Fahrenheit XLVIII - październik-listopad 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Bookiet

<<<strona 04>>>

Bookiet

 

 

Wiek pary i kart perforowanych

Historia alternatywna, w przeciwieństwie do naszej, nie lubi się powtarzać. Ta opisana w „Maszynie różnicowej” także jest wyjątkowa, jednak autorzy wyszli poza utarty schemat pisania od nowa historii państw, napisali od nowa raczej historię techniki. Otóż i Charles Babbage kostruuje maszynę, która w naszej wersji wszechświata nie wyszła poza stadium planów i dwóch prototypów – złożonego tuż po śmierci Babbage’a i drugiego, wykonanego w 1991 roku. Mechaniczny komputer na karty dziurkowane zostaje natychmiast zawłaszczony przez dziewiętnastowieczną cywilizację, powodując przełom znacznie większy niż maszyna parowa – maszyna różnicowa trafia przede wszystkim tam, gdzie trafiły komputery naszych czasów – do naukowców, policyjnych banków danych i... rozrywki. Jednak na tym kończy się gadżetomania ojca cyberpunku – Sterling i Gibson ominęli technologiczne aspekty takiej sytuacji, opisali natomiast funkcjonowanie machiny społecznej w wymyślonej rzeczywistości. Do władzy dochodzi technokracja, a jej rozgrywki stanowią znaczną część fabuły. Kolonie amerykańskie walczą o niepodległość, komuniści o „lepszą” przyszłość, arystokracja o powrót do władzy, a otumaniona londyńskim fetorem tłuszcza po prostu roznosi wszystko, co stanie jej na drodze. W tym otoczeniu funkcjonuje główny bohater, który przypadkiem posiadł coś bardzo cennego. Sam nie wie, cóż to takiego, niestety, przez dwie trzecie powieści nie wie tego także czytelnik, tak samo jak nie zna przyczyn nagłego zainteresowania się owym tajemniczym przedmiotem elementów zarówno wywrotowych, jak i praworządnych stróżów prawa.

Jakkolwiek fabuła zapowiada się obiecująco, akcja jest przegadana i w niektórych momentach jedynie silna wola była w stanie powstrzymać autora niniejszej recenzji od przekładania stron powieści po dwie. Wątki poboczne, służące np. wprowadzeniu postaci, mogłyby bez szkody dla książki zostać skrócone, część postaci także jest umieszczona w głównym nurcie akcji nieco na wyrost. Gibsonowski sposób narracji nie do końca sprawdza się w scenografii z czasów rewolucji przemysłowej, a choć narracja taka nie dominuje w powieści, to jednak daje się w niej wyraźnie zauważyć. Porośnięty bokobrodami żołnierz Kompanii Wschodnioindyjskiej to jednak nie korporacyjny cyberninja...

Mimo wszystko, warto „Maszynę różnicową” przeczytać – powoli i bez nastawiania się na kontakt z Wielką Literaturą. Choć może też być i tak, że niniejsze kręcenie nosem na dzieło duetu Gibson-Sterling spowodowane jest tylko tym, że widząc te nazwiska na okładce, spodziewałem się czegoś, co dorównałoby książce zaczynającej się od słów „Niebo miało kolor telewizora przełączonego na nieistniejący kanał”.

 

Weecioo

 

 


ocena 3

 

Bruce Sterling, Wiliam Gibson

„Maszyna różnicowa”

MAG, 1997




Jak w "Misiu"

Połowa lat osiemdziesiątych XX wieku. W Polsce szalejący komunizm – szara, ponura rzeczywistość, którą pamięta przynajmniej połowa z nas, tu żyjących. Brak absolutnie wszystkiego – papieru toaletowego, zeszytów, mięsa, czekolady. Czas kartek na żywność i buty. Zgrzebność i wymiętość. Do „takiej” Warszawy przylatuje dwóch gangsterów włoskiego pochodzenia, Lucky Santucci i Big Luciano, na zwykłą gangsterską robotę – mają odzyskać zgubiony przez mafię pakunek zawierający pięć kilo heroiny i przy okazji zlikwidować pechowego kuriera, który pozwolił sobie na spuszczenie drogocennego towaru z oczu. Mafiozi to czystej wody socjopaci – zimni, wyrachowani, nie dający się ponieść żadnym emocjom. Doskonale wyszkoleni, precyzyjni, dobrze uzbrojeni. Potrafiący przeżyć w dżungli, zaopatrzeni tylko w pilnik do paznokci. Świetnie się do tej roboty przygotowali – przeczytali o Polsce wiele, mają nawet rozmówki polsko-angielskie dla cudzoziemców. Wiedzą, że w PRL-u są braki żywności, więc na lotnisku są na to przygotowani. Gdy stojący przed nimi w kolejce do odprawy celnej kładą przed celniczką a to mandarynkę, a to banany, a to puszkę kawy, Santucci uśmiecha się wyrozumiale; wie, gdzie się znalazł. Wreszcie przychodzi pora na niego, podaje więc celniczce jajka ugotowane na twardo i kanapki przygotowane w samolocie...

Już po tej pierwszej scenie poczułam się, jakbym znalazła się na powrót w cudownych latach osiemdziesiątych. A Matkowski wie, o czym pisze – przeżył to, co my przeżywaliśmy: wszechwładza urzędników, popsute automaty telefoniczne, kilkusetosobowe kolejki za wszystkim. Gangsterom niezbyt udaje się polowanie za kurierem, Amerykaninem polskiego pochodzenia, Johnnym Klewerem, zostają zmiażdżeni przez panujący w Warszawie bałagan – nie mogą się doprosić (doprosić!) własnych pieniędzy, przekazanych w hotelu do depozytu, bo pan kierownik wyjechał na dwutygodniowy urlop i zabrał klucze ze sobą. Pod prysznic należy iść parami, bo może się w każdej chwili skończyć bieżąca woda w kranie. Szamponu i mydła w luksusowym hotelu brak również, więc gangsterzy po tygodniowym pobycie nie wyróżniają się spośród tubylców – ich drogie, szyte na miarę garnitury są brudne i wymięte, włosy mają przetłuszczone, są nieogoleni, bo nigdzie nie mogą zakupić żyletek. Jedynie ich lakierki lśnią, gdyż pastę do butów Luciano przez czysty przypadek zabrał ze sobą...

Klewer radzi sobie o niebo lepiej. Nie dziwota – prawdopodobnie odziedziczył po przodkach umiejętność przedzierania się przez tę swoistą dzicz. A może to jego nazwisko? Wszak Klewer oznacza „sprytny”.

„Gangsterski” Tomasza Matkowskiego nie jest pozycją z gatunku szeroko pojętej fantastyki w ani jednym calu. Jest parodią w stylu filmów Barei: mocno przesadzoną, ale osadzoną w realiach w stu procentach. Powieść powstała w 1987 roku. Autor miał olbrzymie problemy z wydaniem „Gangsterskiego” drukiem, co raczej nie powinno dziwić. W końcu zdecydował się przetłumaczyć książkę na francuski – na Zachodzie natychmiast znalazł się wydawca, nawet kilku. Książka spotkała się z doskonałym przyjęciem. Teraz Matkowski postanowił napisać „Gangsterskiego” na nowo, tym razem po polsku, i tym razem znalazł wydawcę.

W czasie lektury zaśmiewałam się do rozpuku, chichotałam i ocierałam łzy. A z drugiej strony – żal mi się zrobiło tych straconych lat, bo w sumie to książka o tragicznych dla nas czasach. Gdy nikt z nas nie był panem siebie, gdy musieliśmy chować głęboko nasze poglądy, gdy powalała nas wszechmoc idiotycznych decyzji, głupota trzymających władzę. Gdy rządziły nami instynkty stadne. Ech, cieszę się, że ten ustrój jest już za nami, daleko, daleko. A „Gangsterski”? Fantastyczna lektura na jesienne popołudnie.

 

Farven

 

 


ocena 5

 

Tomasz Matkowski

Gangsterski

Nowy Świat, 2005

Str.: 216

Cena: 24,00

 

 

 

Dwaj Murzyni na pustyni złapali...

Przyznaję się otwarcie i bez bicia, że umieszczenie tej książki w Fahrenheicie jest cokolwiek grubymi nićmi naciągane. Pozornie. Przez 244 strony (z 252) byłem przekonany, że książkę skończę, zamknę, odłożę, a Szefowej się każę wypchać, bo to żadna fantastyka. Ale na koniec przeczytałem uważnie posłowie autorów... Nie tak, inaczej...

Kiedy w trakcie lektury zastanawiałem się, po co właściwie ja to czytam, pomyślałem, że byłoby świetnie, gdyby na dwóch ostatnich stronach pojawił się jakiś kompletny fikołek. Totalny wykręt, odjazd, coś, co rzuciłoby mnie na kolana, a równocześnie uzasadniło, zrekompensowało dość znojne godziny spędzone nad tekstem. Oj, żeby wszystkie moje życzenia chciały się tak sprawdzać, już dawno płaciłbym z własnej kieszeni wierszówkę Gaimanowi za felietony do Fahrenheita... Choć może niekoniecznie, bo życzenie dotyczące „Brakującego ogniwa” spełniło się dość przewrotnie. Za sprawą wspomnianego posłowia.

Ale najpierw o książce. Która jest po prostu sensacyjna. W takim samym stopniu jak sensacyjne były powieści Foletta, Higginsa, McLane’a, Baldheada (już my pamiętamy, kto za tym stał...) czy filmy z Belmondo (te ostatnie szczególnie uzasadnione, bo większość akcji rozgrywa się we Francji). Trochę się boję napisać tak wprost, po oczach, ale co zrobić, jeśli lepsze określenie za nic do głowy nie przychodzi. Z której strony by nie podglądał – oldskul, jak się patrzy. Jest więc porwanie w Afryce, jest plan odbicia, jest kompletowanie grupy najemników, są problemy, jest akcja, a na koniec nawet trochę pustyni. Osobiście od samego początku czułem się poniekąd skonfundowany i jeśli potencjalny czytelnik chciałby tę konfuzję zachować na później, niech dalej nie czyta.

Parę rzeczy mi nie pasowało. Kontrole graniczne zazgrzytały, do łez rozbawiły mnie podane ceny, a zwłaszcza dwadzieścia funtów angielskich, za które można by jakoby zakupić kilka butelek wyśmienitej whisky. Bo jeśli mówimy o wyśmienitej, to dwie dychy nie wystarczą. Choć przyznam się szczerze, że nieco wcześniej zupełnie umknęły mi wciąż pozostające w obiegu franki francuskie. Tak czy inaczej, można się połapać, że akcja nie toczy się współcześnie. I to jeszcze jest ból niewielki. Gorzej z detalami. Metodę pracy nad książką widać jak na dłoni (potwierdzają to zresztą autorzy we wspomnianym posłowiu) – gromadzimy wszystko, co wiemy o Zachodzie, wertujemy plany miast i przewodniki Michelina i kompilujemy z tego opowieść światową w charakterze. I na tę wymuszoną światowość wychodzi zaściankowość peerelu boleśnie i wyraźnie, niczym grzyb na tapetę. Raziło mnie to okrutnie, bo myślałem sobie, po jaką cholerę ktoś miałby dziś pisać książkę tak naiwną, tak scenograficzną, tak wierną schematom, które od lat zdychają pod warstwą kurzu grubszą nawet niż nici, którymi zszyto tę opowieść. Ba! Kluczem jest ten drobny fakt, że książka nie powstała teraz... I tu dochodzimy do sedna.

„Brakujące ogniwo” to na swój sposób dokument. Dokument z rzeczywistości alternatywnej. Autorzy w chwili pisania swojego dziełka prawdopodobnie na oczy w życiu nie widzieli butelki wyśmienitej whisky, czerwonego jaguara czy stołu do ruletki. Znali to wszystko jednak doskonale z książek, filmów, bajecznych opowieści o mitycznym Zachodzie. Nawypisywali bzdur, które w tamtych latach musiały mieć posmak „łiskacza” z Peweksu, filmu z Bondem obejrzanego na pierwszym magnetowidzie w rodzinie, czy pary autentycznych Levisów przywiezionych przez znajomego od Bauera. Ta książka, pomijając jej autentyczną funkcję i ambicje filmowe, była magicznym zwierciadłem, w którym odbijała się fascynacja niedosięgłym, zakazanym i poznawanym jedynie w kawałkach światem. W tamtych latach musiała być czymś. Czym jest dziś? Literacko... cóż, niczym. Wartości artystycznych nie znalazłem w niej żadnych, zwyczajnie nie dała rady zestarzeć się z godnością. Nie w tym rzecz jednak. „Brakujące ogniwo” to książka, opisująca nieistniejącą rzeczywistość, napisana w nieistniejącym już kraju i świecie. Zadziwiający dokument wyobrażeń o świecie z czasów, kiedy świat mogliśmy sobie tylko wyobrażać. I w całej tej historii zabrakło mi tylko jednego. Komentarza autorów do ich dzisiejszych odczuć, do ich oceny tekstu w momencie, kiedy wszystko to, o czym pisali, stało się tak łatwo weryfikowalne.

I tylko ma ta książka jeszcze jedną wadę. Do czytania nadaje się tylko dla tych z pamięcią. I w wieku odpowiednim. Ci bez wieku lub pamięci, ani filmów z Belmondem nie oglądali, ani w posłowiu nie będą wiedzieli, kto to ten Piwowski i jak to się stało, że znalazł się w tym Gdańsku.

 

Coleman

 

 


ocena 4

 

Janusz Płoński, Maciej Rybiński

Brakujące ogniwo

SuperNOWA Sensacja, 2005

Str.: 252

O jedną książkę za daleko

Istnieją książki, których posiadanie, omawianie, krytykowanie, w sensie dawania publiczności do zrozumienia, że się czytało i potrafiło „zająć stanowisko”, nobilituje.

Dobrze się z czymś takim pokazać, zapytać kogoś, o kim wiadomo, że nie czytał, jaka jest jego opinia, żeby wywołać konfuzję albo inny rodzaj zawstydzenia. Najlepiej coś napisać, zacytować wybrane starannie (w rzeczywistości zupełnie przypadkowe) fragmenty. Wyjdziemy na mądrych. A w każdym razie na takich, co zabierają głos w sprawach ważnych, nawet fundamentalnych, takich, o których najbezpieczniej powiedzieć „panie, to nie jest proste zagadnienie”.

Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak często uprawia się wojenną propagandę i jak dalece ów gatunek jest akceptowany. Współczesna odmiana ma, moim zdaniem, swój rodowód w ziemnej wojnie. Dość powszechna nienawiść do „czerwonych” w liberalnych kręgach, zapotrzebowanie na publicystykę, niosącą z góry określone wnioski, sprawiły, że rozwinął się on dość skutecznie i przyniósł ze sobą akceptację znacznych rozbieżności pomiędzy tym, co głoszone, a tym, co widać gołym okiem. Zasada jej tworzenia była dość prosta: „wymyśl kolejny argument dla poparcia naszych tez”. Nieważne przy okazji, czy argumenty są prawdziwe, oparte na prawdziwych faktach, czy zachowane są reguły wnioskowania. Istotne, by to wyglądało prawdopodobnie.

O autorze pisze się, że jego książki stanowią jedne z najważniejszych intelektualnych wypowiedzi ostatnich dekad. W pierwszej, która odbiła się szerokim echem w naszym kraju, postawił tezę, moim zdaniem strywializowaną do hasła o końcu historii. Trochę bliższa prawdy jest taka, że demokracja jest najbliższym społecznej konstytucji człowieka ustrojem, który nie przemieni się już w nic innego, a tylko będzie podlegał kosmetycznym zmianom. Książkę poprzedził artykuł opublikowany 1989 w kwartalniku The National Interest pod tytułem, który stał się generatorem skrótu myślowego: „Koniec historii”. Książka „Koniec historii i ostatni człowiek” (wyd. amer. 1992, wyd. pol. 1996) była z gatunku tych, o których wyraża się wiele opinii bardzo ogólnych i faktycznie nie podejmuje się żadnej polemiki. Druga, „Zaufanie: Kapitał społeczny a droga do dobrobytu” (wyd. amer. 1995, wyd. pol. 1997), właściwie została u nas pomięta milczeniem. Ostatnia prawdopodobnie wywoła także już niewielki oddźwięk. Dlaczego? Bo cel propagandy wojennej zniknął. Przestała być ona potrzebna. Jeśli jest on jeszcze obecny, to w postaci wyobrażonej, w państwie, które odzyskało niepodległość, bycie po właściwej stronie barykady straciło już takie znaczenie, jakie miało przed 1989 rokiem. I jakiś czas jeszcze po tej dacie.

O znamienitym autorze piszę z dystansem, a nawet z przekąsem. A co by nie gadać, Fukuyama jest bardzo porządnym pisarzem. Widać to na przykład po tym, że jego książki mają rozsądne rozmiary. Ma się wrażenie, że autor mocno uważa, żeby nie popaść w gadanie po próżnicy. Ale... Nie wiem kto, lecz na pewno bardzo dawno powiedział o demokracji, że jest do du... i jej jedyną zaletą, jest to, że nikt nic nie wymyślił lepszego. Teza zaś w ogromnej części jest z serii tak zwanych twierdzeń dowolnych, których obrona lub obalanie są zajęciem bez szans powodzenia. Ostatnia książka dotyczy pochwały roli państwa w życiu społeczeństwa. Przyznam się tu szczerze, że wszystkiego nie przeczytałem. Znudziło mnie. Odniosłem bowiem wrażenie, że najbardziej pasująca do wywodów teza powinna brzmieć: jak jest burdel, to robota kiepsko idzie. No i wkurzyłem się. Dość banałów udowadnianych z tak wielkim nakładem pracy. Ale pewnie się nie znam. Książkę natomiast można polecić jako solidny zbiór informacji, zwłaszcza o tym, jakie i na co kiedyś obowiązywały poglądy. I z tego powodu warto ją mieć, choć chwalić się tą wiedzą, zwłaszcza w towarzystwie, będzie trudno.

 

Baron

 

 


ocena 4

Francis Fukuyama

Budowanie państwa. Władza i ład

międzynarodowy w XXI wieku

Tłum.: Jacek Serwański

Rebis, 2005

Stron: 156

 

 

 



Mistrz kiczu (poloniści mnie zabiją...)

Jeden z niewielu pisarzy, z którymi od początku swego życia nie mogę dojść do ładu, i to taki, którego bez wątpienia znam najdłużej. Taki, który przypadł mi do gustu, bo pisał o maszynach, co mają ludzkość uszczęśliwić, i kapitanach łodzi podwodnych. Autor szkolnych lektur i książek niemalże wyklętych, poprawny do bólu, poprawny politycznie, natrętnie dydaktyczny i zabroniony nawet dla starszej młodzieży. Opisany na wszelkie możliwe sposoby, niemalże zaduszony własną sławą, a jednocześnie wyraźnie nieznany, na pewno niezrozumiany nawet przez polskie elity intelektualne. Znienawidzony zarówno przez prawicę i lewicę, jak i wszelkie inne możliwe stronnictwa polityczne. Pisarz, który podobno tylko na skutek typowo polskiej rozróby w ciepłym narodowym błotku nie dostał Nobla i jednocześnie ten, którego otwarcie wskazuje się jako producenta narodowych kiczów. Ten kicz jest przedmiotem mojej bezustannej fascynacji. To poplątanie z pomieszaniem, gdy nie wiem: już mam zacząć złośliwie chichotać, jeszcze się zachwycać, ciepnąć w kąt książkę, zacząć kreślić kółeczka na czole, czy uznać własną ignorancję?

Pisarz głupim nie jest. Jest mądry, zasypuje nas obserwacjami celnymi, jeśli chodzi o społeczne mechanizmy, diabelsko fundamentalnymi, bo ciągle obowiązującymi po stu latach, zupełnie podstawowymi wnioskami o ludzkiej egzystencji. Oto w recenzowanej książce znalazłem genialną jak dla mnie przypowieść na temat fascynacji śmiercią. Dwie kobiety przychodzą na wystawę w paryskim muzeum, przebiegają obok najwybitniejszych dzieł sztuki i w końcu szukają stróża, żeby im otworzył maleńkie drzwi na końcu szeregu sal, za którymi jest po prostu rupieciarnia. Dla tego jednego wywodu, który zresztą jest tu dramatycznie zubożony, warto sięgnąć po tomik.

A cóż go łączy z naszą ukochaną działką, czyli SF i F? Nie zabijcie mnie: kicz. Dalibóg, to coś, co wyszło spod pióra człowieka, który wisi dumnie w  gabinetach polonistów, jest dość zgodnie uznawane za kicz. Współczesnego czytelnika porazi na początku archaiczna mowa, metoda narracji, secesyjna ornamentacja. Kiedy się jednak przez to wszystko przebijemy, nadal zostanie coś diabelnie irytującego: nadwrażliwi bohaterowie, przewracanie spraw na wszystkie możliwe boki, potłuczone osobowości, z którymi na pewno facet, co właśnie wysiadł z podziurawionego meteorami, dymiącego kosmolotu, na pewno nie znalazły wspólnego języka. A jednak, kurczę, z punktu widzenia warsztatu pisarskiego, jakżeż wiele wspólnego! Nazywa się sięganiem po komercjalne środki wyrazu. Takie zgrane, dobrze zdefiniowane, działające na tak zwaną szeroką publiczność, łatwe i zawsze zrozumiałe. Takie, jak pogięta w bojach zbroja, pokiereszowany pod Studziankami czołg Rudy, czy astronauta kroczący bez lęku ku stojącej na wyrzutni, ociekającej oparami rakiecie. Sięganie po chwytliwą tematykę. Te zawodowe wyciskacze łez, działające bez wyjątku, na 90% damskiej publiczności... Mój Boże, gdybym ci ja potrafił to wszystko tak zgrabnie aplikować, mieszać ze sobą, dobierać proporcje, na pewno nie waliłbym po klawiaturze za bezdurne! No cóż, jeśli chcecie wiedzieć, jak wygląda mistrzowsko napisany kicz, przy odrobinie szczęścia na jakiejś wyprzedaży za mniej niż 1 EURO dostaniecie luksusowe wydanie w twardych okładkach ze złoconymi, tłoczonymi napisami na okładkach. Pomiędzy dziełami hm... XXX a YYY będzie wyglądało nawet intrygująco i na pewno nie obniży poziomu intelektualnego danej półki.

 

Baron

 

 


ocena 5

 

Stefan Żeromski

Dzieje grzechu

MEA, 2002

Stron: 365 (tylko tom I, bo drugi ktoś podp...)

 

 

 



Brakujące ogniwo

Czytając tę książkę, miałem wrażenie, że ktoś za moimi plecami powtarza jakąś mantrę. „Kronika zapowiedzianego upadku”. Otóż powiedziałbym: książka jest formą przejściową. Jak wyjaśnię pomiędzy czym, pewnie będę miał w łeb od wielu osób. To forma przejściowa pomiędzy literaturą a czystą komercją. Taką, jaką się uprawia dziś. Gdyby ktoś chciał się dowiedzieć, jak upadała polska fantastyka, proszę bardzo, jest brakujące ogniwo procesu. Albowiem owa fantastyka, zwłaszcza klasyczna hardcore SF z rakietami, szalonymi naukowcami i takimi sobie robotami, była w czasach mojej młodości na naprawdę solidnym poziomie. Solidnym, nie jakimś tak „wysokim”, artystycznym, czy coś takiego. Nie znam się na sztuce, bo jak miałoby dojść do tego, żeby się na sztuce poznać? Nie, mówię o rzemiośle. Było tak, że książki nie miały błędów gramatycznych, zawierały wstęp, rozwinięcie i zakończenie, ba, jakąś przedakcję, wiążące się ze sobą wątki i ciekawie skontrowanych bohaterów, innych niż zazwyczaj się w książkach (innych) spotykało, a nawet zawierały jakieś udane eksperymenty formalne! Wszelako technikalia narzucały gorset. O ile naszych tatusiów piszących wypychało w kosmos, przeszkadzała płaska dwuwymiarowa rzeczywistość powierzchni Ziemi, to nam, obecnym tatusiom, a niektórym i dziadkom, zaczęły przeszkadzać prawa fizyki. W rzeczy samej stało się jeszcze coś innego. Nazywa się to dziś światami równoległymi. Okazało się tak naprawdę, że kolorowe obrazy, produkowane przez swobodną wyobraźnię, dość dobrze się sprzedają. Jeśli zaczniemy umieszczać akcję w coraz to bardziej nieprawdopodobnych miejscach, to znajdziemy uzasadnienie do umieszczania w utworze scen, które za zadanie mają już tylko bawić czytelnika. Tylko. Amen. Przykro, lecz nic więcej się za tym nie kryje. Otóż przejściowość owego utworu zasadza się na tym, że i owszem, znać talent pisarski. Sceny są skonstruowane prawidłowo, wysmakowane, jeśli chodzi o konstrukcję, nie są za długie, autorzy użyli prawidłowych form gramatycznych, zadbali o właściwe dawkowanie napięcia. Sęk w tym, że gdy piękna bohaterka uprawia nago medytację, ja, po wszystkich produkcjach Hollywoodu już się spodziewam, że będą ją gwałcić. Gwałt bowiem dobrze się sprzedaje. To jak w reklamie: zaczynamy od małych dzieci, potem próbujemy jako elementu przyciągającego uwagę użyć małych zwierzątek, a na końcu próbujemy normalnie, czyli z gołą babą. Jeśli chcesz, Czytelniku, dowiedzieć się, jak prawidłowo należy skonstruować scenę gwałtu, proszę bardzo, jest wzorcowa. Niestety, z gwałtu, którego dokonują kosmici, nic nie wynika. W ogóle z książki chyba nic nie wynika. Nic poza zapowiedzią pogrążania się tak zwanej kultury w bełkocie New Age, w nadejściu wideoklipów beznadziejnych rąbanek z heroinami kopiącymi po, za przeproszeniem, jajach i tak dalej. Tak zwany świat przedstawiony jest pogmatwany, lektura wymaga uwagi – to cechy jeszcze z dawnej literatury nacelowanej na czytelnika umiejącego czytać ze zrozumieniem. Niestety, posiada cechy już z naszej epoki literackiej, wszystko jest podporządkowane uzyskaniu efektu dekoracyjnego. I w rzeczywistości nic nie znaczy.

 

Baron

 

 


ocena 4

 

Andrzej Krzepkowki, Róża J. Sobańska

Geografia nowych dni

Wydawnictwo Lubelskie, 1990

Stron: 273


< 04 >