rejestrować obraz. Inaczej mówiąc, gdy fotografuję ze słońcem w obiektywie, to np. z premedytacją prześwietlam słońce, z premedytacją dramatycznie nie doświetlam cienie, staram się niebo umieścić gdzieś mniej więcej po środku skali odwzorowania .

Tę operację świadomego rozmieszczenia na skali odwzorowania stara się we współczesnym aparacie wykonać za fotografistę automat. Jeśli masz, czytelniku, odrobinę wyobraźni, zrozumiesz, jak to mądry jest pomysł w przypadku, gdy chcemy zrobić zdjątko takie śliczne, czyli wyglądające jak sobie artysta fotografista wymarzył. Tak dla porządku dodam, że zazwyczaj materiały negatywowe przenoszą ok 8 do 10 EV. To EV to logarytmiczna jednostka ekspozycji. Nie jest to artykuł fotograficzny, a wszystko, co piszę, stanowi jedynie pretekst, więc zagooglaj, zajrzyj na pl.rec.foto, jeśliś ciekaw.

Otóż, uczciwie mówiąc, nie chodzi o pomiar światła tym światłomierzem, co o ceremonię. Tak jak jest ceremonia picia herbaty, tak potrzebna jest ceremonia robienia zdjęcia. Choćby po to, żeby zrezygnować z pstryku, bo jak szeroki format, to każdy pstryk może 2 pln kosztować.

Można powiedzieć, że to szamanizm. Dlaczego nie miałby z równą starannością nie robić zdjęć za pomocą aparatu cyfrowego. W zasadzie mogę. Sęk w tym, że mniej więcej to samo co staranne przygotowywanie posiłku z użyciem tostera. Mogę wyleźć ze skóry, dostanę tosty, nie placki z pieca chlebowego. Ano cyfrówka w samym swoim założeniu ma odpuszczenie sobie. Odpuszczenie jakości życia, tak w sumie. To jest tak jak z hamburgerem, struć się nie strujesz, ale przyjemności nie będzie na pewno.

Tak więc różne dziedziny życia ulegają procesowi hamburgeryzacji.

Moje produkcje na temat izohelii nie trafią do albumów fotografii. Są bowiem hamburgeryczne. Owszem mogę próbować udawać, że to tak miało być. Ale w rzeczywistości próba ratowania sczerstwiałego chleba za pomocą tostera.

Na przykład sztuka, tak zwana codzienna. Tu sondujemy, jak daleko można zejść z jakością w głąb mułu, żeby jeszcze klienta nie stracić. A przy okazji, gdy wszyscy schodzą z jakości klient, nie ma gdzie uciec. MUSI do nas przyjść. Posłuchaj sobie, człeku, pierwszej lepszej stacji radiowej. Jak masz uszy, to usłyszysz. Fotografia, choć niszowa, jest akurat bardzo wygodnym, bo mierzalnym i policzalnym przykładem. Błyszczy się, skomputeryzowane, nadzwyczaj dokładne, a tak naprawdę ćwierć lub pół, tyle że tanie.

Hamburgeryzacja dopuszcza stopniowy zjazd z jakości, wszelako dla samego hamburgera są jeszcze granice poniżej których wkracza SANEPID. A gdzie indziej? Jest wygodnie, przyzwyczaja się klienta, że to czy tamto się nie da. A w końcu można mu sprzedać na przykład elektroniczne urządzenie do odkamieniania wody. Co prawda nic ono nie robi, dokładnie nic, w szczególności w ramach niczego nie odkamienia wody, ale za to jest stosunkowo tanie i każdego na nie stać. I taki jest świat według hamburgera.

 

Okładka
Spis Treści
451 Fahrenheita
Literatura
Bookiet
Recenzje
Spam(ientnika)
PMS
Galeria
Anna Misztak
Adam Cebula
M.Kałużyńska
W.Świdziniewski
Andrzej Zimniak
Bartłomiej Czech
Dawid Juraszek
Adam Cebula
Jerzy Piątkowski
Magdalena Kozak
Dušan Fabián
Jacek Izworski
Anna Głomb
Marek Kolenda
Duo M
Hastatus
awatar Wal Sadow
Witold Jabłoński
Jaga Rydzewska
Wojciech Szyda
< 13 >